Seriale

Arcane (sezon 2) [SPOILERY]

Koniec długiego oczekiwania

Po ponad trzech latach Arcane powróciło. Jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, audiowizualne cacuszko, dzieło niemal kompletne. Można by pisać i pisać o genialności pierwszego sezonu. Po resztę tego typu epitetów wychwalających pierwszą adaptację LoL’a pod niebiosa odsyłam do pełnej recenzji.

Po tak wysoko postawionej poprzeczce i w związku z długim oczekiwaniem obiecywałem sobie po drugim sezonie bardzo wiele. Zastanawiałem się: jak rozwinie się wątek dwóch sióstr Jinx i Vi? Co z Caitlyn? Czy Jayce i Victor osiągną sukces w zakresie swoich badań? I tak dalej i tak dalej. Oczekiwania były ogromne. A co z tego wyszło?

Jak to jest z tym Arcane?

Jeśli jeszcze nie oglądaliście drugiego sezonu, lub jesteście w trakcie, to uprzedzam, że w tej recenzji nie obędzie się bez naprawdę dużych spojlerów dotyczących najważniejszych rozwiązań fabularnych. Praktycznie zdradzę tutaj większość wątków i tego, jak zostały poprowadzone. Jeśli nie chcecie psuć sobie zabawy, to w tym momencie przestańcie czytać, albo przeskoczcie od razu do ogólnego podsumowania.

A teraz już o samym sezonie drugim. A właściwie o pierwszym akcie (z trzech, na jakie podzielony jest sezon). Nie wiem, jak to możliwe, ale twórcy dokonali niemożliwego. Mianowicie ulepszyli jeszcze bardziej warstwę techniczną. Obraz i przede wszystkich mużyka to jest mistrzostwo świata. Idealnie odjechana paleta kolorów plus mocne technicznie brzmienie, sprawiają, że człowiek zapomina o świecie. Trzy pierwsze odcinki sprawiają, że głowa niemal eksploduje z wrażenia.

Jednak żeby nie było zbyt fajnie sezon drugi w ogóle nie dowozi scenariuszowo. Tutaj bieda aż piszczy, choć w pierwszym akcie jeszcze aż tak mocno tego nie czuć.

Wątpliwe granie na uczuciach

Braki scenariuszowe pierwszego aktu są przykryte szaloną akcją. Nie zwracałem aż tak dużej uwagi na to, że akcja leci na łeb na szyję, bo dostałem komediową walkę Seviki z wrogami podbitą przez nieprawdopodobnie fantastyczną muzykę oraz późniejsze obłędne starcie Vi versus Jinx i Caitlyn versus Sevika.

W tamtym momencie nie zastanawiałem się, jak szybko zostaje zorganizowana cała grupa strażników i jak szybko de facto zostaje rozwiązana. Jeszcze nie przeszkadzało mi wtedy ,jak nieporadnie i bez sensu wprowadzane są kolejne postaci. Ot choćby Loris (ten gość z wielką tarczą, którego imienia nawet nie zapamiętałem, mimo że gram w TFT gdzie jest on grywalną postacią). Otóż chłop pije sobie na ulicy i zasypia obok zalanej w trzy dupy Vi. Chwilę później należy już do spec oddziału utworzonego przez Caitlyn, który wyrusza do Zaun. Tam krótko działa, po czym zostaje odesłany. Później widzimy go, jak w drugim akcie znów pije z Vi, by jeszcze później poza sceną (a jakże) znów być dumnym i dzielnym strażnikiem. Wszystkiego trzeba się domyślać, albo nawet gorzej, bo rzeczy, które się nie kleją, zostają zwyczajnie przemilczane.

Scenariuszowe niedoróbki są niemal wszędzie, a jednak do internetu przebija się głównie pocałunek Vi i Caitlyn. Właściwie czemu ludzi aż tak to poruszyło? Przecież każdy, kto uważnie oglądał sezon pierwszy, wiedział o ich związku. To nie było żadne zaskoczenie. Wręcz przeciwnie.

Mimo to pierwszy akt dawał dużą nadzieję na utrzymanie poziomu z poprzedniego sezonu. Umiejętnie zakamuflował niedoróbki i wyeksponował to, co miał najlepsze.

