Serial “The Office” poznałem stosunkowo niedawno. Z reguły jestem bardzo podejrzliwy wobec różnych popkulturowych “fenomenów” i często omijają mnie modne rzeczy. W zasadzie do obejrzenia serialu zachęciła mnie recenzja angielskiego oryginału, którą bardzo chwalił swojego czasu DaeL. Oczywiście moje obawy i ostrożność okazały się zupełnie niepotrzebne, bo amerykański “The Office” to bardzo zabawna i sympatyczna zapchajdziura, ciągnięta za uszy przez nieocenionego Steve’a Carella. Serial nie bez powodu bywa nazywany medialnym fenomenem, bo chociaż rozumiem, że nie każdy polubi(ł) taki gatunek humoru, to pod pewnymi względami była to produkcja przełomowa i jedyna w swoim rodzaju. Czy nam się to podoba, czy nie, komediowy paradokument i sitcom bez śmiechów w tle już na stałe zagościł wśród telewizyjnych produkcji, że wspomnę tylko o naszym rodzimym “1670”, który jest pseudohistoryczno-kostiumową wariacją na temat “Biura”. Nic dziwnego, że na fali popularności, która potem przerodziła się w kultowość, pojawiły się różne wspominkowe wydawnictwa zdradzające nieco zakulisowych tajemnic związanych z nagrywaniem serialu. Jednym z nich jest “Witajcie w Dunder Mifflin. Historia serialu The Office”.
Charakter tej książki lepiej oddaje oryginalny podtytuł: “The Oral History of The Office”. Jest to bowiem w dużej mierze transkrypcja wywiadów, a w zasadzie podcastów, które prowadził Brian Baumgartner (serialowy Kevin) z członkami obsady i ekipy filmowej. Całość jest do odsłuchania na Spotify, a jeśli ktoś zna ten podcast, nie znajdzie wielu nowych informacji na kartach książki. Ja dowiedziałem się o jego istnieniu już po lekturze, nie czytałem też innych opracowań o “The Office”, a że lubię czytać o kulisach kręcenia filmów, to łatwo skusiłem się na lekturę. Początek jest bardzo obiecujący. Baumgartner to przesympatyczny gość, który potrafi opowiadać ze swadą i dużą dozą humoru. Jego wstęp i późniejsze prowadzenie rozmów wypadają bardzo naturalnie i są ciekawe. Podobnie jak wypowiedzi jego gości dotyczące preprodukcji i nagrywania pierwszego sezonu. Możemy dowiedzieć się, kto i dlaczego wpadł na pomysł adaptacji dziwacznego brytyjskiego oryginału i jak wyglądały przygotowania do zdjęć. Dużo ciekawostek dotyczy procesu castingów, zarówno ich przebiegu, jak i tego, co ostatecznie zaważyło na wyborze tego czy tamtego aktora. Świetnie jest też nakreślone tło historyczne, bo pozwala ocenić, jak bardzo “The Office” różnił się od wszystkich innych seriali przed nim. Koncepcja mockumentu była wtedy w zasadzie nieznana, po raz pierwszy ekipa filmowa stała się w pewien sposób bohaterem opowieści. Scenarzyści i aktorzy poruszali się po nieznanych wodach i musieli wypracować zupełnie nowy filmowy język. To wszystko i jeszcze więcej wypełnia sporą początkową część książki i dla mnie, miłośnika takich smaczków, była to bardzo przyjemna lektura. Chętnie poczytałbym więcej o rynku amerykańskich seriali, bo uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia, jak on wygląda i jakimi rządzi się prawami, a zdaje się, że to zupełnie inna bestia niż Hollywood.
Gdyby reszta książki była utrzymana w podobnym tonie, oceniłbym ją bardzo wysoko. Niestety od momentu, w którym historia dociera do wybuchu popularności “The Office” dzięki iTunes, coraz mniej znajdziemy w niej ciekawostek zza kamery, a coraz więcej wspominków aktorów o różnych przypadkowo wybranych odcinkach i sytuacjach. Niepokojące sygnały były już wcześniej, choćby we fragmentach dotyczących castingów. Wypowiedzi w stylu: “nie wyobrażałam sobie, żeby Jima grał ktoś inny niż Krasinski, tak wspaniale nam się rozmawiało, on jest stworzony do tej roli”, noszą znamiona typowego dla gwiazd klepania się po plecach i nie wnoszą tak naprawdę nic wartościowego do opowieści. Ale wcześniej były wplecione w bardziej rzeczowe i faktograficzne fragmenty, więc nie raziły zbyt mocno. Co najwyżej sugerowały, że nie wszyscy aktorzy i aktorki mają coś ciekawego do powiedzenia. Niestety im bliżej końca, tym więcej słodkopierdzenia i kadzenia sobie nawzajem. To się może sprawdzić w podcaście, gdzie starzy znajomi spotykają się po latach i wspominają lepsze czasy, ale dla mnie za mało było w tym “mięcha”, prawdziwych ciekawostek, albo chociaż ciekawych przemyśleń. Nie mam nic przeciwko laniu wody, jeśli robi to urodzony gawędziarz. Są ludzie, którzy potrafią ciekawie opowiadać o topniejącym lodowcu. Niestety żaden z nich nie grał w “The Office”.
