Judy (2019)

Amerykanie kochają swoje gwiazdy. Zawsze je kochali. Hollywood od początku było fabryką sław i celebrytów, którzy rozpalali wyobraźnię widzów tak w Stanach, jak i po naszej stronie wielkiej wody. Przez lata kolejne pokolenia aktorów, piosenkarek i wszelkiej maści osobowości scenicznych przewijały się przez media, a ich życia stanowiły pożywkę dla tabloidów i plotkarzy. Jedni potrafili tę popularność znieść i wykorzystać, inni dali się sławie zniszczyć. Czasem na jaw wychodziły bardzo smutne historie zakulisowych brudnych rozgrywek i toksycznych znajomości. Biografia Judy Garland, jednego ze złotych dzieci Hollywood, mogłaby dostarczyć materiału na cały serial, a nie tylko dwugodzinny film. Aktorka od najmłodszych lat, ulubienica młodej widowni, zdobywczyni Oscara za piosenkę z “Czarnoksiężnika z krainy Oz” i wreszcie gwiazda estrady oraz pierwszego remake’u filmu “Narodziny gwiazdy”. Jednocześnie pięciokrotna mężatka, uzależniona od leków, wielokrotnie na granicy bankructwa i załamania nerwowego, stanowiła przykład na to, jak Hollywood wykorzystuje swoje gwiazdy i porzuca je, kiedy przestaną być potrzebne.

Nie mogę odmówić talentu aktorom, ani istnienia chemii między nimi.

Film “Judy” w reżyserii Ruperta Goolda pokazuje Garland u schyłku kariery, na krótko przed śmiercią w wieku 47 lat. Długi i brak przychylności amerykańskiej publiczności zmuszają gwiazdę do podpisania kontraktu na występy w Wielkiej Brytanii, a wyjazd tam wiąże się z koniecznością oddania dwójki dzieci pod opiekę trzeciemu mężowi, co przychodzi jej z wielkim trudem. W Londynie widzimy, jak ciężka we współpracy była Judy, a w retrospekcjach jak przemoc psychiczna ze strony włodarzy studia MGM doprowadziła ją do fatalnej kondycji psychicznej i uzależnienia od leków. I tyle. Film składa się z kilku występów na scenie, obrazków maltretowanej psychicznie dziewczynki oraz nieradzącej sobie w dorosłym życiu kobiety, która mimo wielkiego talentu nie jest w stanie poukładać wszystkiego w odpowiedni sposób.

Taką minę widać przez większość filmu.

Nie ma co ukrywać, że znaczna większość widzów obejrzała lub obejrzy ten film, żeby przekonać się, czy Renée Zellweger rzeczywiście przeobraziła się w Judy Garland. Rola przyniosła jej drugiego Oscara i była wychwalana pod niebiosa przez niemal wszystkich krytyków. Niestety nie podzielam hurraoptymizmu, chociaż absolutnie nie odmówię aktorce znakomitego warsztatu. Są momenty, że z zegarmistrzowską precyzją odtworzyła postać, w którą się wciela, co do najmniejszego gestu i ruchu. Fizycznie również zmieniła się tak, że ciężko rozpoznać w niej Bridgett Jones (i nie chodzi tu o koszmarne operacje plastyczne, jakim się poddała, nie będę tego tematu w ogóle poruszał). Mało tego, podobnie jak Taron Egerton w “Rocketmanie” Zellweger sama zaśpiewała wszystkie piosenki w filmie i chociaż dysponuje inną skalą i barwą głosu niż Garland, to nie ma się absolutnie do czego przyczepić w tej kwestii. Można wręcz powiedzieć, że występy sceniczne to najmocniejszy element filmu, aczkolwiek miałem dziwne wrażenie (pewnie słuszne), że wokal owszem był autentyczny, ale nagrany w studiu, niezależenie od obrazu i dopiero potem nałożony.

Zło wcielone, czyli szef wytwórni MGM w całej swej podłej krasie.