Rodzina, ach rodzina

A potem nadszedł akt drugi, który skupił się na walce o rodzinę. Tutaj muszę wspomnieć o pewnej ważnej kwestii. W sezonie pierwszym to Vi była najjaśniejszym punktem. Wybijała się ponad wszystkich, błyszczała w każdej scenie, w której się pojawiła. W drugim sezonie palmę pierwszeństwa przejmuje Powder vel Jinx.

Niebieskowłosa królowa półświatka, która nie chce władzy ani popularności zdobytych wskutek wydarzeń z poprzedniego sezonu. To postać rozedrgana, rozemocjonowana kradnąca show w każdej scenie ze swoim udziałem. Powder sprawiła, że odkochałem się w Vi. Młodsza siostra zdobyła moje serce.

 

A o co chodzi z tą rodziną? Otóż cały drugi akt skupia się wokół Wandera, który stał się bestią – Warwickiem. Sceny, w których wilko-człowiek dostrzega w Powder i Vi swoje ukochane córeczki, jest wzruszająca, ale odniosłem wrażenie, że wszystko w tym serialu paradoksalnie dzieje się jednocześnie zbyt szybko i zbyt wolno. To znaczy tam gdzie nie trzeba, gdzie można snuć opowieść, wydarzenia pędzą na złamanie karku, a tam, gdzie należałoby przyspieszyć, dostajemy nadmierną ekspozycję. Twórcy jakby zupełnie stracili poczucie tempa. Dodatkowo większość dialogów totalnie nie dowozi, są sztywne, suche i mało angażujące.

Smutny zjazd

Odnoszę tez wrażenie, że twórcy zapomnieli także po pierwsze – czym ma być ten serial, a po drugie – w jakim kierunku chcą go poprowadzić. Mamy tutaj niestety typową dla dłuższych produkcji ciągłą zabawę w berka. Chaos polegający na ciągłych zmianach sojuszy i przeciwników. Już chyba o tym wspominałem, ale takie rozwiązania przywodzą mi na myśl serial „Wikingowie”, w którym niektóre osoby zmieniały strony wielokrotnie w trakcie jednego sezonu, przy okazji zapominając o urazach z przeszłości. Słabo się takie coś ogląda, ale ostatnimi czasy ciężko o to, by tego typu motyw w serialu nie zaistniał.

Nowy sezon wprowadza nowe wątki. Chyba najważniejszym spośród nich jest ten dotyczący organizacji Czarna Róża. Niestety twórcy uznali, że nie muszą niczego wyjaśniać. Ani podłoża wielkiego konfliktu owej organizacji z Ambessą, ani motywacji obydwu stron. Są, bo są, i to musi widzowi wystarczyć. Poza brakiem podbudowy jest także inny zarzut – sceny z Czarną Różą są najzwyczajniej w świecie nudne i prawie nic nie wnoszą do fabuły.

Fabuły, która rozpada się na kawałki. Nikt nad niczym nie panuje. Rzeczy po prostu się dzieją. Brakuje związków przyczynowo-skutkowych. Są natomiast mrugnięcia okiem do fanów LoL’a. Tyle tylko, że siłą tego serialu było to, że spodobał się ludziom, którzy w życiu w tę grę nie grali, bądź dość dawno i szybko ją porzucili. Tacy ludzie nie będą jarać się tym, że Singed jest ojcem Orianny, nie będą szukać w pewnej postaci nawiązań do Jhina.

Mesjanizm i zabawa w wieloświat

Ach to multiwersum… Korci żeby trochę się nim pobawić. Jednak za nim do tego dojdzie, trzeba znaleźć kogoś, kto ten świat rozszczepi. Idealnie nadaje się do tego Victor – naukowiec opętany przez żyjąca maszynę (bo tak chyba trzeba nazwać Hextech).

Sam wątek mesjanizmu Victora wyszedł twórcom więcej niż sprawnie. Komuna w głębinach i leczący ułomnych dobry, spokojny nauczyciel to dobry punkt wyjścia. Tyle tylko, że znów nie ma tutaj za grosz wyczucia tempa. Co z tego, że zobaczymy w telegraficznym skrócie, jak pięknie się nam Victor urządził? Trzeba pędzić, bo do końca zostało już niewiele czasu, a my (twórcy) mamy jeszcze tyle pomysłów. Nie zdążyłem zaangażować się w historię, a ona już jest nieaktualna. Już wszystko obrócono o 180 stopni.

