FilmyRecenzje Filmowe

Borderlands (2024)

Najgorszy film roku! Największa wtopa finansowa 2024! Najgorsza adaptacja gry wideo od czasu ostatniej adaptacji gry wideo! Mniej więcej w ten sposób pisze się w internecie o „Borderlands”. Jak to się stało, że gry kupiło w sumie ponad 70 milionów ludzi, a film na całym świecie zarobił zawrotne 30 milionów dolarów (przy kosztach produkcji na poziomie 100-120 milionów)? Trzeba się było naprawdę postarać, żeby aż tak spaprać sprawę.

Nie mogę znaleźć nigdzie wyjaśnienia, dlaczego produkcja „Borderlands” trwała tak długo. Film był kręcony w 2021 roku, dwa lata później robiono niewielkie dokrętki, a premiera kinowa miała miejsce miesiąc temu. Cate Blanchett, grająca główną rolę, wspominała w jednym z wywiadów, że praca na planie „Borderlands” miała być lekarstwem na covidowe wariactwo. W międzyczasie z produkcją pożegnał się Craig Mazin – pierwotny scenarzysta i niezwykle utalentowany człowiek, odpowiedzialny za seriale „Czarnobyl” i „The Last of Us„. Ostatecznie poprosił, żeby jego nazwisko nie pojawiło się w napisach końcowych (ani początkowych, ani żadnych innych) i to wiele mówi o atmosferze wokół tego dzieła. Myślę, że film o produkcji „Borderlands” byłby dużo ciekawszy od samego „Borderlands”. Oto mamy bowiem ekranizację niezwykle brutalnych i pełnych bardzo rubasznego humoru gier, przeznaczoną dla widzów 13+, bez grama krwi i bez niepoprawnych politycznie żartów. Ciężko w ogóle stwierdzić, dla kogo ten film powstał. Na pewno nie dla fanów serii, z wspomnianych wyżej powodów, ale również dlatego, że tłumaczy wszystkie zawiłości świata komentarzem spoza kadru, czyli w najtańszy możliwy sposób. Czyli może jest dla tych, którzy nie znają gier? To chyba też zły trop, bo przypadkowy widz nie rozpozna bohaterów ani wielu poutykanych wszędzie nawiązań. Celowali we wszystkich, trafili w nikogo.

Akcja filmu rozgrywa się głównie na planecie Pandora, gdzie starożytni kosmici ukryli w podziemnej krypcie przedwieczną wiedzę. Kto do niej dotrze, będzie władał galaktyką, ale żeby dostać się do środka, potrzeba klucza oraz… odpowiedniej osoby. Tą osobą, przynajmniej na pozór, jest Tina – młoda dziewczyna, której poszukuje przybrany ojciec(?), który wynajmuje do tej roboty łowczynię nagród wychowaną na Pandorze. Tymczasem dziewczyna zostaje porwana przez jakiegoś anonimowego komandosa i znika gdzieś na tej zapomnianej przez Boga planecie. Wszystko to jest po pierwsze pretekstowe, po drugie sztampowe, a po trzecie nie ma zbyt wiele sensu. Nie wiadomo, dlaczego żołnierz (w tej roli Kevin Hart, idealnie pasujący posturą do tej roli…) ratuje Tinę. Nie wiadomo, dlaczego Lilith godzi się na przyjęcie kontraktu (wiadomo, że dla pieniędzy, ale po co jej one, skoro wcześniej wydaje je na lewo i prawo?). Nie wiadomo, po co ktoś miałby wchodzić do krypty, ani co tam znajdzie. Nie wiadomo, dlaczego Pandora jest kompletnym śmietnikiem. Nie wiadomo, dlaczego do Tiny i Rolanda przyłącza się jeden z psycholi (ani w ogóle kim są psychole). W tym filmie wszystko jest, bo tak było napisane w scenariuszu. I nie chodzi o to, że ja tego świata nie znam, grałem w pierwsze dwie części gry i coś tam z nich nawet pamiętam. Po prostu nikt niczego nie tłumaczy. To znaczy tłumaczy, w najgorszym znaczeniu tego słowa – dialogi muszą wyjaśniać, co będą robić bohaterowie, a i tak nie zawsze wiadomo, jakie są ich motywacje.

