Z racji posiadania potomstwa bywam w kinie na produkcjach, na które sam raczej bym się nie wybrał. Czasem skutkuje to obezwładniającym sztosem jak w przypadku „Dzikiego robota” (tak, będę do znudzenia przypominał, bo zwyczajnie twórcy na to zasługują), a czasem trafi się taki „Mufasa: Król Lew” i trzeba jakoś wysiedzieć.
Film jest prequelem, więc w teorii fabuła opowiada o młodości Mufasy. Jako młode lwiątko traci kontakt z najbliższymi i spotyka nową rodzinę. Nie wszystko układa się dobrze, więc wraz z przybranym bratem Daką wyruszają w podróż. Pragną znaleźć mityczną krainę Milele, gdzie wszystkie zwierzęta żyją ze sobą w idealnej harmonii.
A jak jest w praktyce? Produkcja jest odcinaniem kuponów w stylu Disneya i jako żywo przypomina „Solo„. Ktoś spisał najważniejsze informacje i hasła, które padły w dialogach z poprzednich części, ewentualnie postacie albo kultowe sceny i wokół takiej listy rodem z Excela nawinięto pretekstową fabułę.
Skąd się wzięli Zazu, Skaza, Rafiki i Sarabi? Dlaczego Lwia Skała wygląda tak a nie inaczej? Skąd akurat takie imię i szrama późniejszego mordercy Mufasy? Czemu relacja Mufasy i Skazy jest trudna? Na te pytania dostaniemy (niezbyt satysfakcjonujące) odpowiedzi, nawet jeśli nie czuliśmy potrzeby ich zadawać.
Jakby tego było mało, twórcy poszli też w bezczelny recycling kultowych scen. Ujęcie z łapaniem za (nomen omen) łapy kiedy jeden lew zwisa, a drugi wbija mu swoje pazury, pojawia się tu co najmniej dwa albo trzy razy. Jeśli nie więcej… Do tego obowiązkowo dostajemy sekwencję z wąskim miejscem, przez które musi przebiec stado wielkich zwierząt (tym razem poczciwe słonie), tratując wszystko na swojej drodze. A pamiętacie, jak w trakcie galopu antylop przez wąwóz Simba zwisał z gałęzi? No to znów doznacie deja vu. Podobnie w dialogach, na przykład hasło znane z oryginału – „krąg życia” – pada tu co chwilę. Pewnie nie wszystko wyłapałem, ale jest tego tyle, że ciężko spamiętać.
Nawet sama narracja w filmie jest skonstruowana tak, że opowieść o Mufasie snuje stary Rafiki, a słucha Kiara, córka dorosłego już Simby. Dlaczego? Ano dlatego, że trzeba było gdzieś wcisnąć cynicznie Timona i Pumbę. Mamy więc wspomnianą dwójkę jako opiekunów Kiary, słuchających wiekowego mandryla i co chwilę przeszkadzających nieśmiesznymi żartami.
Warstwie technicznej nie mam nic do zarzucenia. Znów animacja stoi na najwyższym możliwym poziomie, sierść zwierząt wygląda i porusza się jak prawdziwa, mięśnie i ścięgna pod skórą powalają autentyzmem. Gdyby „Mufasa” był demem technologicznym, żeby pokazać możliwości obecnych komputerów, grafików, artystów i animatorów, to wystawiłbym dychę bez zastanowienia.
Tylko znów – jak przy remake’u „Króla lwa” z 2019 – zwyczajnie nie kupuję takiej wersji zwierząt w historii opowiadanej obrazem. Wygląda to źle, dziwnie i niepokojąco, jak bohaterowie ruszają wargami podczas dialogów, a reszta pyska jest… no zwierzęca. Ten pseudo-realizm mnie odrzuca i nie jestem w stanie przezwyciężyć tego uczucia.
Piosenki – jak to u Disneya – są i znów dziwacznie wygląda, kiedy śpiewają je niby żywe zwierzęta. Nie będzie to jednak wielkim problemem, bo absolutnie żadna nie zostanie zapamiętana dłużej niż 10 minut po seansie. Nie będzie tu nowego „Hakuna matata”, „Przyjdzie czas” ani „Kręgu życia”. Utwory są nijakie i nie wyróżniają się absolutnie niczym.
Na koniec dodam z kronikarskiego obowiązku, że znów dumni z siebie mogą być twórcy polskiego dubbingu, tutaj wszystko brzmi ładnie, głosy dobrane są świetnie, nie mam zastrzeżeń.
Przez niemal równe dwie godziny obserwowałem, jak lwy idą, płyną albo siedzą, padło trochę znajomych cytatów, nazw i tekstów. Zapomniałem o filmie po godzinie, a za najdalej miesiąc czy dwa, patrząc na swoją ocenę w agregatach recenzji, będę się zastanawiał, czy na pewno to obejrzałem i o czym to w ogóle było. Stanowczo odradzam wizytę w kinie, na streamingu można obejrzeć przy nadmiarze czasu.
Disney jest w gigantycznym kryzysie, przede wszystkim twórczym. Niedługo opiszę też drugą część przygód Vaiany, ale spoilerowo: nie spodziewajcie się dużo lepszej opinii.
Mufasa: Król Lew (2024)
-
Ocena SithFroga - 3/10
3/10
Zastanawiam się czy to nie działa w taki sposób, że firmy (w tym przypadku Disney) znacznie przeinwestowują w możliwości techniczne tworzenia obrazu, nie szukając w ogóle do tworzenia scenariuszy ludzi umiejących opowiadać historie?
A może chodzi o to, że musi być wszystko odhaczone w scenariuszu zgodnie kalkulacją w excelu. Zatem nie jest ważna spójna całość, a zaliczenie punktów obowiązkowych, brak odchyleń i jakiegokolwiek ryzyka, bo na nie nie zgadzają się akcjonariusze.
Myślę, że może to wyglądać mniej więcej tak:
Jeśli film nie powstaje na podstawie jakiegoś gotowego scenariusza, których setki krążą po Hollywood, to film zaczyna życie gdzieś w siedzibie wytwórni. Ktoś kompletnie niezwiązany z filmem, typowa biurwa, stwierdza, że trzeba zrobić sequel czegoś, co odniosło sukces. Trzeba więc zlecić napisanie scenariusza (albo czegoś, co przypomina scenariusz). Żeby zrobić zlecenie, trzeba napisać specyfikację, która przejdzie wszystkie szczeble korporacyjnej drabiny. Jak wyobrażam sobie tworzenie takiej listy? Każdy dorzuca luźną myśl związaną i kojarzącą się z poprzednikiem, bo tak jest najbezpieczniej. Potem taka lista trafia do jakiegoś wyrobnika, albo innego kogoś, kto dał najniższą ofertę w przetargu ( 😉 ), ten ktoś bierze listę i po kolei przepisuje ją do scenariusza, pomiędzy dopisując jakieś średnio mądre rzeczy. Potem wynik jego prac oceniają ludzie, którzy nie oglądają filmów i się nimi nie interesują, ale skoro treść zgadza się z czeklistą, to chyba jest ok. Można kręcić.
Niedawno krążyły po sieci informacje o szefowej działu filmowego Amazonu Jennifer Salke, która drze koty z właścicielami Bonda. Salke zarządza wielomiliardowym budżetem, a nie oglądała żadnego Bonda oprócz tych z Craigem. Podobno wszystko sprzed lat 90 uważa za jakieś starocie niewarte uwagi, nigdy nie czyta scenariuszy, które trafiają na jej biurko i jest zainteresowana wyłącznie zatrudnianiem nazwisk i tworzeniem materiału na zasadzie franczyz – stąd pomysły na spin offy i seriale w „uniwersum” Bonda. Dla wielkich wytwórni filmy stały się złem koniecznym. Coś jak klient w państwowej spółce – przychodzi i czegoś chce, zamiast płacić rachunki i nie przeszkadzać w istnieniu i funkcjonowaniu przedsiębiorstwa.