A skoro mamy otwartą furtkę do multiversum, to przecież grzechem byłoby z niej nie skorzystać. I tak wchodzimy w trzeci akt. Moje największe serialowe rozczarowanie roku, a przecież tych naprawdę nie brakowało.

Co się stało, że się… popsuło?

Z jednej strony pierwszy odcinek trzeciego aktu jest nieprawdopodobnie uroczy. Z drugiej to nie czas i nie miejsce na takie historie. Należałoby może wprowadzić już jakąś konkretniejszą akcję, bo potem może zwyczajnie zabraknąć na to czasu. Do końca około dwie godziny, a my z historią jesteśmy w lesie.

Drugi akt zakończyła krótka acz efektowna rozwałka, czas więc… totalnie zabić tempo. Zamiast podgrzewać atmosferę, trzeba ją odpowiednio schłodzić. Wygląda to tak, jakby rozpisaną na trzy serie historię skondensowano w jeden i to możliwie jak najkrótszy sezon. Na tym etapie efekt jest już koszmarny.

W tej beczce dziegciu jest jednak dość spora łyżka miodu. Owym miodem jest ponownie Powder (tymczasowo bez Jinx). Jej obraz z alternatywnej rzeczywistości jest obezwładniający i do bólu wzruszający. Pokazujący, co stałoby się z tą dziewczyną, gdyby wydarzenia praktycznie od niej niezależne potoczyły się inaczej. To obraz tego, że zewnętrzne czynniki przeważnie kształtują nasz los, a nie trzymany w naszych rękach młotek i znajdujące się przed nami kowadło.

Wizualne fajerwerki w tym momencie nie rekompensują już bezgranicznej nudy. Podróż Jayce’a nie angażuje w najmniejszym stopniu. Nawet muzyka w trzecim akcie nie jest już tak wspaniała. Nie było czasu na dopracowanie tej części historii, czy może zabrakło pieniędzy? Nie wiem, o co chodzi, ale trzeci akt rujnuje wszystko to, co udało się „Arcane” zbudować. Serial nagle staje się bardzo, ale to bardzo przeciętny.

Znów te emocję

Pod koniec sezonu konflikt zdaje się narastać, ale wszystko dzieje się oczywiście poza ekranem. Nie wiadomo, skąd Noxianie nagle dysponują hemchtechowo wzmocnionymi zbirami. Jest to prawdopodobnie zasługa Sigeda, ale my tego nie zobaczyliśmy. Zobaczyliśmy za to robo-człowieka, który atakuje Jayce’a. Walka choć z początku jednostronna, wygląda całkiem fajnie (dodatkowo ten twór przypomina dość mocno Camille, a więc postać z LoL’a, co jest kolejnym mrugnięciem w stronę graczy).

A potem dostajemy półgodzinną kulminację wszystkiego, co teoretycznie narastało przez poprzednich osiem odcinków. Ma to być dla widza emocjonujące i wzruszające zakończenie przygody z „Arcane”. Tyle tylko, że ja na przykład nie zdążyłem polubić tych wszystkich nowych postaci (a nawet się z nimi zapoznać, większości imion nawet nie pamiętam), więc średnio obeszło mnie ich cierpienie czy nawet śmierć. Nie poczułem żadnego żalu, wywołało to we mnie niemal zero emocji. Nie nawiązałem więzi z większością aktorów tego spektaklu. Przed samym ostatecznym rozstrzygnięciem poruszyła mnie tak naprawdę tylko jedna scena. Śmierć Maddie, kochanki Caitlyn. Do takich scen „Arcane” przyzwyczaiło, tymczasem po skończeniu pierwszego aktu dostaliśmy takich ledwie kilka.

Twórcy liczyli chyba na to, że wszyscy skupią się na opłakiwaniu Powder, że ten temat zdominuje dyskusje o tym odcinku i całym serialu. Ludzie mieli rozmawiać o niej, o drodze jaką przeszła, o odkupieniu win, o tej jej alternatywnej wersji i jej miłości do Ekko. Tymczasem ta scena ginie w zalewie absurdalnie randomowych obrazków. Ostatni odcinek niemiłosiernie mnie wymęczył. To była katorga. Bez orgii kolorów, bez muzycznych wodotrysków, bez tak naprawdę większej stawki. Nudy i ogromne rozczarowanie. A na koniec jeszcze abstrakcyjny wątek podróży w czasie Victora, który tak naprawdę uruchomił całą lawinę po to, by mógł ją powstrzymać. Dziwne i mało logiczne, ale przy podróżach w czasie mało co jest w telewizji logiczne (chyba, że mówimy o LOSTACH).

Ogólne podsumowanie

Mimo genialnego początku, drugi sezon „Arcane” absolutnie nie spełnił oczekiwań. Zmarnowano ogromny potencjał przez to, że nie skupiono się na konkretnych wątkach. Chciano rozwinąć ich zbyt wiele i przez to żaden wystarczająco nie wybrzmiał. Zupełnie odpuszczono budowanie postaci, jednocześnie usiłowano jakoś zainteresować widza ich ostatecznym losem. To zupełnie się nie sprawdziło. Wątki wzruszające przeważnie nie przebijały się ponad wszechobecną nudę i natłok szybko pojawiających się i znikających historii.

A więc jaki jest ten drugi sezon Arcane? Na pewno nierówny. Gdybym oceniał tylko pierwszy akt, napisałbym, że jest nawet lepiej niż w poprzednim sezonie, choć tam dałem dychę. Później jednak serial tylko niekiedy ociera się, i to bardzo, delikatnie o ten poziom. W ogólnym rozrachunku trzeba powiedzieć, że bilans wypada mocno średnio. A przecież wystarczyło tylko trzymać się wytyczonego szlaku.

Dlaczego tak się stało? Tak jak pisałem wyżej, historia była zbyt rozbudowana, by zmieścić ją w jednym sezonie. Plan twórców był zbyt ambitny, aby dało się go logicznie skondensować. Zamiast więc ów plan zmienić, twórcy poszli na kompromisy, które zupełnie się nie sprawdziły. We mnie po tym serialu pozostanie wielki niesmak. Co prawda moje oczekiwania były ogromne, i to może być przyczyna rozczarowania, jednak przecież to nie moja wina, że pierwszy sezon był arcydziełem i chciałem obejrzeć w drugim coś równie wspaniałego. Twórcom pary wystarczyło na trzy odcinki oraz zaledwie przebłyski geniuszu w kolejnych sześciu.

To nie jest bardzo słaby sezon, ale cierpi na tym, że jego poprzednik rozwalił system. Druga odsłona „Arcane” plasuje się wiele półek niżej.

Arcane (sezon 2)
  • Ocena kuby - 7/10
    7/10
To mi się podoba 3
To mi się nie podoba 1

Related Articles

Komentarzy: 2

  1. Nie znam świata LoLa, lecz mam wrażenie, że fabuła mocno kuleje i nawet świetna narracja niektórych wątków temu sezonowi nie pomaga. Akt pierwszy, to dogrywka sezonu pierwszego, który spokojnie można było skondensować do jednego odcinka. Bo niby kolejny pojedynek pomiędzy Vi a Jinx jest spoko, ale w żaden sposób nie pcha fabuły do przodu. Kończy się to wypowiedzeniem wojny Piltover przeciwko Zaun – i tu mam problem. Atak na budynek Rady na koniec sezonu 1 to było de fakto automatyczne wypowiedzenie wojny – analogicznie wyobrażacie sobie USA, które po 11 września nie idzie na wojnę? A tutaj jeszcze sobie debatują czy i jak polować na Jinx, czy atakować Zaun.

    Drugi akt… i tutaj też mam problem. Nie lubię przywracania postaci z zza światów. I ten akt jest tym przesiąknięty. Pojednanie Jinx z Vi jest banalne i NIEWIARYGODNE.
    W ogóle te ciągłe zmiany stron zaczęły wyglądać groteskowo. Caitlin decydująca o ataku na Zaun, po czym jedno spotkanko z Vi(z którą się pokłóciła – w ogóle za dużo tych dram rodem z jakiejś opery mydlanej – właśnie dlatego ludzie mają ból dupy o te wszystkie sceny miłosne w tym sezonie) i znowu zmiana stron. Nikt już nie próbuje myśleć racjonalnie, za każdą kolejną pobudką stoją EMOCJE, EMOCJE i jeszcze raz EMOCJE. Wybudzenie bestii to już w ogóle – co to za pomysł, aby bestia się wybudzała po upuszczeniu paru kropel krwi? Zaun było miejscem, gdzie pewnie co drugi dzień ktoś został pobity na śmierć, albo po prostu zaszlachtowany. Dlaczego akurat wtedy bestia się budzi? Nie mam innego wytłumaczenia niż to, że dlatego, że akurat pasowało to scenarzystom. Wprowadzenie Czarnej Róży było najbardziej obiecujące… ale cały wątek został źle rozbudowany i nie pasuje do całości. Za dużo tajemnic, za mało mięska, za dużo gadania i wizji.

