Mam taką teorię, że Jason Statham nie jest prawdziwym aktorem. To znaczy wiadomo, że nie jest, bo jest skoczkiem do wody (nie mylić z nurkiem), ale nie chodzi tylko o wykonywaną profesję. Jason Statham to spersonifikowany gatunek filmowy. Jeśli jesteś producentem, musisz zrobić w firmie koszty, to zlecasz stworzenie filmu z gatunku Jason Statham, a potem zrobić coś z wagonem pieniędzy, które niespodziewanie zarobiłeś. W repertuarze tej postaci aktorskiej nie ma miejsca na niuanse. On jest Jasonem Stathamem, który musi kopnąć kogoś w twarz, inaczej wybuchnie i na tym kończą się subtelności. W przeciwieństwie jednak do innych leniuchów i kiepskich aktorów, odcinających kupony w coraz to gorszych akcyjniakach poniżej jakiegokolwiek poziomu (na ciebie patrzę Liamie Leesonie), Stathamowi nie można zarzucić fałszu ani niewykorzystanego potencjału. Nie można nie wykorzystać tego, czego się nie ma, a mimo to ciężko nie lubić tego gościa. Trzeba nie lada wysiłku, żeby w tym skostniałym gatunku dostrzec ziarno oryginalności. Czy Jason Statham: The Bee Movie (Film o pszczołach: Zemsta Jasona) jest wyjątkiem od reguły? Przypuszczam, że wątpię.
Filmów o byłych tajnych agentach, zmuszonych do powrotu z emerytury i zabijających tysiąc wrogów w godzinę było już co najmniej kilkanaście. To wdzięczny temat, bo można zatrudnić jakąś przykurzoną gwiazdę i dać jej zaprowadzić porządek jak za starych dobrych czasów, ku uciesze gawiedzi. Pszczelarz ten sprawdzony patent sprytnie wykorzystuje, wymyślając idealnego wroga. Tym razem nie ginie pies, nie zostaje porwana córka, nie grożą nam szpiegowskie spiski. Przeciwnikiem są telemarketerzy, a dokładniej wielka korporacja oszustów okradających ludzi metodą „na pracownika banku”. Pech chce, że jedną z ofiar tych drani pada starsza pani, znajoma głównego bohatera. Czy można sobie wyobrazić bardziej znienawidzoną organizację, niż telefonicznych oszustów? Gdyby jeszcze ktoś tam zadzwonił w sprawie fotowoltaiki, albo z zaproszeniem na pokaz garnków, uznałbym, że scenariusz pisał prawdziwy geniusz. I piszę to bez wielkiej przesady. To naprawdę znakomity pomysł, żeby stworzyć antagonistę, któremu każdy widz będzie życzył wszystkiego najgorszego, a jednocześnie jasny sygnał, że nic w tym filmie nie będzie na poważnie.
Drugim sympatycznym akcentem jest sama postać pszczelarza. Tak, Adam Clay, pseudonim Jason Statham faktycznie hoduje pszczoły, troszczy się o nie i pracował w tajnej organizacji jako… pszczelarz. Czyli jest specem od brudnej roboty dbającym o to, żeby w gnieździe, znaczy na świecie, było bezpiecznie. A jak sam mówi, czasem trzeba użyć dymu, żeby przegonić szerszenie. Mówi też, że nikt nie jest nietykalny, jeśli w gnieździe źle się dzieje, trzeba wymienić królową, bo jak się okazuje, garnkami handlują ludzie z samych szczytów władzy. Cały film jest przesiąknięty taką kiczowatą pseudofilozofią i chociaż momentami jest to przekomiczne, to jest też na swój sposób sympatyczne i przede wszystkim konsekwentne. Jason Pszczelarz to obrońca takich jak my, zwykłych ludzi, robionych w konia na każdym kroku. Kiedy się wkurzy, jedzie prosto do siedziby bandytów i wysadza call center w powietrze, a to wcale nie koniec. Nie wiem, na ile to celowe nawiązanie (raczej bardzo), ale idąc po nitce do kłębka bohater odkrywa, kto tak naprawdę stoi za całym przemysłem zła i aż dziwne, że główny przeciwnik nie ma na imię Hunter, a na nazwisko Biden.
