Pokazany na ekranach w 2021 roku reboot/remake/sequel (niepotrzebne skreślić) o grupie tytułowych wyrzutków i samobójców pod reżyserią Jamesa Gunna, naprawia wszystkie błędy poprzednika z roku 2016, rzucając mu scenariusz w pysk, pokazując środkowy palec i oddalając się w stronę zachodzącego słońca. Tak w skrócie można opisać różnicę w jakości w poziomach obydwu dzieł.
Jednakże, zanim zacznę się rozpisywać, dlaczego ‘’The Suicide Squad’’ jest takie dobre, chciałbym wyrazić swoją subiektywną opinię. Recenzje na FSGK już były, chłopakom się podobało, a moje zdanie na temat tego ostatniego dzieła kultury popularnej jest następujące: „To jest pier**** majstersztyk. Dałbym 10/10, ale w grudniu wychodzi Diuna, trzeba zachować pewien margines, dlatego na razie tylko 9,(99)/10.” Dziękuję, koniec opinii, wróćmy do tematu, jakim jest omówienie źródeł sukcesu nowego obrazu.
A zacząć trzeba od tego, dlaczego poprzedni film się nie udał. Cóż, odpowiedź na to jest proste i z pewnością wiele z Was już ją zna – problemy reżysera ze studiem. David Ayer chciał jedną wersję, a Warner Bros drugą. To nigdy nie zwiastuje dobrze, a tym razem skończyło się tragicznie. Pierwowzór był orany przez większość zarówno widzów jak i krytyków, chociaż finansowo studio nie zaliczyło wpadki, ponieważ zarobiło na nim ok. 570 mln dolarów. Wszystko dzięki świetnej kampanii marketingowej i znakomitym trailerom. Niewiele rzeczy zapowiadało ostateczną katastrofę – nikt z obsady nie narzekał na pracę na planie. Reżyser coś tam smęcił, ale kto by go słuchał. Nie było głosów o wyciętych 40 minutach filmu, a studio przecież wtrąca się zawsze, nie?
No właśnie, że nie. Wytwórnia Warner Bros., po tym jak filmy z DCEU zebrały krytykę za mrok i ‘’brak akcentów komediowych’’, zdecydowała się na nakręcenie filmu o wyrzutkach z super mocami, po których nikt płakał nie będzie. Brzmi znajomo, prawda? ‘’Strażnicy Galaktyki’’ swoją premierę mieli dwa lata wcześniej (2014) i wypadli tak dobrze, że konkurencja chciała coś podobnego.
Problem tkwi w tym, że Skład Samobójców to nie Strażnicy. To złoczyńcy, którym trudno kibicować – w końcu nie trafiasz do tak zacnego grona za darmo, prawda? David Ayer to rozumiał i starał się utrzymać film w stosownym tonie. Tylko że studio miało zupełnie inną koncepcję. Ostatecznie film przerodził się w prawdziwego potwora Frankensteina, zbudowanego z kompletnie niepasujących do siebie elementów. To wszystko mimo, że David Ayer (który wcześniej nakręcił m.in. Furię i Bogów ulicy) nie jest złym reżyserem. Nie jest też w niczym gorszy od Jamesa Gunna (choć jego styl jest zdecydowanie odmienny). Po prostu miał pecha i trafił na ‘’zaborcze’’ studio.
Ale nie o tym jest ten tekst. Chciałem bowiem skupić się na powodach (nie praprzyczynach) dla których nowy film jest znacznie lepszy od Suicide Squad sprzed pięciu lat jest obrazem dużo lepszym – i to na wielu płaszczyznach.
Perspektywa
To jest właśnie ten kluczowy składnik, którego brakowało w wersji starszej. Suicide Squad Ayera nie ma własnego stylu, nie wie jakim filmem chce być. Namieszało tu studio, ale też pozytywny odbiór trailerów, które nie miały wiele wspólnego z wizją reżysera. A przecież jeśli robisz film o napadzie w styli ‘’Ocean’s <wstaw tu dowolną liczbę>’’, to nie zaczynasz obrazu od odprawy przed finałowym skokiem, nie zarzucasz widza dziesiątkami muzycznych teledysków, które nie mówią nam nic o postaciach, tylko szukasz jakiegoś bohatera z którego perspektywy zarysujesz wątek i sylwetki innych postaci. ‘’The Sucide Squad’’ rozwiązuje ten problem przez ustabilizowanie perspektywy – najpierw zostajemy wciągnięci w ten świat poprzez postać Savanta Michaela Roockera, a następnie Bloodsporta Idrisa Elby. Otwierająca film masakra na plaży ma bardzo wyraźny „punkt widzenia” – patrzym na nią oczami Savanta. Nie ważne jak bardzo ta sekwencja jest durna i odrealniona, w ‘’realizmie’’ utrzymuje nas perspektywa jednego z członków drużyny. Gdyby Savant zginął od razu, w czasie strzelaniny i przeskoczylibyśmy do punktu widzenia Harley, cały ten realizm by zniknął – Harley brakuje kilku klepek, przez co nasze spojrzenie na masakrę byłoby zupełnie inne. Dlatego Savant umiera jako jeden z ostatnich, a na dodatek swoją śmiercią podbija jeszcze stawkę emocjonalną, pokazując czym grozi przeciwstawienie się rozkazom Amandy Waller.
To co dzieje się później (a właściwie to wcześniej, jeśli wziąć pod uwagę chronologię zdarzeń) jest świetnie dobraną zmianą punktu widzenia. Od teraz naszym głównym bohaterem jest Bloodsport i przez niego poznajemy resztę załogi: nadętego buca, który robi to samo co my, durnego rekina, dziewczynę władającą paskudnymi zwierzakami i kolesia tak bardzo słabego, że złoczyńcy z czwartej ligi komiksowej kręcą z niego bekę. Najważniejszą zaletą ustabilizowania perspektywy jest skorelowanie emocji z daną osobą. Weźmy na przykład jazdę autobusem – Ratcatcher dzieli się swoją smutną historią o śmierci swego ojca i my (widzowie) widzimy to oczami jej towarzyszy (przede wszystkim Bloodsporta), a nie za pomocą jakiegoś ni to teledysku, ni to trailera, ni to retrospekcji. Film idzie nawet o krok dalej – głównym adresatem tej kwestii jest Bloodsport, który natychmiast łączy tę smutną dziewczynkę ze swoją porzuconą córką – co zostanie spożytkowane w finale opowieści (zwróćcie uwagę, że Elba nie wiedział o co chodzi kiedy zobaczył Cena mierzącego do Melchior – zadziałał instynktownie). Podobnie jest z King Sharkiem i kwestią jego samotności. Gunn nie zdecydował się pokazać samotności Nanae poprzez jakiś monolog czy, o zgrozo, mini-trailer. O tej samotności dowiadujemy się gdy wszyscy ludzie idą bawić się do klubu tanecznego, a Król Rekinów w samotności obserwuje całujące się pary. I właśnie taka narracja uderza w widzów kilka razy bardziej.
Podróż bohatera
DaeL w teksie to podróży bohatera opisał kiedyś szczegółowo archetypiczną przemianę protagonisty opowieści, którą ten musi przejść, aby stać się prawdziwym bohaterem. W wielkim skrócie chodzi o to, że trzeba ruszyć się z miejsca początkowego (często bardzo niechętnie, z konieczności), pokonać przeciwności, zmienić samego siebie i odebrać nagrodę, która często zmienia relację bohatera ze światem zewnętrznym. To jest tak bardzo generyczne, że możemy to znaleźć w dowolnym dziele kultury na całym świecie. Niektóre dzieła robią to lepiej, a inne – gorzej. Zobaczmy jednak jak pokazał to James Gunn poprzez głównego bohatera The Suicide Squad – Bloodsporta w którego wcielił się Idris Elba.
Bloodsport jest samotnym wilkiem, który profesjonalnie zabija ludzi. Porzucił córkę, którą w głębi serca kocha, ale wie, że nie potrafi być jej ojcem. Nie chce być ze swoją córką, nie chce być z nikim innym i zdecydowanie nie chce dowodzić zespołem samobójców. Jednakże w trakcie trwania filmu, następuje w nim zmiana, poprzez interakcję zarówno z zespołem, jak i z panią Ratcatcher 2. Nauczył się dbać o innych poprzez ersatz swojej córki i nauczył się kierować zespołem w czasie finalnej walki ze Starro (moim zdaniem moment w którym Bloodsport zaczyna wydawać rozkazy pozostałym członkom zespołu to najlepszy fragment filmu). No i przezwyciężył swój strach przed szczurami, to też się liczy.
Ale najlepsze jest w The Suicide Squad jest to, że mniejszym lub większym stopniu wszyscy bohaterowie doznają takiej przemiany! Polka-Dot Man nauczył się przezwyciężać kroczący za nim obraz matki i został superbohaterem. Ratcatcher 2 znalazła swój cel i nie będzie już więcej przesypiać życia. Nanaue zdobył przyjaciół poprzez nie zjadanie wszystkich kogo popadnie… Nawet pracownicy biurowi Amandy przeszli taką przemianę – skończyli z obstawianiem kto zginie czy zdezerteruje i zaczęli sprawnie dowodzić i pomagać zespołowi. A kto nie przechodzi przmeiany? Dwie postaci. Peacemaker i Amanda Waller, nasze czarne (a przynajmniej bardzo szare) charaktery.
To show, or not to show
W amerykańskim przemyśle filmowym często powtarza się zasadę ‘’Show, not tell’’. Po polsku można to ująć następująco – obraz wart jest tysiąca słów. Zamiast mówić i tłumaczyć coś widzowi, lepiej (a przynajmniej w znakomitej większości wypadków lepiej) po prostu mu to pokazać. Poprzedni film niestety tej zasady się nie trzymał. O tym, że Rick Flag zakochał się w czarodziejce dowiedzieliśmy się z ust pani Waller. Tak samo jak o fakcie, że Killer Croc jest potworem, bo inni widzą w nim potwora. A już najbardziej kuriozalne było przedstawienie Katany i jej magicznego miecza przez Ricka Flaga.
Tego było naprawdę dużo. A jak sobie z problemem poradził James Gunn? Otóż kiedy czegoś nie dało się ciekawie pokazać, wiążąc to z opowiadaną fabułą, film po prostu pozwalał nam snuć domysły. Nie wiemy dlaczego Peacemaker jest tak absolutnie zaabsorbowany walką w imię pokoju. Nie wiemy dlaczego Amanda Waller jest tak bardzo opętana służeniu ojczyźnie. Ba, nawet w przypadkach, kiedy coś można było widzowi zaserwować (ot, dajmy na to, pokazując małego Bloodsporta zamkniętego przez ojca ze szczurami), film wolał się po temacie prześlizgnąć, trafnie uznając, że nie wszystko musi być wyjaśnione. Te rzeczy nie oddziałują na odbiorów filmu nawet w połowie tak mocno jak samotność Nanaue, problemy z matką Polka-Dot Mana, czy relacje Bloodsporta z córką.
James Gunn
The Suicide Squad jest lepszy od ostatniej odsłony, bo jest filmem komiksowym, reżyserowanym przez Jamesa Gunn’a, mającego wolna rękę artystyczną. Ten reżyser po prostu pasuje do koncepcji filmu. Nie znaczy to, że Ayer jest reżyserem złym (wprost przeciwnie), ale (abstrahując od destrukcyjnej roli studia) po prostu nie pasował do projektu. Gunn wybił się na kinie komiksowym, a scenariusz w stylu ‘’grupka wyrzutków chce stworzyć rodzinę’’ to już w ogóle jego konik, a pokazywał to zarówno w Marvelu, jak i w Tromie.
Margot Robbie / Harley Quinn
Nie zgodzę się z kolegami, którzy to w recenzji nie byli przekonani do wstawek z Harley. Cały motyw z jej uwięzieniem, romansem i ucieczką, goszczą na ekranie, aby również jej dać szansę na rozwój jako postaci. Zresztą, jak najlepiej pokazać to, że pani Quinn przeszła zmianę jako postać i zerwała z Jokerem na stałe? Poprzez strzelenie w brzuch człowiekowi w którym była zakochana. Możemy kruszyć kopie, czy oni byli w sobie zakochani czy nie (jednak raczej byli), ale widok monologu Harley nad nieostygniętym trupem dyktatora Colo Maltease skutecznie pokazuje, że jest to inna postać niż w oryginalnym Legionie Samobójców. Jedyną rzeczą na którą jestem zły, to jej plot-armor, bo przez cały seans wiedziałem, że ona nie umrze. Kończąc mój przydługi artykuł, chciałbym go jakoś sensownie podsumować i zakończyć odpowiednimi słowami, które to będą nie tyle efektowne, ale efektywne, więc może zakończę to tak: Jeżeli przeczytałeś ten tekst bez oglądania filmu, gratuluje zepsucia sobie seansu. 😉
Muszę jeszcze wspomnieć o easter-eggach, które pokazują jak wiele serca włożył w projekt James Gunn. Wiecie, że w tej produkcji brała udział chyba połowa obsady Strażników Galaktyki? Jedna z piosenkarek występujących w klubie nocnym to Pom Klementief czyli marvelowa Mantis; Savant to Michael Rocker, czyli Yondu; Sean Gunn – brat reżysera i marvelowy Kraglin – służył jako motion-capture Weasel’a i miał swoje cameo jako jeden ze złoczyńców. Co więcej, Sylwester Stalone również może w swoje aktorskie CV wpisać pracę z Gunnem w więcej niż jednym filmie: to on podkładał głos pod King Sharka i był jednym z oryginalnych Strażników Galaktyki.
To jest jeden z tych filmów, który jest tak fajny, że koniecznie chcesz pokazać znajomym, których nie kręci komiksowy klimat i nie możesz zrozumieć braku ich ekscytacji ;D
>Jeżeli przeczytałeś ten tekst bez oglądania filmu, gratuluje zepsucia sobie seansu.
Spoko, nie zamierzam oglądać. Czytam te teksty od czasu do czasu tylko po to, żeby zobaczyć czy fanboje facetów w rajtuzach zaczynają się nudzić tym dziwacznym nurtem co będzie zwiastowało koniec tej dziwacznej mody w kinie 😉
To czy ktoś film zamierza obejrzeć, czy nie, nie zmienia faktu, że pominięcie w tytule formułki „Uwaga spoilery”, to zwykłe chamstwo.