Pewnym problemem dla polskiego czytelnika może być też konieczność znajomości amerykańskiej telewizji, żeby w pełni zrozumieć niektóre fragmenty. Jako laik w tym temacie miałem chwilami problemy w osadzeniu pewnych nawiązań i porównań, bo po prostu nie oglądałem, a czasami w ogóle nie słyszałem o niektórych wspominanych serialach i gwiazdach. Dla amerykańskiego odbiorcy są to pewnie oczywistości, dla mnie niekoniecznie. Nie ma tego wiele, ale z pewnością nie pomogło mi to w pełni cieszyć się lekturą.
Nie chciałbym, żebyście odnieśli wrażenie, że to zła książka. Nie jest wybitna, ale jeśli lubicie serial, spędzicie przy niej kilka miłych chwil. Możliwość powspominania razem z twórcami co ciekawszych fragmentów, odcinków i historii to solidna porcja miłej nostalgii. Początkowe rozdziały, zwłaszcza te techniczne, dostarczają sporo zakulisowej wiedzy i ciekawostek. Świetna jest możliwość zajrzenia w proces tworzenia postaci i sposobu, w jaki poszczególni aktorzy wchodzili w swoje role i potem współtworzyli je w trakcie nagrań. W ogóle fascynujące jest, jakim ten serial był żywym organizmem, który nieustannie mutował i zmieniał się. Zwłaszcza pierwsze dwa sezony to była wielka improwizacja i przecieranie szlaków, a dzięki luźnemu podejściu reżysera praktycznie każdy członek ekipy mógł mieć jakiś wkład w ostateczny wygląd “The Office”. Warto sięgnąć po “Witajcie w Dunder Mifflin” choćby dlatego, żeby prześledzić ten bardzo ciekawy proces. Jeśli jesteście bezkrytycznymi miłośnikami serialu, spokojnie możecie dodać co najmniej oczko do oceny. Jeśli od nostalgicznych wspominków wolicie techniczne detale i zakulisowe gawędy, niech zostanie to, co widać poniżej.
Witajcie w Dunder Mifflin. Historia serialu The Office (Brian Baumgartner, Ben Silverman)
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
W ramach suplementu muszę wspomnieć, że czytałem wersję anglojęzyczną, więc nie powinienem wypowiadać się na temat polskiego wydania, które ukazało się nakładem wydawnictwa Open Beta. Znalazłem jednak w sieci sporo opinii, że poziom edytorski i jakość samego tłumaczenia pozostawiają wiele do życzenia. Zważywszy na fakt, że książka kosztuje około 50 zł, zalecam ostrożność i w miarę możliwości zapoznanie się przed zakupem z jakimś fragmentem, żeby uniknąć rozczarowań.
Moje życie nigdy nie było takie samo po tym jak usłyszałem Kevina gadającego normalnie.
W jego przypadku rozdźwięk między postacią a aktorem jest gigantyczny. 😀
A teraz ma być Australijska wersja „Biura” gdzie będzie szefowa a nie szef 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=MIEVoulYZM0&t=14s
Wygląda jak kalka 1:1 ze zmienionymi aktorami. Siłą amerykańskiego Biura było to, że twórcom udało się przełożyć angielski oryginał na zupełnie inne, lokalne standardy. Dlatego zażarło. Nie wiem, jak było z polską wersją, podobno nie jest zła, ale dopiero 1670 pokazał, jak zrobić lokalną wersję kreatywnie.
Pierwszy sezon to jednak kalka, dopiero drugi, to oddzielny byt i genialny Carell. Jak lubię the Office UK, to nie przepadam za pierwszym sezonem US, później kocham wszystkie sezony z Carellem.
Ja odpadłem po pierwszym sezonie US, może zbyt pochopnie odstawiłem, ale to była taki zjazd względem genialnego moim zdanie UK.
I będzie to zapewne jedyne czym serial będzie próbował przyciągnąć ludzi xddd uwielbiam ten społeczny gynocentryzm
NO! GOD! NO, GOD, PLEASE, NO! NO!
Zawsze się zastanawiam czemu wszyscy mówią o bezbeckim, fajnopolackim „1670” w tym kontekście, a niemal nikt nie wspomina genialnego „The Office: PL”…
Pewnie dlatego, że mało kto widział The Office PL, a prawie każdy, kto ma Netflixa oglasal 1670.
Ja widziałem tylko fragmenty i jakoś nie czuję potrzeby na więcej. Warto?
Netflix i polski serial. Nie potrzeba mi więcej powodów by omijać 😀
1670 to gigant na tle jakiegokolwiek polskiego filmu historycznego po 89
Nie do końca się zgodzę. Z historii niedawnej świetnymi filmami były „Śmierć jak kromka chleba” i „Wielki bieg”. A z kostiumowych podobało mi się „Quo vadis”. Miało swoje wady, ale np. Neron był udany.
I nie wiem co ludzie widzą w tym „1670”? To film tak chujowo zagrany jak tylko można. I fatalny pod względem wizualnym. Poziom 4 sezonu Wiedźmina (o ile jest taki, bo dawno nie śledziłem). :/
Fajne jest też Parks and Recreation.
W tej książce jest spory fragment o tym serialu. Produkowali je ci sami ludzie – Greg Daniels i Michael Schur.