Seriale

Gen V (sezon 2) odcinki 1-3

Nie ukrywam, że nie byłem fanem pierwszego sezonu „Pokolenia V„. Więcej nawet: był to według mnie produkt zupełnie zbędny w formie, w jakiej go zaprezentowano. Okrutnie mnie rozczarował, a potem nadszedł kolejny cios, czyli niewyobrażalnie słaby czwarty sezon oryginalnego „The Boys„. Ten serialowy świat nagle stoczył się do poziomu zwyczajnego średniaka, który nie daje przyjemności z oglądania. Brakowało dosłownie wszystkiego i nie miałem nadziei, na jakąkolwiek poprawę. Do drugiego sezonu „Genu V” podszedłem więc bez większej ekscytacji, ale kiedy odpaliłem pierwszy odcinek…

Stare dobre The Boys wróciło!

Zobaczyłem pierwszą scenę i już wiedziałem, że będzie cholernie dobrze. Na nowo zakochałem się w tym świecie. Oni wrócili!! Naprawdę wrócili. To jest poziom najlepszych odcinków „The Boys”. Wjeżdża spokojna muzyka, klasyczek z lat 60 – „Cant Take My Eyes Off You” – a w tle dzieją się typowe Boysowe rzeczy, czyli rozpierducha na całego. Leją się hektolitry krwi, a wnętrzności fruwają po ekranie.

Wraca klimat i estetyka, których ostatnio bardzo brakowało w tym uniwersum. A potem wcale nie jest gorzej. Wreszcie bohaterowie młodego pokolenia supków mają charyzmę, wreszcie nadano im charakter. „Gen V” ogląda się z zapartym tchem, tak jakby serial po dłuższej przerwie zrozumiał nareszcie, czym powinien być. To świat młodych, ale taki, w którym są oni bezwiednie wykorzystywani. Świat pseudo-influencerów, followerów, marketingu, chorego wyścigu młodych szczurów. A nad tym wszystkim panują wielkie korporacje, które pozwalają tym wszystkim dzieciakom na superbohaterską zabawę w należących do tych molochów piaskownicach. Supki są produktem, ale także przedmiotem gry politycznej. Są bohaterami, ale i odbiorcami multimiliardowej machiny popkulturowej, są też żołnierzami na froncie.

Być może przeszkadzała wam polityka w „The Boys”? Mnie niespecjalnie, ale tym razem przygotujcie się bardzo obrazowe upodobnienie świata przedstawionego do obrazu USA podzielonych na dwa wielkie wrogie sobie obozy. Make America Super Again – to hasło propagowane przez podkomendnych Ojczyznosława. Supki to porąbani fanatycy, ale ich wyczyny ogląda się fantastycznie. KuKluxKlan, Naziści, Foliarze? Proszę bardzo, mamy to wszystko w jednym miejscu. Na popapranym uniwersytecie Godolinka, którego rektor jest prawdziwie mrocznym czarnym charakterem. Cipher – bo tak się nazywa ta postać – jest autentycznie przerażający, trzyma wszystko w garści, nie okazuje uczuć, a jego twarz jest niewzruszona niczym kamień. Świetnie obrazuje to scena rozmowy z Cate, zakończona pewną mocno fizyczną groźbą. Każda scena z tym nowym, wielkim czarnym charakterem została dopracowana do perfekcji. Wygląda na to, że wreszcie się udało, wreszcie mamy do czynienia ze złym człowiekiem na szczycie, który ma osobowość, głębię i umiejętność skutecznego działania.

Andre odchodzi z honorami

Zaraz po zakończeniu pierwszego sezonu „Pokolenia V”, aktor odgrywający rolę Andre – Chance Perdomo – zginął w wypadku motocyklowym. Trzeba było najpierw wstrzymać zdjęcia, a potem znaleźć sposób na ułożenie fabuły w logiczny sposób. Twórcy wybrnęli z tego bardzo dobrze. Co prawda najpierw mamy mały mętlik, bo bohaterowie są w zupełnie innej sytuacji, niż znajdowali się na końcu pierwszego sezonu. Dowiadujemy się, że Andre zginął. Zrobiono z tego nawet jedną z osi fabularnych. Bohater grany przez Perdomo jest dość często wspominany, nikt o nim nie zapomniał w magiczny sposób. Są pokazywane jego zdjęcia, jego pamięć zostaje uczczona. Zrobiono to w godny i logiczny sposób. Natomiast miejsce, które zapewne w normalnych okolicznościach zajmowałby Andre, przejmuje jego serialowy ojciec.

