Vanitas vanitatum (et) omnia vanitas. Marność nad marnościami i wszystko marność. Chciałem zacząć jakoś oryginalnie, więc wrzutka z łaciny, której musiałem uczyć się dwa lata w liceum. Akurat pasuje. Liczyłem bowiem, że powrót Eddiego Murphy’ego do roli bezczelnego gliniarza z Detroit demolującego co parę lat (1984, 87, 94) Beverly Hills będzie powrotem na miarę Mad Maxa z Fury Road, albo chociaż Mavericka z Top Gun. Niestety, to raczej odcinanie kuponów i próba zarobienia paru baksów na nostalgii, bez żadnego pomysłu czy polotu.
Podstarzały Axel Foley tradycyjnie gania za bandziorami po ulicach Detroit i przy okazji pół miasta obraca w perzynę. Stary, znany i lubiany schemat. Tym razem jednak już nikt się nie wkurza ani specjalnie nie ciosa kołków na głowie bohatera, wszyscy raczej z politowaniem i lekkim uśmiechem puentują „to przecież Foley, wiadomo”. Tradycyjnie też obowiązki rzucają go na drugi koniec USA, do Beverly Hills. Tym razem (wdech) jakiś młody cwaniak jest wrabiany w morderstwo policjanta, który pracował pod przykrywką (policjant, nie cwaniak) jako handlarz narkotykami; cwaniaka broni w sądzie Jane Saunders (w tej roli Taylour Paige), czyli córka Foleya, z którą policjant ma (delikatnie mówiąc) napięte relacje; Jane jest zastraszana i grozi jej niebezpieczeństwo; sprawę próbuje rozwikłać też znany z poprzednich części Rosewood (Judge Reinhold), ale zostaje porwany (wydech). Tak, to jest zarys fabuły prostej komedii sensacyjnej. A to jeszcze nie wszystko, bo Foleyowi pomoże Bobby Abbot (Joseph Gordon-Levitt), młody lokalny detektyw, zupełnym przypadkiem – były partner jego córki.
Główną wadą scenariusza (a jest ich kila, ale ta największa) jest nadmiar. Nadmiar bohaterów, wątków i rozkład akcentów między nimi. Postać portretowana przez Murphy’ego co chwilę musi przeskakiwać z jednego motywu na inny – a to sprawa do rozwiązania, a to naprawa relacji z córką, a to nowy, niechciany partner, a to porwany przyjaciel, a to co chwilę jakaś nostalgiczna wrzutka. Wszystko pomieszane, zrobione na szybko i bez pomysłu. Wygląda to trochę, jakby scenarzysta zaproponował trzy drogi producentowi: jedziemy z nostalgią i Foley rozwiązuje sprawę ze starymi kumplami, albo rozwiązuje sprawę z córką i naprawiają tę relację, albo Axel rozwiązuje sprawę z Abbotem i mamy konflikt pokoleń i różnice w metodach jako źródło gagów. Na pytanie, którą z tych opcji wybiera, producent odpowiedział: tak. A potem dodał: poproszę wszystkie.
W temacie nostalgii twórcy przechodzą sami siebie i stają na głowie, żeby wykorzystać wszystko, co się może kojarzyć z oryginalną trylogią. Wraca chyba każdy żyjący członek obsady: Judge Reinhold, John Ashton, Paul Reiser, Bronson Pinchot. Pojawia się nawet Sarge, który w jedynce i w trójce był postacią drugoplanową (jeśli nie trzecioplanową). Odwiedzimy także znane miejscówki i (a jakże!) odsłuchamy nieśmiertelnego utworu „Axel F” Harolda Faltermeyera w dziesięciu różnych aranżacjach. Nadal brzmi nieźle i nie został zamordowany przez abominację w postaci Crazy Froga (apage!).
Wspomniana relacja z córką to w ogóle chyba najgorszy pomysł fabularny. Ograny w innych filmach na milion sposobów, schematyczny, nudny, przewidywalny i fatalnie przeprowadzony. Obrzucają się pretensjami, docinkami, żalami z przeszłości, po czym nagle szast-prast i „no słuchaj, przepraszam, głupio wyszło”. Bez wyraźnego powodu, po prostu seans się kończy, więc trzeba podomykać wątki. Sama Taylour Paige, odtwórczyni roli Jane, wypada blado i zupełnie bez charyzmy w starciu z Murphym.
