Od momentu gdy przeczytałem recenzję Spintires autorstwa LLothara poczułem, że może to być tytuł dla mnie. A od chwili, gdy dzięki pewnej dyskontowej wyprzedaży wszedłem w posiadanie swojego egzemplarza, nabrałem co do tego pewności. Okazało się, że radość z przejechania przez rzekę sowiecką ciężarówką załadowaną drewnem, w niskobudżetowej grze, na którą autor zbierał kasę w Internecie, może równać się frajdzie jaką dają poważne, wielomilionowe produkcje.
W „Spintires” od początku trochę brakowało mi tylko jednego elementu – ludzi. Jakiegoś szefa w bazie, który opierniczałby nas po utracie ładunku albo złośliwie komentował nasze nieudolne próby przedarcia się przez błoto. A może grupy kierowców o różnych umiejętnościach, którymi moglibyśmy zarządzać? Kiedyś zastanawiałem się jak mogliby wyglądać i zachowywać się tacy bohaterowie. Na pewno powinni być twardzi i charakterni, bo kto inny wytrzymałby w takiej robocie. Wtedy uświadomiłem sobie, że już ich widziałem. Narwanego Warszawiaka, skazańca Dziewiątkę, akowca Partyzanta, nawiedzonego Apostoła, młodego Orsaczka i partyjniaka Zabawkę – bohaterów „Bazy ludzi umarłych”, filmu Czesława Petelskiego z 1958 roku. Ekranizacja powieści Marka Hłaski opowiada o grupie kierowców, „bandziorów po amnestii, których wojna licho skąd wie przygnała”, pracujących przy transporcie drewna. Akcja „Bazy…” ma miejsce tuż po II wojnie światowej a jej bohaterowie używają maszyn może odbiegających technicznie ale na pewno nie klimatem od tych występujących w „Spintires”. Wszystko dzieje się w równie ekstremalnym co w grze terenie. Nie jest to co prawda tajga tylko polskie góry, za to nie brakuje w filmie błota, śniegu oraz poczucia bezradności w obliczu potężnej przyrody.
„Baza ludzi umarłych” powstała w czasie wygasającej już październikowej odwilży, gdy nawet kino musiało jakoś odreagować ponure lata stalinizmu. Reżyser złagodził pesymistyczną wymowę powieści (za co zresztą Hłasko obraził się i wycofał swoje nazwisko z czołówki) ale film i tak zaskakuje realizmem w kreacji postaci i nihilizmem ich postaw. Spod kusego płaszczyka pozornie socrealistycznej opowieści o kierowcach i potrzebie poświęcenia dla ogółu przebija się zjadliwa krytyka rzeczywistości. Częściowo wprost a częściowo poprzez niedopowiedzenia i półsłówka domyślamy się historii poszczególnych bohaterów, którzy nie mogli znaleźć lepszej pracy bo byli na bakier z prawem albo z systemem, bo przed czymś uciekali. Tej roboty, którą mają przy transporcie drewna zwyczajnie nienawidzą, a upływający czas odmierzają kolejnymi wypadkami śmiertelnymi oraz przehulanymi wypłatami. Jednocześnie, wbrew logice, łapią się każdej złudnej nadziei na wyrwanie z tytułowej bazy. Współcześnie taką historię mógłby opowiedzieć w kinie może Smarzowski, może Pasikowski, choć nie widzę wielu kandydatów do ról, wówczas z taką swobodą wiarygodnie odegranych przez Karewicza, Niemczyka, Fogla i innych.
Po filmie nakręconym w Polsce, w końcówce lat 50-tych XX wieku, spodziewać by się można, że sprzęt, którego używają bohaterowie będzie „słusznego”, czyli radzieckiego pochodzenia. Tymczasem mamy tu czechosłowacką, zaprojektowaną jeszcze dla Wehrmachtu Tatrę. Są amerykańskie ciężarówki Dodge, GMC i ciągnik siodłowy Federal oraz angielskie Bedfordy. Ba, nawet goniec z centrali rozwożący wypłatę dla kierowców jeździ z fasonem na Harleyu-Davidsonie. Tak się bowiem składa, że w stalinowskiej Polsce najpopularniejsze i najczęściej spotykane były samochody …amerykańskie. Część z nich trafiła do ZSRR w ramach dostaw Lend-Lease, a później z armia radziecką i Ludowym Wojskiem Polskim na nasze ziemie. Część dotarła też do Polski razem z żywnością, ciągnikami, parowozami i innym sprzętem w ramach dostaw z UNRRA, międzynarodowej organizacji wspierającej kraje zniszczone podczas wojny. Chociaż pojazdy ze „Spintires” mają już znacznie bardziej współczesny nam charakter, to przynajmniej jeden wygląda na żywcem wyjęty z dzieła Petelskiego. Mam na myśli ZiŁa-130, w grze oznaczonego jako B-130. Zaprojektowano go pod koniec lat 50-tych a więc wtedy gdy powstawał film i wyprodukowano w ponad 3 milionach egzemplarzy. W grze jest adekwatnie do swojego wieku „zmęczony” i zdezelowany, a jazda nim ze stosem dłużyc na pace i łańcuchami na oponach daje zapewne jakieś wyobrażenie o tym co przeżywali bohaterowie „Bazy…” i prawdziwi kierowcy, których praca stanowiła podstawę dla powieści i scenariusza filmu. Pisząc książkę Hłasko oparł się bowiem na własnych doświadczeniach z pracy przy transporcie drewna w Bystrzycy Kłodzkiej.
Tutaj docieramy do wątku geograficznego. Akcja powieści Hłaski toczy się w Karkonoszach, tam też kręcono zdjęcia do filmu, jednak jego akcję osadzono w Bieszczadach. Skąd taka zamiana – nie wiem. Bieszczady pewnie bardziej działały na wyobraźnię jako odległa i wówczas jeszcze niebezpieczna kraina. W filmie wspomina się np. o atakach UPA. Zresztą kino w PRL wracało w Bieszczady co najmniej kilka razy – z filmem wojennym („Ogniomistrz Kaleń”, także Petelskiego), przygodowym („Wilcze echa”) a nawet westernem (!) „Rancho Texas” powstałym w 1959, czyli rok po „Bazie…”. Ziemie te ledwie kilka lat wcześniej zostały spacyfikowane w wyniku akcji „Wisła” i być może propagandowo słusznie było je oswoić i „spolszczyć” w świadomości masowego widza.
„Baza ludzi umarłych” ma prawo być dzisiaj dziełem zapomnianym wśród osób traktujących kino jako okazjonalną rozrywkę. Warto jednak sięgnąć po tę uniwersalną i opowiedzianą z wielką mocą historię. Moim zdaniem film oparł się próbie czasu. Znakomite aktorstwo, świetne dialogi i trochę wartych zapamiętania życiowych mądrości od facetów po przejściach a wszystko to w zapierającej dech w piersiach zimowej scenerii. No i te stare ciężarówki…
Hłaskę czytało mi się strasznie ciężko, ale film sobie obejrzę, bo to kurczę wstyd nie znać ;-/ z opisu wygląda na taki, co może mi się spodobać.