I jest to kolejny bardzo, bardzo mocny punkt serialu. Polarity świetnie wygląda jako zdruzgotany rodzic, ale dodatkowo ma w sobie taką nonszalancką wulgarność, okraszoną dużą dawką uroku. Nieparlamentarne słowa wychodzą z jego ust w sposób niezwykle naturalny, a dodatkowo łapię on świetną chemię z osobą, która nieoczekiwanie wyrasta na najjaśniejszy punkt obsady. Lizzie Broadway jako Emma kradnie show dla siebie. Jest zabawna i również balansuje wulgranością na granicy dobrego smaku. W ogóle „Gen V” złapał wreszcie to, co było siłą „The Boys” – to jest serial, którego twórcy znaleźli klucz do tego, jak w wysmakowany sposób sprzedać rzucanie mięsem. Mistrzostwo świata. Muzyka dla uszu. I nie potrzeba do tego Karla Urbana jako Billego Butchera.

Rebelianci z The Boys i pseudo-Thor

„Gen V” na szczęście nie zapomina także, w ramach jakiego uniwersum funkcjonuje. Mamy sporo nawiązań do oryginalnej historii oraz całą masę świeżych, doskonałych pomysłów. Nie pamiętam na przykład, kiedy ostatnio w „The Boys” widziałem tak dobre sceny walki. Najpierw w wykonaniu dobrze znanego z serialu „Black Sails” Zacha McGowana, a później, kiedy na scenę wchodzi gość z wielkim młotem, ewidentnie będący parodią marvelowego Thora. Jest efektownie i krwawo, nikt się nie oszczędza. Godolkin staje się poligonem doświadczalnym, szkołą przetrwania, w której jest nawet miejsce na korpo-manipulacje.

Wracając jednak do starych bohaterów. W pierwszych trzech odcinkach zobaczycie co najmniej dwie dobrze znane, bardzo ważne postaci. Jedną ze strony „Chłopaków”. Odrobinę przypominało mi to scenę z Infinity War i pojawienie się Kapitana Ameryki, którego życie w roli partyzanta zdecydowanie nie oszczędzało. Druga to idealnie wpasowujący się w sytuację członek „Siódemki”. Postać, na którą ostatnio w ogóle nie było pomysłu, tutaj odnajduje się perfekcyjnie, choć to zdecydowanie tylko występ gościnny.

Nie wiem do końca, z czego to wynika, ale wydaje się, że twórcy „Genu V” zrzucili z siebie jakieś krępujące ich łańcuchy, albo zwyczajnie odzyskali ten magiczny pierwiastek, który mieli w sobie lata temu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałem tak mocne i jednocześnie lekko napisane dialogi. Transfobia, fanatyzm aborcyjny, odwrócona krytyka feminizmu, zoofilia – wszystko to jest poruszane, ale nie wpychane widzowi do gardła na siłę, jak to miało miejsce w pierwszym sezonie, za to wynikające bezpośrednio z fabuły i charakteru zdolności bohaterów.

Podsumowanie

To naprawdę jest ta forma, której można było oczekiwać po pierwszym sezonie tego spin-offu. Po obejrzeniu trzech odcinków uważam, że tamten beznadziejnie słaby sezon był potrzebny, żeby położyć fundament pod prawdziwie dobry serial. Trzeba było się przemęczyć z niezbyt dobrą przystawką, żeby teraz można było delektować się wykwintnym daniem właściwym. „Gen V” tym razem w niektórych miejscach przerósł oryginał. Świetny scenariusz, zero hamulców, wyraziste postacie, genialnie dobrana muzyka. Oby tylko poziom kolejnych odcinków się utrzymał na obecnym poziomie, bo póki co to jest absolutny, krwawy majstersztyk. I nawet jeśli w trzecim odcinku tempo delikatnie spada, to nie można powiedzieć, że jest nudno. Tu nie chodzi tylko o akcję, ale także o to, by budować grunt pod kolejne i kolejne konfrontacje.

Gen V (sezon 2) odcinki 1-3
  • Ocena kuby - 10/10
    10/10
To mi się podoba 2
To mi się nie podoba 0

Polecamy także

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Regulamin zamieszczania komentarzy


Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button