Cała reszta to obraz kobiety na skraju załamania nerwowego, walczącej o swoje dzieci, niezrozumianej, zapłakanej, pijanej i smutnej. Niestety wszystko to pokazane z finezją drwala, a jeśli wziąć pod uwagę, że Garland nigdy nie uważała się za ofiarę losu ani postać tragiczną, tym bardziej ciężko traktować ten film z należną dozą powagi. Od pierwszych scen z młodości, kiedy małoletnią Judy zmusza się do drakońskiej diety, zabrania kontaktów z rówieśnikami i raczy głupimi przemowami godnymi czarnych charakterów z kreskówek (w tej roli szef studia MGM Louis B. Meyer oraz stylizowana na gestapowskiego babsztyla przyzwoitka), widać, że to wszystko jest robione pod tezę i rysowane grubą kreską. Owszem, nie mam wątpliwości, że Hollywood jest bezwzględnym miejscem, ale nie trzeba mi tego walić w twarz, pokazując starego grubasa maltretującego psychicznie nastolatkę. Tak samo finezyjny był fragment pokazujący spotkanie z pewną parą gejów. Garland była znana z tego, że sympatyzowała ze środowiskami homoseksualnymi, więc twórcy scenariusza wymyślili sobie tych fikcyjnych, sympatycznych do niemożliwości panów, którzy przypadkiem spotykają Judy po występie, a następnie ona zaprasza ich na kolację, co kończy się wspólnym smażeniem jajecznicy i wyciskającym łzy występem wokalnym. Doprawdy można to było pokazać w jakiś bardziej subtelny sposób.

Występy sceniczne zrobiły wrażenie nawet na mnie, chociaż nie znoszę takich rewii.

Odniosłem wrażenie, że wszystko to miało na celu jedynie pokazanie kobiety zniszczonej przez showbiznes i niezrozumianej. Chyba miałem jej współczuć i zadumać się nad złym losem gwiazd, a może nawet zapłakać nad stłamszonym geniuszem. Problem w tym, że film pozostawił mnie w dużej mierze obojętnym. Nawet niewątpliwie ponadprzeciętna rola Renee Zellweger pozostawiła niedosyt, gdyż cały czas miałem wrażenie, że aktorka męczy się i na siłę próbuje wykrzywiać twarz w wyuczonych grymasach, byle upodobnić się do postaci historycznej. Obejrzałem z ciekawości kilka wywiadów i archiwalnych nagrań z Garland, i nie zauważyłem, żeby aż tak się marszczyła i kiwała, chociaż miała w repertuarze wiele nietypowych zachowań i mówiła w bardzo specyficzny sposób. Cały czas miałem w pamięci film “Jackie” i Natalie Portman cedzącą słowa z udawanym teksańskim akcentem, mającym naśladować wdowę po prezydencie Kennedym. Niby widać ogrom pracy, jaki aktorka włożyła w przygotowanie się do roli, a jednak coś jest nie tak.

Czy zatem odradzam “Judy”? Niezupełnie. Nie jest to zły film, ale nie za bardzo ma czym zachwycić. Może jeśli lubicie ładnie zaśpiewane piosenki i niezbyt oryginalne, ale w miarę poprawne biografie, będziecie w stanie czerpać przyjemność z seansu. Warto zobaczyć Renee Zellweger znowu w formie, bo to dobra aktorka. Warto też przypomnieć sobie postać Judy Garland, chociaż może lepiej zrobić to, oglądając “Czarnoksiężnika z krainy Oz”.

-->

Kilka komentarzy do "Judy (2019)"

  • 19 lutego 2020 at 14:43
    Permalink

    Zawsze mówiłem, że ludzie potrzebują jakiejś religii, w którą mogliby wierzyć i jakiejś szlachty, którą mogliby podziwiać. Dlatego klasyczne systemy społeczne trwają tysiące lat, a wszelkie eksperymenty wywracają się po góra kilkudziesięciu. Amerykański system kreowania gwiazd jest właśnie odpowiedzią na to zapotrzebowanie ze strony społeczeństwa, które własnej szlachty nie posiadało. Gwiazdy filmu (a dziś również sportu i muzyki) zastąpiły im tych książąt i hrabiów – istot z innego świata, niemal bajkowych, którymi zwykły człowiek nie ma szansy zostania. Nie da się takiej warstwy zastąpić inną. Biznesmenem, lekarzem, księdzem czy generałem przy odrobinie uporu i talentu może zostać każdy – nie wzbudzą takiego podziwu, jak hermetyczna kasta szlachty, w której trzeba się urodzić lub zostać do niej dokooptowanym. Identycznie jest w Hollywood.

    Reply
  • 19 lutego 2020 at 23:21
    Permalink

    ‘Zenee Zellweger’. A to kto? Korekta śpi! 🙂

    Reply
    • 19 lutego 2020 at 23:33
      Permalink

      na sen nigdy nie jest za pozno

      Reply
    • 20 lutego 2020 at 07:17
      Permalink

      Na koniec roku będziemy przyznawać nagrody dla najbardziej czujnych czytelników. Order z ziemniaka czeka! 😉

      Reply
  • 22 lutego 2020 at 14:41
    Permalink

    Na cały głos, Gorący temat, Judy… monotematyczny był ten 2019.

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków