Seriale

Obcy: Ziemia (sezon 1)

Opisując swoje wrażenia po pierwszych odcinkach serialu “Obcy: Ziemia” napisałem, że pomimo bardzo negatywnych odczuć, zachęcam do obejrzenia ich i wyrobienia sobie własnego zdania. Dziś, niemal miesiąc po zakończeniu pierwszego sezonu, zrobię coś odwrotnego. Postaram się zdradzić jak najwięcej szczegółów fabuły, żeby zniechęcić wszystkich do oglądania tego tworu serialopodobnego. Uważam bowiem, że chociaż dawno już nie było dobrego filmu w tej serii, a zatem poprzeczka nie wisiała zbyt wysoko, to twórcom “Alien: Earth” nie tylko udało się przeskoczyć pod nią, ale przy okazji jeszcze wywalili stojak i przekłuli materac do lądowania, łamiąc przy tym obie nogi.

Pierwsze dwa odcinki nie zwiastowały niczego dobrego, może poza zmianą otoczenia, z typowych dla serii wnętrz kosmicznych statków i baz na rzecz ziemskich krajobrazów. Sugerowały też, że fabuła skupi się na problemie hybryd – syntetycznych ciał z wszczepionymi doń ludzkimi jaźniami. Przyznaję, że w swojej naiwności nie doceniłem scenarzystów, którzy za pomocą tak oczywistej metafory postanowili przedstawić nam problemy dzisiejszego pokolenia. Oto bowiem “Obcy: Ziemia” to tak naprawdę opowiastka o: tożsamości (na przykład płciowej, ale nie tylko) oraz walce o prawo do bycia kimkolwiek się chce (choćby helikopterem szturmowym) i imigracji. Żadne tam xenomorfy, groza czy inni kosmiczni marines. To jest Obcy na miarę naszych czasów, gdzie jednym z głównych problemów jest to, czy osoba fizycznie niezdolna do zajścia w ciążę ma prawo do identyfikowania się jako osoba w ciąży. To również Obcy, który w końcu stawia sprawę jasno: xenomorf jest ofiarą, bo przecież na Ziemię ściągnęli go pazerni biali i żółci ludzie wbrew jego woli. Takich fikołków intelektualnych jest w serialu co najmniej kilka i każdy głupszy od poprzedniego. Nie wątpię, że jestem w mniejszości i właśnie tego oczekiwali miłośnicy pierwszych filmów o morderczych kosmitach – żeby pokazać im w końcu, kto tu jest prawdziwym czarnym charakterem.

Karkołomne akrobacje scenarzystów z każdym odcinkiem są coraz bardziej śmiałe. Zaczyna się od tego, że główna bohaterka uczy się komunikować z kosmicznymi jajami (ale nie tymi Mela Brooksa), a kończy tym, że xenomorf traktowany jest jako tresowany pies-morderca, reagujący na gwizdek. Pisałem też, że ponieważ hybrydy mają umysły dzieci, zachowują się jak dzieci. Są infantylne i głupiutkie, co pozwala przykrywać scenariuszowe mielizny, ale ostatecznie na tle głupoty dorosłych nie rzuca się to zbyt mocno w oczy. Korporacja Prodigy to po prostu festiwal kretynizmu, gdzie nie istnieją żadne procedury bezpieczeństwa, personel jest niekompetentny nawet jak na film akcji, a szefem jest zdziecinniały wariat, podający się za geniusza. W toku akcji okazuje się, że statek kosmiczny Maginot był sabotowany przez zdrajcę, działającego na polecenie owego szefa – Boya Kavaliera. Sabotaż miał na celu zdobycie obcych form życia, przewożonych na statku. Czy w związku z tym zostało przygotowane jakieś laboratorium biologiczne? Nie. Czy pan Boy wysłał prototypowe, jedyne w swoim rodzaju hybrydy do walącego się wieżowca, bez żadnego przygotowania i wsparcia, żeby znalazły śmiertelnie groźnych kosmitów? Tak, a co? Czy hybrydy są jednocześnie głupiutkimi dzieciakami i niezniszczalnymi maszynami o nadludzkich zdolnościach? Tak, w zależności od tego, co było w danej scenie potrzebne.

A jeśli już mowa o nadludzkich zdolnościach, to muszę pochylić się nad postacią Wendy. Jest to bowiem bohaterka, która ma wszystkie bohaterki pod sobą. Jeśli wydawało się wam, że Rey Palpatine Skywalker jest archetypiczną Mary Sue, to byliście w mylnym błędzie. Wendy potrafi przeskakiwać budynki, prześcignąć Flasha, gadać z obcym i sterować dowolną maszyną, także na odległość i przez telewizor. Potrafi zrobić absolutnie wszystko, jest niezniszczalna, a xenomorfa załatwia jedną ręką, chyba że akurat jest to xenomorf-imigrant/uchodźca, to wtedy nie. W trakcie pierwszego (oby jedynego) sezonu zachodzi w niej przemiana. Z potulnej, łatwowiernej dziewczynki staje się buntowniczką walczącą o prawo do bycia kim się chce i Gretą Thunberg obrońców praw obcych. Zmiana ta zachodzi w ciągu jednego odcinka, więc można ten moment całkiem łatwo przegapić, ale nikt nie przejmował się takimi drobiazgami na etapie pisania scenariusza. Jej rudej koleżance resetują pamięć, żeby przestała bredzić o (nie)ciąży, ale to zamiast stanowić punkt wyjścia do jakiegoś ciekawego ciągu dalszego, kończy się tak, jakby zabiegu w ogóle nie było. Z jednym z pozostałych hybrydowych ludzików kontaktuje się jedyny ocalały z katastrofy Maginota, który próbuje odzyskać obce organizmy dla Weyland-Yutani. Jak? Telepatycznie, a co? I tenże hybrydowy chłopiec, chociaż jest silny jak Wendy, nie jest w stanie podnieść ciała zwykłego dorosłego mężczyzny. Ba, nawet we dwóch z kolegą mają z tym problem. Dobrze, że znajdują w dżungli, zupełnie przypadkiem tratwę, dzięki której im się udaje. A ile przy tym śmiechu! Tego właśnie brakowało w serii “Alien”: slapstickowego humoru.