    Odcinek 7 jest najlepszy, ale mam z nim taki problem, że jest klasycznym fan-serwisem. Co by było gdyby… takie rzeczy są jedną z ulubionych rzeczy, jakie fani lubią sobie powypisywać na forach, ale rzadko twórcy umieszczają takie wątki, bo po prostu nie ma na to czasu. W tym sezonie też na to czasu nie było i możemy sobie pogdybać, o ile lepiej serial mógłby wypaść gdyby nie ciągłe, nostalgiczne wstawki, które niczego nie pchają do przodu ani nawet nie zmieniają pobudek, motywacji istniejących postaci.

    O trzecim akcie nie mam wiele więcej do powiedzenia niż autor, z dwoma spostrzeżeniami – śmierć Maddie nie jest w żaden sposób poruszająca. Jak wszystkie wprowadzone nowe postacie w tym sezonie, dostała za małą podbudowę. Poza tym, że jest strażniczką, kochanką Caitlin i w ostateczności zdrajczynią, nic o niej nie wiemy. Porównajcie to sobie z dosyć podobnym wątkiem Marcusa z pierwszego sezonu i dobitnie widać zjazd scenariuszowy. Drugie zastrzeżenie – pojedynek pomiędzy Ambessą i Mel. Gdzie tu sens, gdzie tu logika w pojedynku – Ambessa od początku do końca twierdzi, że robi wszystko dla swojej rodziny.

    Aha jeszcze odnośnie postaci – za całkowitą porażkę uznaje zrobienie z Heimerdingera postaci typu comic-relief.

    Technicznie audio i wideo jest jeszcze lepiej. Scenariuszowo – dramat, opera mydlana. Pierwszy sezon pewnie też miał dziury logiczne, ale fabuła i narracja na tyle trzymały się kupy, że człowiek w ogóle o tym nie myślał. W tym sezonie tempo jest tak źle wyważone, że ma się wrażenie, że dziury logiczne atakują ze wszystkich stron. Po tym sezonie nie oczekiwałem… niczego, uważałem, że nawet zamykając Arcane na pierwszym sezonie serial by bronił się przez lata. Drugi sezon w tym wydaniu jest na tyle niepotrzebny, że jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że lepiej by było, abym go w ogóle nie oglądał. Bardzo mi to przypomina inny serial – Dom z Papieru, gdzie im dłużej trwał serial, tym zaczynało to wyglądać gorzej a trzeci sezon był już na tyle zły, że nie dałem rady. Ja oceniam drugi sezon gorzej niż autor, takie 5/10 to max na co zasługuje ten sezon.

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 1
    1. Co do śmierci Maddie to nie poruszył mnie sam fakt a jej przedstawienie czyli to jakiego wyrwała soczystego headshota. Inni tak widowiskowej śmierci nie dostali.
      A co do oceny to muzyka i wizualia nie dają wyboru musi być ocena solidna. Schodzimy z pułki dziesiątkowej, a scenariusz nie ściągnął tego widowiska aż tak nisko. Taki na przykład siódmy odcinek, to było małe arcydzieło jeśli chodzi o przedstawienie psychologii postaci Powder, sceny z nią w tym odcinku cholernie wzruszały, tylko, że tak jak napisałem w recenzji zabrakło wyczucia gdzie i ile można zmieścić tego typu contentu.
      Ostatni odcinek to jest niestety nieporozumienie.
      Co do domu z Papieru zgadzam się w stu procentach. Z drugiej strony są w człowieku dwa wilki jeden chce więcej swoich ulubionych bohaterów mimo, że ten drugi doskonale wie jak to się skończy. Choć już taki na przykład spin-off Berlin to nie wiem po co powstał. Tego się praktycznie nie dało oglądać, każdy kolejny odcinek obrażał inteligencje widza.
      Na sam koniec napiszę, że mało jest seriali, które wiedzą kiedy i jak skończyć. Sukcesja jest przykładem, że się da, ale niewiele więcej przykładów przychodzi do głowy.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button