Po drodze oczywiście życie straci wielu złych ludzi. Pszczelarz morduje ich z zegarmistrzowską precyzją i skutecznością godną Rambo. Jest przy tym wyjątkowo opanowany i unika taniego efekciarstwa. Owszem, rzuca znakomitymi tekstami, ale sprawia wrażenie, jakby było mu wstyd, że musi brudzić sobie ręce. On tę walkę prowadzi nie dlatego, że sprawia mu ona radość, nie robi tego dla prywatnych korzyści, ale dlatego, że tak trzeba. Że bez tej spersonifikowanej sprawiedliwości w postaci ciosu z karata i noża wbitego w oko nasze społeczeństwo nie będzie do końca wolne. Pszczelarz walczy o nasz spokój i ład na świecie. Szkoda tylko, że chociaż sporo tu wybuchów, a trup ściele się gęsto, to jednak brakuje odrobiny odjechanej efektowności. Skoro i tak rozum i rozsądek zostały w sąsiednim pokoju, to można było pokusić się o coś finezyjnego. Tymczasem sceny akcji są trochę jak ten smutny Jason Statham – zrobione jakby za karę. Owszem, są momenty kompletnie oderwane od rzeczywistości, jak choćby znakomita walka z najemniczką na stacji benzynowej, ale chciałoby się więcej.
I byłby to całkiem fajny, bezpretensjonalny film do kotleta, ale psuje go dzielna policjantka, prywatnie córka zmarłej staruszki, od której zaczęło się całe zamieszanie. Verona, bo tak jej na imię, podąża za Adamem i w zasadzie zupełnie nie wiadomo, po co. Zjawia się na miejscu rozróby zawsze po czasie i prowadzi zupełnie niepotrzebne rozmowy z innymi policjantami. Oczywiście na koniec dostaje swój moment, kiedy musi wybrać między prawem a sprawiedliwością i zdecydować o losie Pszczelarza. Ten końcowy epizod mógł zagrać ktokolwiek i wcale nie trzeba było ciągać go/jej przez półtorej godziny śladem zgliszcz i trupów, jakie zostawia za sobą główny bohater. Film tylko by na tym zyskał, a wycięte piętnaście minut znacząco podniosłoby dynamikę, która momentami trochę kuleje. W ogóle uważam, że tego typu głupkowate filmy powinny trwać góra półtorej godziny i to łącznie z napisami. Tylko wtedy taka koncepcja ma szansę się obronić, a widz nie zdąży się zorientować, jak idiotyczna to produkcja. Zapomnieli o tym choćby twórcy „Johna Wicka”, tworząc monstrualnie rozwleczoną czwartą część. Pszczelarzowi niewiele zabrakło do tego ideału, może właśnie wystarczyło wywalić agentkę Parker.
Gdyby nie wspomniany wyżej zarzut, pokusiłbym się o dorzucenie jednego oczka do oceny końcowej. Nie za bardzo rozumiem, jak to się stało, ale Pszczelarz jest całkiem fajnym filmem. On nie powinien mi się podobać, a jakimś cudem oglądało się go zupełnie nieźle. To ten przypadek, kiedy efekt końcowy jest lepszy niż suma składników. Gatunek filmowy „Jason Statham” wzbogacił się o dość udany odcinek, a podobno reżyser David Ayer już szykuje kolejny, pod tytułem „Levon’s Trade”. Wikipedia tak opisuje zarys fabuły: Levon Cade, an ex-black ops agent, leads a peaceful life with his daughter as a construction worker. Unfortunately, Levon is forced to use his old set of skills when someone in his new life goes missing. Wygląda na to, że kino spod znaku „zabił wszystkich i uciekł” ma się całkiem nieźle.