Wspominając załogę Maginota, którą poznajemy bliżej w odcinku retrospekcyjnym, należy zaznaczyć, że to najbardziej niekompetentna banda bezużytecznych idiotów, jaka kiedykolwiek poleciała w kosmos. Załoga Nostromo – kosmicznych górników-tirowców – walczyła z śmiertelnym wrogiem, korzystając z ograniczonych środków, stosując logiczne procedury. Załoga Sulaco – kosmiczni marines – została rozbita w pył przez przeważające siły wroga, którego zlekceważyli. Wszystko odbywało się w ramach jakichś sensownych i logicznych założeń. Ekipa z Maginota nie wie, dla kogo pracuje ani za ile, lekarz operuje z petem w ręku, nawigatorem jest psychopatyczny Azjata, kosmitów przewożą w pojemnikach, które można otworzyć od środka albo po prostu stłuc o podłogę, eksperymenty i obserwacje prowadzi się bez żadnych środków ostrożności, popijając soczek z bidonu, a przecież należy założyć, że oni te okazy w jakiś sposób zdobyli, więc powinni choć z grubsza wiedzieć, jak groźne mogą być. A jak już mleko się rozlewa, to wszystkim dowodzi rozhisteryzowana, nieco zbyt rozwiązła paniusia. W pierwszym odcinku był fragment dziejący się na pokładzie Maginota, który chwaliłem za to, że ładnie wygląda, kalkując scenografie “Ósmego pasażera Nostromo”. Teraz mogę jedynie dopisać, że poza zerżniętym wyglądem, wszystko, co dzieje się na jego pokładzie, woła o pomstę do nieba. I nawet nie ma sensu wspominać, że statek wyleciał w swoją misję na długo przed narodzinami Boya, który potem w jakiś magiczny sposób przekabacił jednego z członków załogi na swoją stronę, żeby ten rozbił statek (z samym sobą na pokładzie) na terytorium Prodigy. To jest tylko truskawka na tym żenującym torcie.

Późniejsze wydarzenia na wyspie Kavaliera mają mniej więcej tyle samo sensu. Wendy uczy się komunikacji z obcym i nikt tego nie bada, a dziewczyna może sobie urządzać pogawędki bez żadnego nadzoru. Kavaliera bardziej ciekawi oko z mackami niż jakieś tam xenomorfy. A jak sprawdzić inteligencję takiego kosmicznego organizmu? Zagadać do niego po angielsku w sprawie liczby pi, to powszechnie stosowana procedura. W pewnym momencie hybrydy odnajdują swoje własne groby, co chyba miało być wstrząsającym odkryciem. Wcześniej nikt nie wiedział, co się stało z ich pierwotnymi ciałami. Tylko po co ktoś miałby kopać te groby i to w środku dżungli? Albo po co oficer bezpieczeństwa Maginota, który nota bene ma rękę z płynnego metalu jak T-1000 i nikogo to nie dziwi, próbuje w pokręcony sposób wydobyć xenomorfa z wyspy, skoro jednocześnie Weyland-Yutani wysyła tam jakieś bojowe statki powietrzne? To znaczy tak mi się wydaje, bo tak naprawdę serial urywa się dosłownie w środku akcji i nie kończy ani jednego rozpoczętego wątku. Mało tego! Noah Hawley przyznał w jednym z wywiadów, że nie planował jeszcze rozwiązania tej historii i zacznie się nad tym zastanawiać, jeśli Disney zamówi drugi sezon. Tymczasem widz ma się zadowolić fabułą urwaną w losowym miejscu.

Można bez końca wymieniać wady tego serialu. “Obcy: Ziemia” jest tworem absolutnie katastrofalnym pod niemal każdym względem. Nawet jeśli można pochwalić niektóre wizualia i zalążki pomysłów, to nie da się nie zauważyć beznadziejnej reżyserii i montażu. Normą jest, że ktoś zapomniał, z której strony przyszli bohaterowie i w którą stronę patrzyli w poprzednim ujęciu. Wielokrotnie postacie ustawiają się kompletnie nienaturalnie, jakby grali w jakiejś reklamie albo kreskówce, a nie “prawdziwym” filmie. Kretyńskie, puste i bardzo nieciekawe dialogi idą w konkury z absolutnie niedorzecznymi motywacjami bohaterów, a z jakiegoś niezrozumiałego powodu każdy odcinek kończy ciężki rockowy lub metalowy utwór, co nie ma żadnego związku z wydarzeniami na ekranie. Dawno już nie widziałem nic tak pełnego amatorskich błędów i niedoróbek. Co by nie mówić o ostatnich trzech “Alienach”/”Prometeuszu”, to przynajmniej wyglądały znakomicie. “Earth” jest produkcją na amatorskim poziomie, która jawnie kpi z widza i go obraża.

Obcy: Ziemia (sezon 1)
  • Ocena Crowleya - 2/10
    2/10
To mi się podoba 5
To mi się nie podoba 0

Crowley

Maruda międzypokoleniowa i mistrz w robieniu wszystkiego na ostatnią chwilę. Straszliwy łasuch pożerający wszystko, co związane z popkulturą. Miłośnik Pratchetta i Clancy'ego, kiedyś nawet Gwiezdnych wojen, a przede wszystkim muzyki starszej niż on sam.

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button