Tu czas na zalety. Eddie Murphy zestarzał się, ale błysk w oku, zawadiacki uśmiech i obezwładniający urok nadal ma w nadmiarze. Od pierwszych minut jest tym samym Alexem Foleyem, którym był już trzy razy na ekranie. Bezczelny, trochę arogancki, lekkomyślny, ale zawsze skuteczny. Zdecydowanie największy pozytyw. Obok niego także Kevin Bacon – grający czarny charakter – wypada świetnie. Bawi się rolą i ma pełną świadomość, w jakim filmie gra. Spokojnie, to nie jest spoiler – wiemy, kto jest głównym złym praktycznie od początku.
Najgorszy… i jednocześnie najlepszy jest początek filmu. Sceny w Detroit, pościg po meczu i cała interakcja Foleya z kumplem z oddziału to jak powrót do przeszłości i zapowiedź czwartej odsłony, będącej na poziomie poprzednich*. Problem jest taki, że film składa obietnicę, której potem nie dotrzymuje. Nawet stawka wydaje się żadna, bo o gościu, który został niesłusznie oskarżony, zapomniałem praktycznie od razu i przypomnieli mi na koniec seansu. A o córkę Foleya bardziej martwiłem się w pierwszych scenach niż wtedy, kiedy była już w łapach czarnego charakteru.
Wyobraźcie sobie ukochany fotel z mieszkania babci, najwygodniejszy na świecie, można było na nim spędzić cały dzień, pachniał naftaliną, jabłecznikiem i herbatą z cytryną. Ktoś wam prezentuje dziś taki fotel. Na jego widok serce zalewa wam gorąca fala nostalgii, wracają najlepsze wspomnienia. Przy bliższym kontakcie okazuje się jednak, że mebel pokryty jest nieprzyjemnym, gryzącym materiałem, oparcie jest pod dziwnym katem, który uniemożliwia wygodną pozycję, a zamiast zapachu mamy odór tanich chemikaliów. Taki jest właśnie „Gliniarz z Beverly Hills: Axel F”. Bardzo stara się przypominać nam coś dobrego z przeszłości, ale po seansie widać, że jakościowo jest kilka poziomów niżej. Za nudne na film akcji i zbyt mało zabawne na komedię.
Gliniarz z Beverly Hills: Axel F (2024)
-
Ocena SithFroga - 4/10
4/10
* – Tak, wiem, że nie wszyscy lubią dwójkę, a trójka ma wręcz sektę nienawistników, ale osobiście uwielbiam wszystkie trzy. Każdą za coś innego. Jedynka to świetna komedia kryminalna, dwójka to typowy sequel z lat 80. ubiegłego wieku, a trójka to szalony, przegięty akcyjniak z połowy lat 90.
„Główną wadą scenariusza (a jest ich kila, ale ta największa) jest nadmiar. Nadmiar bohaterów, wątków i rozkład akcentów między nimi.”
Czyli coś w stylu drugiego Księcia w Nowym Jorku?
Oj nie, aż tak źle na pewno nie jest. Tam był gniot, który ciężko wytrzymac na jedno posiedzenie. Tutaj jest fajnie na start, potem gorzej, ale bez przesady.
Musiałeś przypomnieć? Ale to był kasztan!
Meh… nigdy nie przepadałem za tą serią. Gdzie mu do prawdziwych hitów z tamtych lat.
Nie, nie. Było takie okienko czasowe, że to był ścisły top. Nawet kiedyś po pijanemu przywidziało mi się, że jestem Axelem Foleyem. Dobrze, że wtedy jeszcze spluwy nie miałem. 😀 😀
Hahaha, jaki tekst 😀
Serio? Co było wtedy lepsze/na podobnym poziomie? Pamiętaj, że 1 i 2 to 84 i 87 rok. Jedyne co mi przychodzi od razy na myśl to Zabójcza broń, pierwsza część z 1987.