Parę bzyknięć SithFroga
Chciałbym być takim optymistą jak Crowley, serio. Byłem zaraz po premierze w (zaskakująco pełnej) sali kinowej i zgadzam się z dwoma punktami: fajnie, że ktoś wziął na celownik oszustów, których ostatnio w naszym życiu jest masa (sam dostaję takie telefony od „zatroskanego pracownika banku” co najmniej raz na dwa tygodnie) oraz Jason zawsze dowozi jeśli chodzi o kopniaki i groźne miny.
Cała reszta jest niemożliwie wręcz głupia z tym, że ja ani przez chwilę nie czułem tutaj autoironii i nabijania się z gatunku. Wszystko jest zrobione na serio, padają wielkie hasła o miłości, poświęceniu czy dbaniu o dobro wspólne, a punktem wyjścia jest naprawdę tragiczne wydarzenie – raczej nie jest to stawka znana z filmów gdzie autoironię czuć na kilometr („MEG” 1 i 2, „Adrenalina” 1 i 2, „Hobbs i Shaw„).
Sceny akcji są słabe i do zapomnienia, wszystko robione po linii najmniejszego oporu, momentami wręcz widać niedoróbki i fatalny montaż. Do tego aktorstwo błaga o litość. Wspomniana policjantka to jest mniej więcej poziom znany z „Pamiętników z wakacji” i „Trudnych spraw”.
Jeśli to miała być produkcja z puszczaniem oka do widza, to chyba ktoś (David Ayer) zapomniał mrugnąć. Jedyne okoliczności przyrody, w których warto sięgnąć po „Pszczelarza” to impreza ze znajomymi i (najlepiej) napojami wyskokowymi. Nadaje się na seans z filmem, który jest tak zły, że aż dobry. Jak chcecie dobrego akcyjniaka to polecam „Johna Wicka” 1-4, „Nobody„, „Kaskadera” czy dowolną część „Mission: Impossible” łącznie z tymi najnowszymi.
Pszczelarz (2024)
-
Ocena Crowleya - 5/10
5/10
-
Ocena SithFroga - 3/10
3/10
Ciekawe czy widzieliście komedię Agentka (Spy), gdzie Statham w roli wspierającej parodiuje Stathama 😉
Zgadzam się z Twoją diagnozą @Crowley że jest on spersonifikowanym gatunkiem filmowym, podobnie jak swego czasu Bruce Willis czy Arnie (oczywiście oni mają na koncie też role wychodzące poza autogatunek, ale zagrali je już po pierwszej fali popularności). Dla mnie i moich rówieśników te rodzaje filmów prawdopodobnie były tym czym dla młodszych są filmy z okolic DC i Marvel, czyli kinem superbohaterskim. Tylko mniej kolorowym i rozedrganym. Fajnie było czasem pomyśleć że złoli i różne trudności można pokonać jeśli będzie się wystarczająco dzielnym 😉 Realizm nie ma tu nic do rzeczy 😉
Gniot, szkoda
Skrzynia Umarlaka – 5/10
Na Krańcu Świata – 4/10
Pszczelarz – 5/10
Crowley
W „Na krańcu świata” ewidentnie zabrakło Stathama. 😀
5/10 to film średni. Trochę czym innym technicznie jest średnia komedia, a czym innym średni dramat. Ten drugi może być lepszy technicznie, aktorsko, scenariuszowo, ale wrażenia po seansie wywołują podobne. Przynajmniej we mnie. Trzeba brać poprawkę na gatunek, inaczej pewne typy filmów z definicji nie mogłyby dostać zbyt wysokiej oceny.
Przekręt, Porachunki.
Polecam.
To należy do serii: Jason Statham w filmie Guya Ritchiego. To ten reżyser odkrył patent na Stathama i na ogół udaje im się to zrealizować bezbłędnie. Przekręt i Porachunki to już dziś klasyka.