Gdzieś niedaleko Orlando w stanie Floryda znajduje się gigantyczny Walt Disney World Resort (nie mylić z Disneylandem w Kalifornii). Zgodnie z pierwotną myślą samego Walta Disneya, miał być czymś więcej niż tylko parkiem rozrywki. Zaplanowano go jako „Experimental Prototype Community of Tomorrow”, czyli coś w rodzaju stale ewoluującego miasta przyszłości, gdzie rozwijano by nowoczesne technologie, m.in. w dziedzinie urbanistyki, a pracownicy byliby jednocześnie jego mieszkańcami. Miała to być zamknięta, ultranowoczesna społeczność, gdzie wszyscy mają pracę, dbają o otoczenie i kreują przyszłość, a przy okazji wielki lunapark. Władze stanowe przyznały nawet firmie częściową autonomię na terenie planowanej inwestycji. Polecam poczytać artykuły na temat wizji Disneya, która nawet dziś poraża rozmachem (a może naiwnością), bo to dość frapujący koncept. Niestety nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłyby się losy eksperymentu, bo Walt Disney zmarł w trakcie budowy, a pod jego nieobecność zarzucono większość nowatorskich pomysłów i wybudowano tradycyjny park rozrywki na modłę Disneylandu. Ten oryginalny projekt Disneya zwany był czasem „The Florida Project”.
Tym przydługim wstępem chciałem nakreślić nieco tło dla nowego filmu Seana Bakera, który kilka lat temu zabłysnął nakręconą telefonem komórkowym Mandarynką. W „The Florida Project” śledzimy codzienne życie sześcioletniej Moonee, dziewczynki mieszkającej wraz z matką w podrzędnym motelowym pokoju nieopodal Walt Disney World. Na nic więcej ich nie stać, bo Halley nie ma pracy (i wcale jej nie szuka), więc całe życie kręci się wokół tego różowego motelu. Mała całymi dniami bawi się beztrosko z rówieśnikami. Czasami chodzą na lody (żebrząc o pieniądze) lub plują na samochody. Kiedy indziej wyłączają prąd w budynku albo podpalają starą ruderę. W międzyczasie odbierają jedzenie z knajpy, które znajoma kelnerka dla nich po kryjomu wynosi, a wieczorem oglądają bajki na iPhonie. Nikt od nich nic nie oczekuje, nie muszą myć rąk ani chodzić do szkoły więc w zasadzie są szczęśliwe i radosne. Matka Moonee ma kolorowe włosy i dużo tatuaży. Mówi średnio zrozumiałą odmianą języka angielskiego i spędza dzień na gapieniu się w ekran telefonu, próbach sprzedaży podrabianych perfum nadzianym frajerom, którzy przyjeżdżają przywitać się z Myszką Mickey i wieczornym imprezowaniu. Czasem też daje się komuś przelecieć, żeby zarobić parę groszy. Jest jeszcze Bobby – dozorca motelu, który próbuje ogarnąć całe to towarzystwo (bo lokatorów podobnych do Halley jest tam więcej) i wykazuje gigantyczne pokłady cierpliwości w stosunku do obydwu bohaterek. Jest typem poczciwego, skromnego człowieka, który robi co może, żeby świat dookoła się nie rozsypał. Nawet jeśli sprowadza się to do załączania bezpieczników w szafce elektrycznej.
Cały film to zbiór obrazków z życia tej trójki bohaterów i kilku osób z ich otoczenia. Kamera podąża za dzieciakami, podgląda mieszkańców hotelu. Czasem stoi w miejscu, a widz ogląda małe postacie, które przebiegają gdzieś po ekranie jak mrówki. Wszystko to skąpane w niesamowitych kolorach słońca nad Florydą. I przez cały film, w czasie gdy my widzimy tych zwyczajnych ludzi, którzy w zasadzie nie mają niczego i do niczego w życiu nie dojdą, w tle startują i lądują prywatne helikoptery bogaczy. Nikt tego nie komentuje, nikt tego nie zauważa, ale reżyser genialnie wplótł je w całą opowieść.
Styl kręcenia bardzo przypominał mi filmy Wesa Andersona. Trochę bajkowa atmosfera, oryginalne ujęcia i ruchy kamery, żywe kolory, sporo absurdu. Wszystko zrobione nadzwyczaj sprawnie i ze smakiem. Naprawdę jest na czym zawiesić oko.
