Dawno temu nazwisko Michaela Manna na plakacie filmowym było niczym plakietka “jakość gwarantowana”. Potem przyszła premiera “Vice City” i okazało się, że nic nie trwa wiecznie, a Mann zapomniał, jak się robi dobre filmy. Później nagrał jeszcze przeciętnych “Wrogów publicznych” i zupełnie niezauważony “Blackhat”, a następnie zniknął na kilka lat. Okazało się jednak, że nie kończy kariery. W 2022 roku wyreżyserował jeden odcinek podobno całkiem serialu “Tokio Vice” oraz opublikował książkową kontynuację “Gorączki”, którą mogę z czystym sumieniem polecić. I wreszcie rok później w kinach mogliśmy obejrzeć ostatni jak dotąd film Michaela Manna pod tytułem “Ferrari”. Czy był to powrót do formy?
Kto zna choć trochę biografię Enzo Ferrariego, ten wie, że mogłaby posłużyc za kanwy całego serialu, a nie tylko pojedynczego filmu. Nic więc dziwnego, że obraz Manna skupia się jedynie na wydarzeniach z 1957 roku, a konkretniej na przygotowaniach do startu w wyścigu Mille Miglia oraz dużo bardziej prywatnych przeżyciach wewnątrz rodziny Ferrarich. Rok wcześniej umarł pierworodny syn Enzo – Alfredo. To wydarzenie doprowadziło do rozpadu małżeństwa, chociaż formalnie trwało ono aż do śmierci Laury Ferrari. Rozwody były w tamtym czasie nielegalne we Włsozech. Jednocześnie Enzo prowadził też drugie życie u boku swojej kochanki Liny Lardi, matki aktualnego wiceprezesa firmy Ferrari, Piero. Film Manna to więc po części dramat rodzinny, a po części fragment obrazu przedstawiającego kulisy funkcjonowania najsłynniejszej marki samochodowej na świecie. I na każdy element, który udało się zrealizować poprawnie, przypada co najmniej jeden kompletnie nietrafiony.
Weźmy chociażby głównych bohaterów i grających ich Adama Drivera i Penelope Cruz. Nie powiem złego słowa o ich warsztacie, bo są naprawdę przekonujący i widać, że weszli w swoje role. Ferrari Drivera jest władczy, inteligentny i bezwzględny, a jednocześnie potrafi być niezwykle ciepły i serdeczny. Jednocześnie cały czas pozostaje Adamem Driverem. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że oglądam go udającego słynnego Włocha. Tak jakby starał się aż za mocno, przez co jego bohater jest jakby z innego świata. Penelope Cruz z kolei przede wszystkim jest zdecydowanie zbyt ładna w porównaniu do prawdziwej Laury i chociaż naprawdę dobrze sportretowała pogrążoną w żałobie i zrezygnowaną z powodu rozpadającego się małżeństwa kobietę, to nie widziałem w niej temperamentnej Włoszki, która zarządzała fabryką jak prawdziwy szef. Shailene Woodley przy tej dwójce wypada zupełnie przeciętnie, a do tego straszy słabo udawanym akcentem (zresztą Driver też).
Ten brak autentyzmu razi tym bardziej, że film kręcono we Włoszech, często w historycznych lokacjach i to widać i czuć w niemal każdej sekundzie. Bardzo łatwo byłoby zepsuć wszystko, zamieniając w słoneczną Italię jakieś przypadkowe miasto, tymczasem z ekranu wprost czuć zapach pizzy. Wiadomo, że nie było sensu kręcić tego po włosku, ale na takim tle język angielski udający włoski zgrzyta jak paznokieć na tablicy szkolnej.
Jeszcze dziwniej wygląda sprawa najważniejsza, czyli samochody i wyścigi. Spotkałem się z opiniami, że rywalizację na torach pokazano w nudny i nieciekawy sposób. Nie zgadzam się całkowicie. Może jeśli ktoś oczekuje typowo hollywoodzkich bzdur w stylu “Szybkich i wściekłych”, pewnie poczuje zawód, ale według mnie wyścigi, a przede wszystkim występujące w nich maszyny pokazano w sposób monumentalny. Na potrzeby filmu wypożyczono kilka autentycznych modeli Ferrari z okresu, jak również zbudowano repliki do bardziej wymagających scen i to wszystko błyszczy czerwienią i gra dwunastocylindrową orkiestrą. Oglądanie tych maszyn to czysta przyjemność, a że wyścigi nie wyglądają jak w kreskówkach? No nie wyglądają, bo nie są z kreskówek. JEDNAKŻE… w filmie pokazano również kilka wypadków, czasem bardzo poważnych. Kto zna historię Mille Miglia, ten wie, jak to się skończyło. Niestety wszystkie bez wyjątku kraksy wzbudzają albo uśmiech politowania, albo wręcz salwy śmiechu. Poziom niekompetencji i amatorszczyzny, jaki widać na ekranie w trakcie wypadków jest powalający. Serio, to wygląda, jakby ktoś wkleił w gotowy film jakieś ujęcia próbne, albo wręcz placeholdery, a potem już w trakcie montażu machnął ręką i rzucił tylko jak w tym memie: “ch*j, zostaw tak”. Gwarantuję, że tak beznadziejnego CGI jak podczas największej kraksy, nie widzieliście od czasu ostatniego wieczorku filmowego z wytwórnią Asylum. Strasznie to psuje odbiór i kompletnie niszczy immersję tak skrupulatnie budowaną za pomocą innych elementów wizualnych.
