FilmyRecenzje Filmowe

Road House (2024)

Kiedyś to był klimat, teraz to nie ma klimatu. To nie będzie klasyczna recenzja filmu z 2024 roku, bo nie da się tego zrobić bez nawiązania do klasycznego „Wykidajły” z roku 1989. Będą spojlery z obu produkcji. Scenariusze tych dwóch filmów niby są podobne, a jednak całkowicie się od siebie różnią. Zacznijmy od początku, od głównego bohatera. I tu i tu mamy do czynienia z mężczyzną, na którego mówią Dalton. Tyle tylko, że Dalton grany przez Particka Swayze’ego jest znanym w całej branży rozrywkowej specjalistą od zaprowadzania porządku w lokalach. Tymczasem Dalton Jacka Gyllenhaal’a jest zwykłym mordobijcą „walczącym” w podziemnym kręgu. Sam sposób rekrutacji w przypadku nowego Road House na to stanowisko (które nie wiadomo w zasadzie, na czym ma polegać) to totalna pomyłka. Właścicielka przychodzi do wspomnianego wcześniej podziemnego kręgu, żeby zwerbować do swojego baru jednego konkretnego zabijakę. Widzi byłego zawodnika UFC, szybko zapomina o swoim planie i teraz to napakowany Gyllenhaal staje się jej nowym celem. Dalton Patricka Swayze’ego to był gość czyniący cuda. Nie tyle wykidajło, co doskonały menadżer lokalu, zwalniający ludzi, pilnujący kasy, potrafiący załatwić problem braku dostępu do alkoholu. On po prostu wchodzi i za godziwe pieniądze rozwiązuje wszystkie problemy właściciela lokalu. Tymczasem Gyllenhaal dostaje pięć tysięcy dolarów tygodniowo za siedzenie przy barze i głupkowate uśmieszki. Jego jedynym wkładem w ochronę knajpy jest powiedzenie barmanowi: „uważaj, gość ma nóż, kiedy zaatakuje – uchyl się, a potem zaatakuj” – Wujek Dobra Rada. Potem następuje zatrudnienie drugiego ochroniarza, który za kulisami zapunktował u głównego bohatera i nasz Dalton może mieć już kompletnie wywalone. Sama postać grana przez Gyllenhaala jest dość dziwnie i płytko zbudowana. Niby twardziel, który zamiast szycia woli zakleić ranę szarą taśmą, niby w depresji, o czym świadczy dość absurdalna scena „próby samobójczej”, niemająca żadnego wpływu na dalsze jego losy. Oczywiście Dalton Swayze’ego też nie jest demonem skomplikowania – wojownik-filozof, który przez cały film nie powiedział nic filozoficznego poza sztucznie brzmiącym zdaniem „w bójce nikt nie wygrywa” (użytym zresztą także w tym nowym filmie). Tyle że Dalton z 1989 rozwiązuje rzeczywiste problemy baru i jest dużo bardziej „żywy” niż jego nowe wcielenie.

Ben Brandt to czarny charakter, który jest tak bardzo nie-czarny jak to tylko możliwe.

Sam klub Double Deuce w 1989 to klasyczna pięknie pokazana mordownia, istne jądro ciemności, gdzie jedna iskra wywołuje niezatrzymującą się lawinę przemocy, w której nie ma żadnych hamulców. Nie raz zdarza się, że kobieta oberwie pięścią w twarz od ogarniętego wojennym szałem mężczyzny. To oaza obleśnych wąsaczy z wielkimi bebzonami i pięknych kobiet, które chętnie chwalą się swoimi wdziękami. Tymczasem „Przydrożny bar” z 2024 to miejsce absolutnie bez charakteru, sztywna atmosfera i zero zabawy.

Porównanie humoru także nie wypada na korzyść nowego filmu. Kiedy w produkcji z 1989 słyszymy podryw typu: „hej lala, może złączymy sutki?” czy macanie biustu za 20 dolarów to jest to mocno cringe’owe, ale pasuje do konwencji i klimatu. Jest to zwyczajnie spójne z całym obrazem. Mamy tu wyrywanie gardła jednym płynnym ruchem oraz bandziora, który „takich jak Dalton gwałcił w więzieniu”. Tymczasem nowy film próbuje rozbawić ludzi tym, że przydrożny bar nazywa się „Przydrożny bar”, łódź nazywa się „Łódź”, a szeryf każe na siebie mówić „Wielka pała”. Błagam… to nie mogło się udać. Żarciki rzucane przez Gyllenhaala są tak słabe, że aż zęby bolą, podobnie komediowa rola absurdalnie przerysowanego Connora McGregora. Były prawdziwy mistrz UFC ma potencjał, ale pomysł scenarzystów na jego postać wygląda, jakby podczas pracy nie szczędzono zioła, które podczas spalania słodko szeptało do ucha kolejne coraz głupsze pomysły. Już pierwsza jego scena, gdzie w samych tylko butach chodzi po włoskiej, brukowanej ulicy i podpala stragany, pokazuje, jaka to będzie postać.

Moment przed potężnym fatality.

Czarne charaktery w obu filmach są tak odległe od siebie jak niebo i ziemia. W 1989 mamy do czynienia z Bradem Wesleyem, zimnokrwistym sukinsynem, który trzęsie całym miastem i nie waha się absolutnie przed niczym, nikt nie jest w stanie mu się postawić. Dzierży władzę absolutną i zawsze dostaje to, czego chce. Popełniasz mały błąd w relacji z nim i twoje życie staje się piekłem. Tymczasem Ben Brandt w 2024 to rozpieszczony synek siedzącego w więzieniu tatusia. To jest kolejna tak bezsensownie zbudowana postać, że ciężko to opisać. Jego zło opiera się na tym, że daje się golić brzytwą na otwartym morzu (czy nawet oceanie), gdzie fale trzęsą całym jachtem. Trzy razy pozwala się zaciąć, po czym rusza do kapitana jednostki, żeby na niego nakrzyczeć. Innym razem rozwścieczony wyrzuca telefon za burtę, po czym każe swojemu człowiekowi iść szukać tego telefonu. Tak nie buduje się autentycznych złoli.

Sam pomysł zarówno na jeden jak i drugi film jest identyczny. Dalton przyjeżdża do miasta i jak w westernie walczy w obronie jego mieszkańców z napadającą nań grupą zbirów. Tyle że w 1989 to się udało – w powietrzu czuć zagrożenie. W 2024 tego zagrożenia praktycznie nie ma. Brandt niby chce kupić tytułowy lokal, ale nie robi zbyt wiele, by dopiąć swego, podczas gdy Wesley z 1989 roku literalnie niszczy monster-truckiem salon samochodowy jednego z mieszkańców miasta. W pierwszym filmie to widać, w drugim trzykrotnie musi nam o tym przypominać dziewczynka z księgarni.

W „Wykidajle” mamy jeszcze dodatkowe punkty za Sama Elliota – ten mocno niedoceniany aktor gra guru barowych bramkarzy. Jego nazwisko wzbudza sensację i jest bardzo ważny dla całej historii. Jego tragiczny koniec jest momentem zwrotnym dla Daltona. To rozwiązanie jest dużo bardziej logiczne niż to, co widzimy w 2024 roku.

Duet wesołych komediantów.

Ostatni akt nowego „Road House” to popis braku umiejętności scenarzystów. Okazuje się bowiem, że Dalton jest psycholem, który odpala się podczas walki i jest wtedy gotowy do brutalnych rzeczy, z morderstwem włącznie. W filmie z 1989 roku punktem zwrotnym była śmierć przyjaciela, tutaj podpalenie biblioteki, z której absolutnie nikt nie korzystał i nie miała ona praktycznie żadnego znaczenia, poza tym, że była fanaberią małej dziewczynki. I tu zaczyna się najgorsza część filmu. Najpierw Dalton z zimną krwią zabija jednego z oprychów, choć zdecydowanie nie musiał tego robić. Potem jest jakaś niezrozumiała scena z policjantem wrobionym(?) w zabójstwo oraz uderzonym z całej siły w głowę, żeby stracił pamięć(?). Totalnie nic się tu nie klei. A finałowa walka z Connorem McGregorem jest nie do oglądania.