Co do samej fabuły, to można by ją streścić jako „wyjątki z życia patologii”. W polskich realiach ten film byłby nakręcony na blokowisku, wśród szczerbatych dresiarzy, dzieci kradłyby wiaderka z węglem, a w tle słychać byłoby polski hip-hop zamiast amerykańskiego. I byłoby szaro, buro i ponuro. Baker zrobił coś dokładnie odwrotnego. Pokazał zaprzeczenie (a może klęskę?) amerykańskiego snu przez pryzmat beztroskiego dzieciństwa. Zestawił dziecięcą niewinność i nieświadomość z biedą i wykluczeniem. Mało tego, z premedytacją umieścił akcję za płotem krainy szczęśliwości. Widzimy jak Moonee się uśmiecha i oblizuje brudne palce z roztapiających się lodów, wiedząc że skończy w najlepszym wypadku jak swoja matka. Patologia rodzi patologię i nie da się łatwo z tego zaklętego kręgu wyrwać. Bobby mimo wielkiego serca nie jest w stanie zbawić świata i widać w jego spojrzeniu, jak bardzo go to boli, a mimo to żyje z dnia na dzień, malując ściany i dbając o to, żeby lokatorów nie gryzły w tyłki pchły z materacy. W tle natomiast startują i lądują helikoptery ludzi, dla których los był łaskawszy (a może los nie ma tu nic do rzeczy, jedynie ciężka praca?).
Pewnie każdy dostrzeże coś innego w historii Moonee. Nie jest ona skomplikowana i przez większość czasu do niczego nie prowadzi. Owszem, finał pewnie rozedrze wam serce i będziecie smarkać (chociaż przez moment myślałem, że skończy się nieco inaczej i chyba lepiej, że się tak nie stało), ale to nie jest najbardziej istotne. Pewnie niektórym to podglądanie amerykańskiego marginesu społecznego wyda się kompletnie bezsensowne i nudne. A mimo to uważam (zresztą nie tylko ja, film zbiera zasłużenie znakomite recenzje), że warto, a nawet trzeba go obejrzeć. Bo jest autentyczny. Reżyser porusza wiele drażliwych tematów, fantastycznie unikając przy tym moralizowania i oceniania. Skłania do przemyśleń i nie wali w łeb żadną ideologią, co zresztą podkreślał w wywiadach. Tu nie chodzi o jakieś prowokowanie i odważne tezy. Chodzi o zwrócenie uwagi i Baker zrobił to w wielkim wdziękiem.
Osobny akapit należy poświęcić obsadzie, złożonej niemal w całości z amatorów. Halley zagrała dziewczyna, którą przypadkiem ekipa znalazła na Instagramie. Pasowała im wyglądem do postaci i chociaż była jedna szansa na milion, że przy okazji będzie potrafiła zagrać, ryzyko się opłaciło. Wypadła tak autentycznie, że człowiek zastanawia się, ile w tym tak naprawdę udawania. Nominowany do Oscara Willem Dafoe zagrał mocno w oderwaniu od swojego dotychczasowego emploi i wyszło znakomicie. Zresztą nie dziwi mnie to zupełnie, bo to świetny aktor. Rola jest niepozorna, mało charakterystyczna ale być może przez to warto docenić jego kunszt. I wreszcie Brooklynn Prince. Zapamiętajcie to nazwisko, bo pewnie jeszcze o niej usłyszymy. Mała jest jak petarda. W każdej scenie po prostu eksploduje energią, a przy tym naprawdę potrafi grać. Rola była bardzo specyficzna i wyobrażam sobie, ile pracy włożyła ekipa, która musiała te wszystkie dzieci poprowadzić, ale zapewniam, że efekt jest piorunujący.
Jeśli macie okazję, obejrzyjcie ten film. Oczywiście nie trafił do szerokiej dystrybucji, ale da się namierzyć seans w mniejszych kinach. Albo obejrzyjcie w domu. Jeśli lubicie obrazy trochę inne niż wszystkie, jeśli nie boicie się, że w filmie będzie się niewiele działo, ale oczekujecie autentycznych emocji, nie zawiedziecie się. Mnie ten film mocno zasmucił. Pomimo ślicznych widoków i roześmianych dzieci, przypomniał mi, jak gówniane potrafi być życie. I jak mała jest odległość między rajem na ziemi a piekłem. Ale może wy zwrócicie uwagę na coś innego. Kto wie?
The Florida Project
-
Ocena Crowleya - 9/10
9/10
Czegoś takiego ostatnio szukałam. Bez dorabiania ideologi i próby zbawienia całego świata. Nawet jest grany w kilku kinach w moim mieście jeszcze. Idealnie 😀
A ja chyba poczekam aż film wyjdzie na Blu-rayu albo trafi na HBO. W okolicy będzie go grało jedno kino, ale akurat w czasie, kiedy strasznie mi to nie odpowiada. Poza tym luty to chyba nienajlepszy czas na smutne i refleksyjne kino. Sama pogoda funduje wystarczającą dawkę przygnębienia.
Fajne jest to, że chociaż zdecydowanie nie jest to komedia romantyczna, to występujące w filmie dzieciaki są po prostu urocze. Na pierwszy rzut oka jest miło, kolorowo i beztrosko. Samo zakończenie też można nazwać umiarkowanie optymistycznym, jeśli spojrzeć nań pod odpowiednim kątem. 😀
W każdym razie film jest bardzo bezpretensjonalny i nie czuć, że autor chciał narzucić komuś swoją wizję świata albo poglądy.
Dodałam na filmołbie do listy must watch 🙂
świetny film, mialem flashbacki z dziecinstwa 🙁