The Kentucky Fried Movie (1977)

Co łączy Johna Landisa, Jima Abrahamsa oraz braci Jerry’ego i Davida Zuckerów? Oczywiście cała czwórka to twórcy znakomitych, klasycznych dziś filmów komediowych. Naga broń, Blues Brothers, Szpiedzy tacy jak my, Ściśle tajne, Czy leci z nami pilot?, Hot Shots, Gliniarz z Beverly Hills – te filmy to w mniejszym lub większym stopniu zasługa wspomnianych panów. Razem z Melem Brooksem można śmiało uznać ich za mistrzów parodii, którzy niewybredne żarty umiejętnie łączyli z absurdalnymi fabułami, na ogół nawiązując do innych gatunków filmowych. Nie wszyscy może wiedzą, że na początku swojej drogi zawodowej Landis i trio ZAZ mieli okazję pracować ze sobą przy wspólnym projekcie. Być może Kentucky Fried Movie nie jest tak znany, jak przywołane wcześniej klasyki, ale niech to was nie zwiedzie – w żadnym stopniu nie sprawia to, że jest mniej śmiesznie.

Dzień jak co dzień w Detroit.

W filmie nie ma tradycyjnej fabuły. Kentucky Fried Movie to zbiór kilkunastu skeczy, niepowiązanych ze sobą fabularnie. Niektóre trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, inne kilka minut, a najdłuższy ponad pół godziny i wszystkie w jakiś sposób parodiują programy telewizyjne lub inne filmy. Przypomina to trochę Latający Cyrk Monty Pythona, tyle że w znacznie luźniejszej i bardziej chaotycznej formie. Spora część materiału to jawna kpina z telewizji, która nabija się z wiadomości, programów publicystycznych i talk-show. Jest kilka zwiastunów fikcyjnych filmów (do tego wrócę), reklamy nieistniejących produktów oraz dziwne programy telewizyjne. I większość tych skeczy jest na równi niepoprawna politycznie i przezabawna.

Samuel L. Bronkowitz prezentuje.

Humor poszczególnych segmentów stoi na różnym poziomie, czasem są to żarty słowne, innym razem ktoś dostaje mikrofonem w nos, reklamy zachwalają kompletnie idiotyczne produkty, Detroit kilkakrotnie wspomniane jest jako najgorsze miejsce na ziemi, prezenterzy z telewizji podglądają widzów, ktoś w kogoś rzuca ciastem, buddyści rozdający ulotki na ulicach po robocie idą na najlepsze piwo świata, a zwyczajna rodzina reklamuje grę planszową w morderstwo JFK. Film nawet jak na standardy lat siedemdziesiątych pełen jest niepoprawnych politycznie aluzji i rubaszności. Obrywają religie, obrywają kobiety (tak, są cycki, w zasadzie całkiem sporo), obrywają czarnoskórzy, obrywają media. Scenarzyści jechali po bandzie zarówno jeśli chodzi o prostackość i głupkowatość, jak i o dobry smak swoich skeczów. Kto widział Nagą broń, ten powinien zdawać sobie sprawę, że Zuckerowie i Abrahams nie tworzyli humoru wysublimowanego i delikatnego. To raczej przaśne i mocno absurdalne skecze, które z pewnością są w stanie urazić i obrazić połowę nowoczesnego społeczeństwa, które praktycznie wszystko jest w stanie uznać za obraźliwe. Moje poczucie humoru jest jednak odpowiednio mało wyrafinowane i uczciwie przyznaję, że rechotałem przez większość filmu, a momentami wręcz zanosiłem się śmiechem. Warto też zwrócić uwagę, jak wiele w tym filmie jest zjadliwości pod adresem zakłamanego i pełnego dziadostwa przemysłu telewizyjnego i kinowego.

Talk-show na poziomie.