Odsyłam jeszcze raz do serialu Franczyza. Producent przychodzi na plan i mówi że teraz trendują w internecie silne postacie kobiece więc trzeba przepisać scenariusz pod ten konkretny temat. Oczywiście tam jest spora przesada kiedy trzeba w filmie o kosmosie umieścić chińskie maszyny rolnicze, ale ogólnie filmami zajmują się ludzie którzy o kinie nie mają zielonego pojęcia oni wiedzą jak zarabiać pieniądze.
Jestem na 3 odcinku, idealny do obiadu i w ogóle mnie bawi:)
„Salke zarządza wielomiliardowym budżetem, a nie oglądała żadnego Bonda oprócz tych z Craigem.”
Nie pamiętam go już dokładnie, ale był kiedyś taki cytat „narody zadrżałyby wiedząc, jak mali ludzie nimi rządzą”. A ja pisałem już przy okazji Gry o Tron, że projektami wartymi setki milionów dolarów zarządzają w wielkich wytwórniach ludzie przypadkowi, bez grama talentu, których postawiły tam znajomości, pokrewieństwo, polityka albo wręcz przypadek. Gdybyśmy poznali kogoś takiego na ulicy to nie uwierzylibyśmy, że może on zajmować się tym czym się zajmuje.
No to jeszcze warto poraz kolejny polecić serial „The Offer” i pokazanych tam ludzi decydujących o budżetach filmów ich długości i ostatecznym kształcie na podstawie wspomnień jak to było przy okazji tworzenia Ojca Chrzestnego. Mają zgadzać się pieniądze, w tym momencie obstawiam że w wytwórniach stosuje się specjalne algorytmy obliczające ryzyko straty. Tylko nadal nie rozumiem jak w takim wypadku dochodzi do tak oczywistych wtop jak The Marvels czyżby były to pieniądze przeznaczone na stratę i nikomu w wytwórni niepotrzebne?
Co do MCU, to mam taką teorię, że Disney policzył sobie, że gwiazdy za dużo ich kosztują. Na tym etapie wszystkie uznane nazwiska miały na pewno w kontraktach % od zysków. Skoro filmy nie przyniosły zysków, to nie ma %. Mało tego. Koszta takiego filmu można rozdmuchać tak mocno, że trzeba wziąć kredyt, żeby móc dalej funkcjonować. Spłacanie takiego kredytu z kolei wrzucić w koszty kolejnego filmu, żeby na papierze przyniósł straty. A ten kredyt można wziąć w spółce-córce, czyli tak naprawdę pożyczyć od samego siebie. Muszę więcej pogrzebać, bo niedawno oglądałem o tym jakieś filmy na YT i jestem zafascynowany kreatywnością i bezczelnością.
Bo algorytm, jak wszystkie algorytmy, jest głupi. Taką samą skuteczność prognozowania można uzyskać rzucając monetą. Zresztą nie taki jest sens tych algorytmów. To dupochron dla osób decyzyjnych, zdejmujący z nich odpowiedzialność za podjęte decyzje. Wszystko się zgadzało, więc ja jestem w porządku.
Ja to od dawna wszystkim mówię, że jesteś dorosły wtedy, kiedy orientujesz się, że twoją rzeczywistością i całym światem rządzą te wszystkie głupki, których pamiętasz ze szkolnych lat. Ci, którzy mieli problem z napisaniem własnego imienia i nazwiska.
Cała prawda. Sam znam paru takich, mimo iż uczyłem się w niewielkiej mieścinie.
Taka ciekawostka. W moim rodzinnym rejonie z 1 miejsca pewnej partii ostatnio startuje patologiczny typ, który mi w szkole ukradł telefon 🤣 A później groził jak wskazywałem że to on.
Do Rady Miasta z kolei inny, który jest psychopatą (dobrze się ukrywającym) i np. po wycieczce do Auschwitz pytał mnie jaki mam numerek na ręce.
Dorosłość to też zrozumienie, że status czy stanowisko zazwyczaj nie znaczą już nic dobrego o człowieku.