W filmie z 1989 zwróciłem jeszcze uwagę na muzykę, która budowała klimat. W 2024 jest taki nieprawdopodobny misz-masz, że nawet tego nie udało się porządnie odświeżyć.

Porównajmy jeszcze samo zakończenie. W 1989 roku wszystko kończy się happy endem. Dalton wreszcie odnajduje szczęście u boku ukochanej. W roku 2024 ten pogrążony w depresji, dręczony myślami samobójczymi Dalton musi uciekać z miasta (nie wiadomo dlaczego, ale musi to zrobić), żeby szeryf „Wielka Pała” mógł wyciszyć sprawę zabójstw w barze. To zakończenie niedające widzowi absolutnie nic. Ot główny bohater wsiada na konia… przepraszam do autobusu i odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca.

Oto bohater. Współczesny John Wayne walczący z przestępcami… a tak naprawdę to nie za bardzo.

Podsumowując Road House z 2024 nie jest udanym remakem filmu z 1989. Nie stoi nawet blisko tamtego „Wykidajły”. Nie ma tutaj pomysłu, nie ma wykonania, nie ma krztyny charyzmy u żadnego z bohaterów. To kolorowa wydmuszka. Nawet nie wiem, czego można by się tutaj zaczepić i za co ten film pochwalić. Twórcy chcieli zrobić film bardzo podobny do oryginału, nieco go odświeżając dobrymi w ich mniemaniu pomysłami (ocena jest krótka – nie były dobre). Paradoksalnie największą bolączką filmu jest brak logiki i konsekwencji w budowaniu historii. Pisze paradoksalnie, bo przecież film z 1989 nie jest w żadnej mierze ultra poważny ani realistyczny. Jest groteskowy i mocno przerysowany, ale to się sprawdza. Po dziesięciu minutach wiesz już, czego się spodziewać i nic nie jest w stanie popsuć ci zabawy z oglądania tego filmu. W 2024 dostajemy produkt niby podobny, ale kompletnie przestrzelony, twórcy wyłożyli się na najprostszych rzeczach.

Road House (2024)
  • Ocena Kuby: - 3/10
    3/10

Related Articles

Komentarzy: 11

  1. Nowego jeszcze nie widziałem więc nie skomentuję oceny, ale oryginalny „Wykidajło” to film idealny i jest modelowym produktem swoich czasów. Nie potrzebował rimejku.

  2. Kino kopane, a walki CGI. Tylko wypada zacytować Mecwaldowskiego z „Jak pozbyć się celulitu”. Otwarte zakończenie, szaleni twórcy chcą zrobić sequela?

  3. TO jeden z najgorszych filmów jaki dawno widziałem. Jedna dobra scena bijatyki na początku, a potem cringe w najgorszym wydaniu…

  4. Dekada przełomu lat 80 i 90 to złote lata kina akcji. I to zarówno tego klasy A, jak B i C. Dzisiaj jak bohater nie ma supermocy to scenarzyści są bezradni. 🙂

    1. Dawno temu co tydzień w piątkową czy sobotnią noc właśnie takie filmy gdzieś na TVP leciały. I nigdy nie zapomnę jak za dzieciaka z ojcem obejrzałem całą serię Najlepsi z najlepszych. To było wspaniałe po prostu.

      Z tymi nowymi filmami wiadomo jak jest. Ale mimo wszystko trochę szacunek się należy, że tym aktorom chce się jeszcze taką formę na siłowni robić, w dobie cgi.

      1. Ja większość pierwszy raz oglądałem jeszcze na video, na początku lat 90, kiedy wszyscy rzucili się na odtwarzacze i kasety. Wykidajłę i Najlepsi z najlepszych zresztą też. 🙂

  5. Jeśli to miało być prównanie starej i nowej wersji to trzeba było wystawić notę również starej wersji. Ja, mimo peselu, nie widziałem starego filmu i czytało mi się to mocno przeciętnie.

  6. W pełni się zgadzam, że nowa wersja jest praktycznie nieoglądalna. Ale ta stara też nie była jakoś specjalnie udana …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button