FilmyRecenzje Filmowe

Śmierć Stalina (2017)

Jest rok 1953. Późny wieczór na Kremlu. Wewnątrz koperty z nagraniem koncertu Józef Stalin odnajduje małą notatkę z pogróżkami i… umiera ze śmiechu. Jego ciało zostaje odkryte dopiero następnego dnia. Najbliżsi współpracownicy Stalina – szef aparatu represji Ławrientij Beria oraz politykujący Nikita Chruszczow rozpoczynają grę o przejęcie schedy po „Największym humaniście naszych czasów”. Pewne jest jedno. Kto przegra, ten umrze.

Czy można zrobić film komediowy o życiu i śmierci w ustroju totalitarnym? Były już takie próby, że wspomnę chociażby o nagrodzonym Oscarem filmie „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Armando Iannucci podszedł do tego samego problemu, choć od innej strony. Ale rezultat – jak sądzę – jest równie interesujący. Autor (genialnego) serialu „The Thick of It”, jak również jego (genialnego) filmowego spin-offu „In the loop”, a w końcu święcącego triumfy za oceanem (choć nieco mniej genialnego) „Veep”, jak nikt inny rozumie absurd leżący u podstaw mechanizmów władzy. Człowiek, który błyskotliwie przedstawił miękkich i narcystycznych brytyjskich polityków, żyjących w nieustannym lęku przed „egzekutorem partyjnej dyscypliny” Malcolmem Tuckerem, może mieć coś do powiedzenia na temat realiów stalinowskiej Rosji.

„Nasz Pierwszy Sekretarz leży w kałuży poniżenia.”

Ale jak to u Iannucciego bywa, film jest rozmową raczej o realiach psychologicznych i absurdach ludzkiej kondycji. Bo z realiami czysto historycznymi to już w „Śmierci Stalina” bywa różnie. Reżyser nie zdobywa się na czołobitność wobec detali, charakteryzującą inne produkcje historyczne. Dalece upraszcza skomplikowaną strukturę powiązań pomiędzy postaciami i mechanizmów polityki. Niektórzy z bohaterów opowieści fizycznie nawet z grubsza nie przypominają swoich historycznych odpowiedników (szczególnym zawodem może tu być dla purystów postać Stalina). Nikt też nie sili się na udawanie rosyjskiego akcentu, zamiast tego serwowana jest nam cała paleta akcentów brytyjskich i amerykańskich. Ale jest w tym szaleństwie metoda, o czym przekonamy się, gdy na scenie pojawi się grany przez Jason Isaacsa marszałek Gieorgij Żukow. Jego akcent „Yorkshire” momentalnie da nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z prostym chłopem „do wypitki i do wybitki”.

A jednak trudno nie mówić o pewnym realizmie filmowego przedstawienia, gdy nie jesteśmy w stanie odróżnić scen będących pomysłem scenarzystów, od tych, które były oparte na prawdziwych sytuacjach. Weźmy na przykład scenę rozpoczynającą film. Oto Radio Moskwa kończy transmisję koncertu muzyki poważnej. Nagle na biurku realizatorów dzwoni telefon. Towarzysz Stalin gratuluje udanego recitalu i prosi o płytę z jego nagraniem. Problem polega na tym, że nikt koncertu nie nagrywał. Kierownik produkcji, lękając się o swoje życie, zatrzymuje muzyków i prosi NKWD o sprowadzenie dyrygenta (poprzedni stracił przytomność) oraz nowej publiczności, która zapewni sali odpowiednią akustykę. W środku nocy siepacze Stalina wyciągają ze swych mieszkań ubranych w pidżamy Moskwiczan i prowadzą ich do gmachu filharmonii. Koncert zostanie odegrany po raz drugi. Absurd? Jak najbardziej. Wymysł twórców? Nie.

Iannucci zdołał wydestylować montypythonowski charakter walki o władzę w totalitarnym państwie. Więcej – montypythonowski charakter życia w totalitarnym państwie. Śmierć jest tak powszechna i „tania”, że kamera nie przywiązuje do niej szczególnej wagi. Ot, postaci giną albo są torturowane niejako w tle, nikt też specjalnie tego stanu rzeczy nie kwestionuje. Tak samo jak nie kwestionuje się kompletnego łamania ludzkich charakterów.

Buscemi i Beale czyli Chruszczow i Beria.

Jest w tym ujęciu tematu coś, co skojarzyło mi się bardzo mocno z satyrą Sergiusza Piaseckiego pt. „Zapiski oficera Armii Czerwonej”. Moje wyjaśnienie będzie spoilerem, ale niewielkim. Oto tuż przed śmiercią Stalina (w filmie, bo w rzeczywistości 4 lata wcześniej), NKWD aresztowało żonę radzieckiego ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa (a i sam Mołotow był na celowniku siepaczy Berii). Ani na moment nie zbiło to z pantałyku ministra, który pozostał niestrudzonym piewcą mądrości Stalina i potępiał zdradliwą naturę swej żony. Jedną z tych tyrad przerwało w filmie pojawienie się tejże żony, wypuszczonej przez Berię, w mieszkaniu Mołotowa. Inny film zawiesiłby w tym momencie akcję na dłuższą chwilę, eksploatując niezręczność sytuacji. Ale nie „Śmierć Stalina”. W filmie Iannucciego, tak jak w prawdziwym państwie totalitarnym, wszyscy przechodzą nad sytuacją do porządku dziennego i nikt już do tej kwestii nie wraca. Bo tak trzeba.

https://www.youtube.com/watch?v=k6f0FmpAbeA

W tym miejscu warto powiedzieć kilka słów na temat kreacji aktorskich, bo to one – obok scenariusza – stanowią o sile filmu. A Iannucci dobrał sobie aktorską śmietankę. Chruszczowem jest więc u niego fantastyczny jak zwykle Steve Buscemi. W rolę Berii wcielił się Simon Russell Beale (przyznam, że choć twarz jest znajoma, to trudno ją powiązać z jakąś większą rolą, ale tym razem sprawdził się znakomicie). Marszałkiem Żukowem jest wspomniany wcześniej, absolutnie genialny Jason Isaacs, z kolei Mołotow to legenda Monty Pythona – Michael Palin. Niekompetentego i niedoinformowanego Malenkowa zagrał aktor wyspecjalizowany w graniu postaci niekompetentnych i niedoinformowanych – Jeffrey Tambor. Wisienkami na torcie są postaci dzieci Stalina. W rolę niezrównoważonego psychicznie Wasilija wcielił się świetny Rupert Friend, ale największe brawa należą się Swietłanie, czyli Andrei Riseborough, która potrafiła w prześmieszny sposób zagrać postać przybitą i zupełnie zrezygnowaną. Doskonała kreacja. A to przecież nie wszystko, bo zobaczymy jeszcze szereg drobnych, urokliwych rólek (w kilku przypadkach odegranych przez znanych aktorów), które jeszcze bardziej film wzbogacą.

Pomysł na film był odważny, ale – po raz kolejny – Iannucci wyszedł z konfrontacji z polityczną materią obronną ręką. A jeśli komuś potrzebna dodatkowa rekomendacja, aby ten film obejrzeć, to niech nią będzie bezwzględne potępienie, z jakim film spotkał się ze strony władz Federacji Rosyjskiej. Dobra satyra musi trochę szczypać.

Śmierć Stalina (2017)
  • Ocena DaeLa - 8/10
    8/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 11

    1. Premiera europejska była jakoś w zeszłym roku, a bodaj od lutego film można streamować przez Amazona, kupić na iTunes, itd…). A recenzja jest teraz, żeby się zbiegła z polską (opóźnioną straszliwie) premierą kinową.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  1. „Otóż przed śmiercią Stalina (w filmie ma to miejsce w 1953, w rzeczywistości nastąpiło 4 lata wcześniej)”

    To zdanie na chwilę wbiło mnie w stupor, dopiero po momencie dotarło do mnie, że ta akcja z żoną w rzeczywistości miała miejsce wcześniej, a nie autor próbuje nam wmówić, że Stalin umarł w 49 roku. 😉

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Chyba trochę niefortunnie to zdanie wyszło. Tak, oczywiście chodziło mi o moment aresztowania żony Mołotowa. Poprawię.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. DaeL dzięki za recenzję. Bez niej mógłbym film ominąć. Piekielnie mocne, przerażające, zabawne, aktualne… Odkrycie roku!

    Szkoda, że Jacek Kaczmarski tego nie zdążył obejrzeć. Doceniłby

    9/10.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button