Dwa zdecydowanie najśmieszniejsze fragmenty KFM to fikcyjne trailery oraz półgodzinna parodia Wejścia smoka pod tytułem “A fistful of yen”, czyli “Za garść jenów”. Te pierwsze to dzieła największego z żyjących reżyserów, legendarnego Samuela L. Bronkowitza, którego wymyślono jako amalgamat Samuela Bronstona oraz Josepha L. Mankiewicza. Tenże wybitny filmowiec daje światu takie hity jak: “Catholic High School Girls in Trouble”, czyli soft porno o problemach, jakie niesie ze sobą masturbacja – wypełniona nagimi piersiami parodia sexploitation, “That’s Armageddon”, czyli najbardziej przerażający film katastroficzny w dziejach, z gościnnym udziałem Donalda Sutherlanda, i wreszcie “Cleopatra Schwartz”, o czarnoskórej mścicielce oczyszczającej świat z szumowin ramię w ramię ze swoim chasydzkim ukochanym. Jeśli myślicie, że zwiastuny w Grindhouse od Tarantino były zabawne, poczekajcie, aż zobaczycie film Landisa. Zresztą same zwiastuny bez problemu można znaleźć w serwisie YouTube (poza tym o dziewczynach, jego trzeba szukać na “innych” portalach z filmami), więc łatwo sprawdzić, o co chodzi.

Ulubiony trailer wszystkich męskich szowinistycznych świń.

No i wreszcie jest jeszcze wspomniany “A Fistful of Yen” – trzydziestominutowa wersja Wejścia smoka, pełna bezdennie głupkowatych gagów w stylu Nagiej broni. I znowu czasem żarty są okropnie prostackie i po prostu głupie, ale już na przykład główny bohater sepleniący i robiący miny parodiujące Bruce’a Lee, albo scena, w której złoczyńca obcina jakiemuś nieszczęśnikowi głowę, a następnie każe go torturować, lub też konspiratorka pokazująca niezbyt dobrze ukryte w pokoju mikrofony to komediowy miód najwyższej próby. Trzeba sobie przy okazji zdawać sprawę, że film Landisa i ZAZów był jednym z pierwszych, które za parodiowanie i udawanie wzięły się w taki sposób. Wcześniejsze produkcje cechowała raczej większa wstrzemięźliwość i zupełnie inny ton. W KFM niby wszyscy grają ze śmiertelnie poważnymi minami, a za moment ktoś dostaje tortem w twarz. Nie brakuje też kwiecistych wulgaryzmów, niewybrednych żartów i golizny. Do tego stopnia, że poza wydaniami na płytach DVD/BR, ciężko go gdziekolwiek w telewizji zobaczyć.

King Bruce Lee karate mistrz kontra człowiek z przykręcaną opalarką.

Oczywiście nie wszystkie żarty i skecze są tak świetne, jak wspomniane zwiastuny i A Fistful of Yen. Zdarzają się momenty nudne i niezbyt udane, co pozwala nieco odpocząć przeponie. Nie sposób też nie zauważyć mikroskopijnego budżetu, jakim dysponowali twórcy. Film był produkcją niezależną, bo żadna wytwórnia nie chciała go sfinansować. Recenzji też nie miał zbyt dobrych, ani w chwili premiery, ani po latach, bo w dzisiejszych czasach żaden szanujący się dziennikarz nie może pochwalić czegoś, co przedmiotowo traktuje kobiety, Azjatów i Afroamerykanów. Na szczęście dla twórców i dla nas, a trochę wbrew wszystkim innym, sprzedaż biletów z dużą nawiązką zwróciła koszty produkcji, a Landisowi, Abrahamsowi i braciom Zucker sukces filmu otworzył drogę do Hollywood. Stał się też dziełem w zasadzie kultowym i bywa wymieniany w zestawieniach najlepszych komedii w historii, z czym ja się absolutnie zgadzam.

Nie ukrywam, że zawsze lubiłem humor tria ZAZ. Nawet bardziej od późniejszych filmów Landisa. To kawał mojego dzieciństwa i do dziś bawią mnie te absurdalne, pełne sucharów filmy. Kentucky Fried Movie, chociaż prosty i tani, to jednak imponujący pod wieloma względami debiut tria zasłużonych scenarzystów (Landis popełnił wcześniej jeden film pełnometrażowy pt. Shlock, o którym mało kto pamięta).

-->

Jeden komentarz do "The Kentucky Fried Movie (1977)"

  • 26 lutego 2020 at 19:29
    Permalink

    “Recenzji też nie miał zbyt dobrych, ani w chwili premiery, ani po latach, bo w dzisiejszych czasach żaden szanujący się dziennikarz nie może pochwalić czegoś, co przedmiotowo traktuje kobiety, Azjatów i Afroamerykanów.”

    Jakie to szczęście, że Crowley nie jest dziennikarzem 🙂

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków