FilmyRecenzje Filmowe

Pogromcy duchów: Imperium lodu (2024)

Kojarzycie sklepy z szyldem „wszystko po 5 złotych”? No więc reżyser (Gil Kenan) i współscenarzysta (napisał scenariusz razem z Jasonem Reitmanem) najnowszej odsłony „Pogromców duchów” to taki gość, co wchodzi do rzeczonego sklepu, kładzie na ladzie pięć złotników i mówi: „poproszę wszystko”. To zdecydowanie największa wada filmu: jest tu absolutnie wszystko, a spokojnie można by wywalić połowę rzeczy i stworzyć najlepszą produkcję w serii od lat osiemdziesiątych.

Zacznę od krótkiego rysu historycznego. Jedynka jest genialna, ponadczasowa i nie zapraszam do dyskusji. Dwójka nadal dobra, ale ma problem z wtórnością i kilkoma innymi elementami. Wersja „damska” z 2016 roku nie powinna nigdy powstać, bo jest niezamierzonym koszmarem. Nieśmieszna, żenująca produkcja, która powinna być objęta infamią. Mamy wreszcie „Afterlife” napisane również przez duet Reitman & Kenan z tą różnicą, że to Jason był reżyserem. Gdyby ktoś nie kojarzył: Jason to syn Ivana, reżysera dwóch pierwszych odsłon. W „Afterlife” głównym problemem był właśnie Jason Reitman, który reżyserem jest świetnym („Juno”, „Tully”, „Thank you for smoking”, „Up in the air”), ale nie potrafi oddzielić emocji od kreatywności. Dlatego „Pogromcy…” z 2021 to czołobitny hołd oddany ojcu, taki na kolanach, albo wręcz leżąc krzyżem i wychwalający tatę pod niebiosa. Do tego – niestety – jeszcze wrócimy.

Najnowsza część zaczyna się obiecująco. Rodzina Spenglerów stanęła na nogi, zamieszkała w kultowej remizie w Nowym Yorku i poluje na duchy rozbijając się po mieście w ECTO-1. Klasyka. Gary Grooberson (Paul Rudd) jest już częścią rodziny, nieoficjalnym ojczymem genialnej Phoebe (Mckenna Grace) i wraz z jej matką Callie (Carrie Coon) i bratem Trevorem (Finn Wolfhard) stanowią kompletny skład nowej ekipy gromiącej wszelkiej maści istoty paranormalne. Sprawy w najsłynniejszym mieście świata zaczynają wyglądać coraz gorzej, bo nadchodzi pradawne bóstwo, które zamierza zamrozić okolicę i otworzyć portal do zaświatów. Czy uda się powstrzymać mrocznego Garrakę?

Wymieniłem czwórkę bohaterów i ich przeciwnika, a wiecie, kto jeszcze jest w filmie? (głęboki wdech) Kumail Nanjiani jako Nadeem Razmaadi, nowy i nieoczywisty bohater; Patton Oswalt jako Dr.Hubert Wartzki, żeby wrzucić trochę ekspozycji; Celeste O’Connor jako Lucky i Logan Kim jako Podcast, bo byli w poprzedniej części, więc czemu nie tu; Emily Alyn Lind jako duch Melody, żeby stanowić emocjonalną kotwicę dla Phoebe; James Acaster jako Lars Pinfield, bo potrzeba jeszcze jednego naukowca/wynalazcę; Bill Murray, Dan Aykroyd i Ernie Hudson jako wiadomo-kto; Annie Potts również wraca jako Janine Melnitz I nagle też jest pogromczynią; last but not least, William Atherton jako Walter Peck, który tym razem z jakiegoś powodu rządzi Nowym Yorkiem.

Nieźle co? Większość z tych postaci nie ma absolutnie żadnego wpływu na fabułę. Ba, taki Finn Wolfhard w roli Trevora jest tu zupełnie po nic. Gdyby wyciąć wszystkie sceny z jego udziałem – nic by się nie zmieniło. Ze starej ekipy tylko Dan Aykroyd ma coś do zrobienia i faktycznie pcha fabułę do przodu. Lucky czy Podcast są tu tylko dlatego, że (jak przypuszczam) podpisali kontrakt na więcej niż jedną część. Ich obecność w Nowym Jorku jest beznadziejnie wyjaśniona i całkowicie zbędna. Nie będę się rozpisywał o pozostałych, ale film bardzo cierpi od nadmiaru postaci i wątków pobocznych. Tempo jest bardzo nierówne i gdy tylko robi się ciekawie, przeskakujemy do nieinteresujących bohaterów, żeby popatrzeć jak bardzo aktorzy ich grający przechodzą obok filmu.

Na (ogromny) plus zaliczam chyba tylko Kumaila Nanjianiego. Zdecydowanie najbardziej zaangażowany w projekt i jednocześnie najzabawniejsza postać w produkcji. Szkoda, że tak go mało, bo musimy oglądać jak bardzo Bill Murray ma wywalone na cały ten bałagan. Nawet Paul Rudd wygląda w tym filmie płasko i blado, cała jego charyzma zniknęła.  Podobał mi się też wątek Melody i tego, że niepasująca do naszego świata „nerdka” Phoebe znajduje – przynajmniej pozornie – zrozumienie u istoty, którą powinna przecież zwalczać. Bardzo dobry pomysł i wątek, który zasługiwał na rozwinięcie, ale znów – nie byłoby wtedy miejsca na wszystko inne z „checklisty”. Sam Garraka też został zrobiony ciekawie, jego moce emanują złą aurą i jest się kogo bać. Niestety za mało go w filmie, bo musiał być Ernie Hudson…

Mógłbym tak w nieskończoność. Na każdy dobry element przypadają dwa-trzy kiepskie i niepotrzebne. Takie, których spokojnie można było się pozbyć na etapie redagowania scenariusza. Po co nam jeszcze więcej minionków? Pamiętacie głupiutkie duszki-ludziki-z-pianki? Wróciły, żeby mieć jeszcze więcej nieśmiesznych scen. Podobnie z nostalgią i sentymentami. Liczyłem, że „Afterlife” było hołdem i zamknęło pewien etap serii. Nic bardziej mylnego. Całe „Frozen Empire” jest zadedykowane twórcy oryginału (napis „for Ivan” na koniec) i znów ocieka czołobitnym hołdem dla ojca Jasona Reitmana. Wracają wszystkie stare gadżety, wracają klasyczne odzywki, a oryginalni pogromcy mają mnóstwo czasu ekranowego. Jakby twórcy bali się postawić „Ghostbusters” na nowych, własnych nogach. Ciągle wiszą w swoistym szpagacie – niczym van Damme w słynnej reklamie Volvo – zawieszeni między przeszłością a teraźniejszością. Z wielką szkodą dla filmu.

Narzekam i narzekam, ale to po prostu żal i zawiedzione nadzieje. Nie dlatego, że przegrzałem oczekiwania wobec filmu. Problem leży gdzie indziej. „Imperium lodu” podobało mi się bardziej niż poprzednia odsłona, ale bardzo boli fakt, że przy niewielkich zmianach (i sporych cięciach) był tu potencjał na fantastyczną przygodę w (nomen omen) duchu oryginalnej serii. Wystarczyło wyrzucić większość postaci drugiego planu, skupić się na 2-3 wątkach i rozwinąć je bardziej, utrzymując żywe tempo snucia opowieści.

Wygrały jednak zapisy w kontraktach, pewnie jakieś założenia finansowe i inne konieczne elementy „inkluzywne” potrzebne do odhaczenia, wygrała wreszcie bezwstydna nostalgia, która nie powinna już mieć wpływu na przygody nowej ekipy. Nie żałuję, że obejrzałem, ale bardzo żałuję, że mając materiał na dobrą odsłonę twórcy nie podołali wyzwaniu i dali nam przedziwny ekranowy chaos. Szkoda, bo po klapie finansowej marka zapewne trafi na półkę. Chociaż czy naprawdę szkoda? Po oryginalnych dwóch filmach dostaliśmy w ostatnich 8 latach trzy kolejne i żaden nie był nawet blisko magii „Ghostbusters” Ivana Reitmana. Nie mam jednak złudzeń, marka wróci, jak tylko minie trochę czasu i ktoś znów będzie chciał odciąć parę kuponów. Ech…


Okiem Crowleya:

(UWAGA NA SPOILERY!!!)

SithFrog ma rację, ale się myli. Jak zwykle zresztą (Chyba Ty! – przyp. SithFroga). „Imperium lodu” nie jest lepsze od „Afterlife”. Wynudziłem się na tym filmie niemiłosiernie, podczas gdy poprzednią część oceniam jako przyzwoitego średniaka z kilkoma dużymi problemami. Pomimo natłoku wątków, co trafnie punktuje mój redakcyjny kolega, akcja nowego filmu wlecze się, jakby ją ktoś dobrze zmroził. Mnóstwo pobocznych historyjek powinno wylecieć w montażowni, a nieprzydatne postacie trafić do kosza. I to włącznie z tym Hindusem piromanem. Po sprzedaży kuli nie powinien się już więcej pojawiać na ekranie, bo reprezentował humor w stylu Flipa i Flapa. A skoro już zatrudniono dosłownie wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z serią, to pytam: GDZIE JEST RICK MORANIS? Wiem, że od dawna nie występuje przed kamerą, ale przecież można było mu dać jakieś cameo w stylu Stana Lee.

Wielkie zastrzeżenia mam też do czarnego charakteru. Garraka owszem, wygląda złowieszczo i robi efektowne sztuczki, ale przez cały film w zasadzie niewiele robi. Przyczepił sobie poroże, zmroził trochę okolicy, odbijał promienie ręką, a za moment padł jak mucha. Zero zagrożenia, zero napięcia i przede wszystkim zero strachu. Skoro te nowe filmy już nie są komediami, to mogłyby chociaż odrobinę postraszyć. O ile pamiętam, w „Afterlife” było parę takich momentów, a w jedynce czy dwójce nawet więcej niż parę (pamiętacie ten paskudny obraz Vigo? Brrrr). No właśnie, elementów komediowych nie uświadczymy. Chyba że zaliczylibyśmy żarty Kumaila Nanjianiego, ale one śmieszą tylko takich koneserów sucharów jak SithFrog.

Wkurzały mnie też mniejsze lub większe drobiazgi. Matka nagle wyleczyła się z alkoholizmu i bycia tępą dzidą z „Afterlife”. Promienie protonowe w zasadzie nic nie robią – scena z początku, kiedy jadą przez miasto za tym duchosmokiem i chociaż Phoebe trzyma go na „lince”, nic to nie daje. Melody dużo szybciej załatwiłaby temat „używając” kogoś z tajnej bazy niż Phoebe. Zresztą ich relacja (i nie mówię o zakochiwaniu się w duchu) powinna być główną osią fabuły, a zwrot akcji dużo późniejszy i bardziej niespodziewany. Ekspozycja w bibliotece może i wyglądała efektownie, ale miała w sobie tyle subtelności, co walec drogowy. W tej kwestii wszyscy filmowcy powinni do końca świata oglądać „Poszukiwaczy zaginionej arki” i uczyć się od mistrza Spielberga, jak się pisze i filmuje takie sceny. Czy Walter Peck, skoro już wrócił i to w najmniej oczekiwane miejsce, to musi toczka w toczkę powtarzać swoją rolę z pierwszego filmu? Skoro Melody na koniec może tak po prostu odejść w zaświaty, czemu wcześniej nie mogła? Skoro wystarczyło zrobić coś dobrego, nie musiała po drodze pomagać starożytnemu potworowi. Czemu wcześniej Garraka ją kontrolował, a na końcu nie? Nowoczesna placówka badawcza z opóźnionym załączaniem zasilania awaryjnego? Jaki jest sens robienia naszywek z nazwiskami na kombinezonach, skoro 3 spośród 4 członków zespołu nazwa się Spengler?

Takich nieprzemyślanych dziur jest wiele i w połączeniu ze ślamazarnie budowaną narracją, co i rusz przerywaną pojawieniem się kolejnej nieważnej postaci, sprawiają, że bardzo ciężko przetrwać niemal dwie godziny bez wiercenia się z niecierpliwością na kanapie. Założę się, że film nie ma szans zdać testu znudzonej żony*. Według mnie bardzo widać, że Kenan zastąpił Reitmana w fotelu reżysera. „Afterlife” miało podobne wady, ale czuć w nim było rękę fachowca, zwłaszcza w prowadzeniu młodych aktorów. „Imperium lodu” jest niestety miałkie, nudne i nie oferuje w zamian żadnej ciekawej akcji ani przygody.

Pogromcy duchów: Imperium lodu (2024)
  • Ocena SithFroga - 5/10
    5/10
  • Ocena Crowleya - 4/10
    4/10

*Małżonka mnie zabije wzrokiem, jeśli to przeczyta, ale chodzi o to, że włączamy film/serial i liczymy czas, po którym partnerka zaczyna grzebać w telefonie. Jeśli nie sięgnie do niego do czasu napisów końcowych i nie uśnie po drodze, można wysłać twórcom list gratulacyjny.

Related Articles

Komentarzy: 4

  1. Moja żona też tak ma. Po telefon co prawda nie sięga ale zasypia na prawie każdym filmie 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button