Dziwią też niektóre przekłamania historyczne. Z jednej strony mamy wspomniane już wcześniej włoskie realia lat pięćdziesiątych oddane z dużym pietyzmem, a także całą biograficzną część, opartą na obszernej książce autorstwa Brocka Yatesa, która z grubsza trzyma się faktów. Czasem może ciężko w to uwierzyć, ale w tej rodzinie naprawdę dużo się działo. Z drugiej strony wiele rzeczy zupełnie się nie zgadza, albo zostaje przemilczanych. W 1957 roku firma nie była na skraju bankructwa, a Ferrarim powodziło się całkiem dobrze. Mille Miglia nie był żadnym przełomowym ani wyjątkowo ważnym wyścigiem, a jedynie jednym z etapów mistrzostw. Alfonso de Portago był w zespole od 1953 roku, wcale nie zatrudniono go bezpośrednio przed Mille Miglia. I wreszcie takie drobiazgi jak jazda zderzak w zderzak podczas samego wyścigu, a nawet sugestia, że Lina Lardi była jedyną kochanką Enzo sprawiają, że ciężko mówić o prawdzie historycznej. To raczej swobodna wariacja na motywach, niż prawdziwa nota biograficzna.
Jeśli jednak przymknąć oko na nieścisłości faktograficzne i zamiast oczekiwać napompowanej etyliną opowieści o samochodowej legendzie, nastawić się na dramat rodzinny w realiach historycznych, to “Ferrari” okazuje się być całkiem przyzwoitym filmem. Nie wybitnym, ale dobrym, choć nieco powolnym. Relacja Enzo z żoną, tolerującą jego skoki w bok, ich wspólna żałoba po utracie ukochanego syna, walka Liny o uznanie ojcostwa dla swojego syna i w ogóle cały ten dziwaczny trójkąt miłosny to dobry temat na film. Równie dobrym mogłyby być perypetie związane z zarządzaniem firmą i zespołem sportowym. Może są one zepchnięte na dalszy plan, ale stanowią dobre tło dla tej drugiej, bardziej osobistej części. Nie jest film, który w jakimkolwiek względzie wyróżniałby się wyraźnie ponad przeciętność. Tak jak wspominałem na początku, jest w nim tyle samo dobrych i złych elementów, a ostateczny wynik jest gorszy niż każda składowa z osobna. Zabrakło jakiejś błyskotliwości i myśli przewodniej, która by sprawiła, że Ferrari wyróżni się w szeregu przeciętnych filmów biograficznych. Owszem, miewa przebłyski, zwłaszcza w kwestiach technicznych, ale od Michaela Manna oczekuję dużo więcej. Odpowiadając więc na pytanie z początku: nie jest to powrót reżysera do najwyższej formy i mam nadzieję, że do kręcenia “Gorączki 2” przystąpi lepiej przygotowany. Tamten scenariusz to samograj i szkoda by było to spaprać.
Ferrari (2023)
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
W zasadzie recenzja brzmi zachęcająco, w weekend obejrzę 🙂
Eh, nie dotrwałem do pierwszego wyścigu bo prawie usnąłem. Nie jestem z tych co potrzebują wybuchów na ekranie co 5 min ale strasznie się snuje ten film więc raczej nie dla każdego.
True, ja nawet lubię takie filmy przegadane, jak choćby Nienawistna Ósemka, ale Ferrari to można puszczać jako kołysankę.
Nienawistna ósemka to jeden z moich ulubionych filmów, tam napięcie w dialogach i sama jakość dialogów robi całą robotę. Bez oorownan do Ferrari niestety.
Problemem tego filmu jest to, że kończy się w połowie z napisami co niby było dalej.
Jakas popieprzona konstrukcja bez 3 aktu.
Jest wypadek, nagłówki ze to moze byc wina Ferrari, zabierają samochód do warsztatu i sami sprawdzają (czy to było legitne sprawdzenie), żona mowi beda cie atakowac, dawaj napierdalamy sie z nimi, nie ma lipy…
NAPIS: ENZO WYGRAŁ BATALIE SĄDOWE
KONIEC
Dla mnie absurd.
A to prawda. Może uznali, że jak będzie jeszcze dłuższy, to po prostu ludzie naprawdę na nim usną? 😀
„a do tego straszy słabo udawanym akcentem”
O rany, czyli bohaterowie mówią po angielsku z włoskim akcentem, bo przecież akcja dzieje się we Włoszech a oni są Włochami? Ok, nie przestanie mnie ta filmowa maniera zadziwiać 🙂
Tak. Za każdym razem takie próby kończą się w ten sam sposób: jak wtedy, kiedy Jeremy Clarkson udaje obywatela Europy wschodniej albo Francuza.