Cała historia to groch z kapustą i odfajkowanie kolejnych punktów z serii: “zabili go i uciekł” oraz “ratujemy wszechświat po raz tysiąc sto pierwszy”. Ale czy to wystarczający powód, żeby odsądzać Borderlands od czci i wiary? Tu muszę zaoponować. Owszem, film jest nudny, historia do bólu sztampowa, a motywacje postaci płytkie jak Wisła w sierpniu, ale czy odstają aż tak bardzo od standardu letnich hitów kinowych? Czy jest to w czymkolwiek gorsze od ostatnich przygód Godzilli albo Bad Boys? Według mnie nie. To że film jest głupi, nie dyskwalifikuje go w kategorii “lekka rozrywka”. Wystarczy, żeby przykuwał uwagę innymi walorami. Może na przykład mieć porywających bohaterów, granych przez znanych aktorów. Mamy przecież wspomnianych Cate Blanchett i Kevina Harta. Mamy ozłoconą Oscarem Jamie Lee Curtis gdzieś na drugim planie. Mamy młodą krew w postaci Ariany Greenblatt, jako zwariowanej nastolatki rzucającej wybuchającymi pluszakami. Czemu więc jest tak źle, skoro miało być tak dobrze? Bo to chyba najbardziej nietrafiony casting, jaki można sobie wyobrazić. Eli Roth musi naprawdę lubić biusty pań po pięćdziesiątce (i nic w tym złego!), bo pokazuje je regularnie przez cały film. Lilith, Tannis, Moxxie są dobre kilkadziesiąt lat starsze od postaci, które powinny grać i niestety to się nie sprawdza. Kevin Hart nijak nie pasuje do roli twardziela, za to próbuje (z marnym skutkiem) robić za śmieszka z „Jumanji.” Tina jest infantylna i głupiutka, ale z pewnością nie interesująca. No i jest jeszcze Claptrap, nieodzowny towarzysz grających w „Borderlands”. Sarkastyczna maszyna z przerośniętym ego towarzyszy graczowi we wszystkich trzech częściach serii i fantastycznie ubarwia rozgrywkę swoim wisielczym humorem. Niestety z jakiegoś niezrozumiałego powodu, zamiast zatrudnić genialnego Davida Eddingsa, który użyczał swojego głosu w grach, wybrano Jacka Blacka. Wiadomo – Eddings pokłócił się z Gearbox, a Black ma doświadczenie w dubbingu, ale efekt jest paskudny. To nie jest Claptrap, na jakiego zasługujemy. Casting w „Broderlands”, mimo zatrudniania naprawdę uznanych nazwisk, zasługuje na dwóję.

Gry z serii wyróżnia oryginalna oprawa graficzna, stylizowana na film animowany albo raczej dziwaczny komiks. Gruba kreska, groteskowe postacie, dziwaczne potwory i odjechane bronie to znaki rozpoznawcze „Borderlands”. I w filmie udało się trochę tego wariactwa pokazać. Pandora w wielu miejscach wygląda jak żywcem wyjęta z monitora. Psychole są odpowiednio zwariowani (ale kim są i po co, nie wyjaśniono), a gnaty i pojazdy wyglądają całkiem fajnie. Gorzej mają się animacje komputerowe, ale do słabego CGI wszyscy już chyba przywykliśmy. Pod tym względem film cofnął się ostatnio w rozwoju o jakieś 25 lat.

I co ja mam jeszcze napisać o „Borderlands”? Przyznam szczerze, że dzień po seansie z trudnością przypominam sobie szczegóły fabuły. Żaden aspekt audiowizualny nie zapadł mi w pamięć. Jedyne co pamiętam, to zawsze wspaniała Cate Blanchet męcząca się w kuriozalnej roli nastolatki. Film jest słaby, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale uważam, że zupełnie niesłusznie glanuje się go przy każdej okazji. On wcale nie odbiega poziomem od większości kotletowych akcyjniaków z ostatnich kilku lat. Ma pecha, bo musi być porównywany do bardzo popularnych gier, a ktoś w trakcie produkcji uznał, że ma trafić do wszystkich, a nie tylko fanów oryginału. W rezultacie powstał film zupełnie dla nikogo, z kompletnie przestrzelonym castingiem. Nie sądzę, żeby w obliczu finansowej katastrofy studio zdecydowało się na jakąkolwiek kontynuację, a szkoda. To mógł być fajny, głupkowaty film, dostarczający lekkiej rozrywki.

Borderlands (2024)
  • Ocena Crowleya - 3/10
    3/10
To mi się podoba 4
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 7

  1. Przyznam że niepokoi mnie porównanie kwoty wydanej na produkcję filmu i skalę wysiłków oddanych na zniszczenie wszelkich szans jego sukcesu. Podobnie z ostatnimi Star Warsami lub Wiedzminem. Tam za kulisami musi się odbywać pranie pieniędzy na wielką skalę a słynny kiedyś Uwe Boll był tylko tego prekursorem

    To mi się podoba 1
    To mi się nie podoba 0
      1. Tutaj bardziej chodzi o skalę. Trzy części superhitu jakim był Władca Pierścieni miały budżet po 94 mln dolarów a reżyser, scenarzyści i aktorzy starali się jak mogli żeby końcowy produkt był jak najlepszy. Dzisiaj fanfic ze Star Warsow o nazwie Akolita dostaje 180 mln na produkcję a wychodzi badziew. Trochę dziwne to

        To mi się podoba 1
        To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button