Niedzielne Fiszki: Ci politycy to zwierzęta

Mamy dziś dzień wyborów prezydenckich, będę się więc bardzo starał, aby nie naruszyć ciszy wyborczej. Pragnę jednak zwrócić Waszą uwagę, że być może zbyt pochopnie ograniczyliśmy się, przyznając w Polsce bierne prawa wyborcze tylko ludziom. Tymczasem historia politycznego zaangażowania zwierząt sięga czasów starożytnych. Według Swetoniusza cesarz Kaligula planował uczynić swego ulubionego wierzchowca – Incitausa – konsulem. Szalonego cesarza niesamowicie bawiła perspektywa wymuszenia na zagranicznych posłach tego, aby spotykali się z koniem w celu przedstawienia swoich propozycji. Wbrew legendzie, nie ma jednak śladów tego, aby Kaligula przeprowadził swój plan do końca. Aczkolwiek inny rzymski historyk – Kasjusz Dion – wspomina, że Incitatus został przez cesarza mianowany członkiem kolegium kapłańskiego, co było poniekąd funkcją polityczną.

Oczywiście możemy sobie wyobrazić karierę polityczną zwierzęcia w monarchii rządzonej przez szaleńca, ale czy to wykonalne w demokracji? Jak najbardziej. Wystarczy spojrzeć na przykład Stanów Zjednoczonych. I tak między 1981 a 1994 rokiem burmistrzem miasteczka Sunol w Kalifornii był wybrany w przez mieszkańców pies Bosco. Począwszy od roku 1998, licząca sobie niewiele ponad 300 mieszkańców miejscowość Rabbit Hash w stanie Kentucky miała czterech burmistrzów… i wszyscy byli psami. W 2014 burmistrzem Cormorant w Minnesocie został pies wabiący się Duke. Podobne kariery zrobiły również koty. W 1997 roku kocur imieniem Stubbs został burmistrzem miasteczka Taikeetna na Alasce. Zebrał też całkiem sporo głosów w wyborach do Senatu (oficjalnie nie kandydował, ale mieszkańcy stanu dopisywali go na karcie). Inny kot – Sweet Tart – został w 2018 burmistrzem miasteczka Omena w stanie Michigan. A w 2019 roku wybory samorządowe w Fair Haven w stanie Vermont wygrała koza, która po burzliwej kampanii wyprzedziła dwoma głosami swojego kontrkandydata, którym był pies.

Duke – burmistrz Cormorant.

Tu jednak należy się pewne wyjaśnienie tego fenomenu. Wszystkie przypadki, o których wspomniałem (a nie wątpię, że znaleźć można by było jeszcze kilka) dotyczą tak zwanych obszarów niemunicypalnych, określanych w USA jako “unincorporated”. W największym skrócie tego rodzaju miejscowości są pozostałością po czasach pionierskich, gdy osady nieustannie powstawały i znikały, nonsensem było więc podporządkowanie ich skomplikowanej administracji terytorialnej (przynajmniej dopóki nie osiągnęły pokaźnych rozmiarów). Ze względu na specyficzne warunki społeczne, nigdy nie wykształciło się w USA pojęcie gminy wiejskiej. Miejscowości są albo miastami, albo miasteczkami, albo – jeśli leżą blisko miast – podlegają samorządom miejskim. Obszary niemunicypalne nie spełniają żadnego z tych warunków. Są zarządzane bezpośrednio przez władze stanowe (do których odprowadzają podatki), ale ponieważ dla rozwiązywania drobnych problemów potrzebna jest jakaś forma samorządu, to samorządy te powstają. Tyle tylko, że wybrany na obszarach niemunicypalnych samorząd ma ograniczone kompetencje (wynikające z umowy pomiędzy mieszkańcami) i nie jest oficjalnie rozpoznawany przez władze stanowe czy federalne. Dlatego też elekcja zwierzęcia na stanowisko, nie może być przedmiotem skarg do władz czy sądów.

To powinno tłumaczyć skłonność do wybierania zwierząt dla żartu. A jako że zwierzaki sprawują swoje urzędy z godnością i zawsze pozostają bardzo czułe na ludzkie problemy, zwyczaju tego prędko się nie zarzuci. Istnieje wszakże jeden przypadek jeszcze dziwniejszy. Otóż zdarzyło się w demokratycznym państwie tak, że zwierzę rzeczywiście zajęło stanowisko w oficjalnie rozpoznawanym samorządzie. Mowa o Ioiô – koźle, który w 1922 został wybrany na radnego Fortalezy, a więc dużego miasta w północnej Brazylii. Jego wybór wzbudził niemałe kontrowersje, ale oficjalnie nie został nigdy zakwestionowany, a Ioiô pozostał radnym do końca kadencji.

Być może warto sięgnąć po to rozwiązanie również w naszym kraju?

 

-->

Kilka komentarzy do "Niedzielne Fiszki: Ci politycy to zwierzęta"

  • 12 lipca 2020 at 13:10
    Permalink

    Taki pies, kot czy cokolwiek innego jako kandydat na prezydenta na pewno zdobyłby choć kilkuprocentowe poparcie w I turze przez ludzi robiących żarty i tych którzy chcą pokazać że mają dość obecnych sił politycznych.

    Oczywistym jest że do drugiej tury żadne zwierzę by się nie dostało, ale gdyby jakiś kot miał większe poparcie od kandydata istniejącej od kilku lat partii, to było by śmiesznie.

    Reply
  • 12 lipca 2020 at 14:26
    Permalink

    Hłe, hłe, ciekawi mnie jedno. Mianowicie kto i w jaki sposób interpretuje zarządzenia takiego, dajmy na to, kota? Skąd wiadomo, że jego wolą jest aby np. pan Smith dostał koncesję na wyszynk alkoholu, a nie pan Jones? 😉

    Reply
    • 13 lipca 2020 at 08:53
      Permalink

      Może to działa na podobnej zasadzie, jak te zwierzaki typujące wyniki meczów. Daje się im pod nos dwie miski z jedzeniem – jedną oznaczoną TAK, drugą NIE. To, do której miski sięgnie zwierzę, oznacza decyzję.

      Reply
  • 12 lipca 2020 at 15:37
    Permalink

    W Dragon Ball prezydentem świata był pies 😉
    Ja sam od lat grożę, że wpisze mojego kota na karcie i kto wie… być może dziś swoją groźbę zrealizuję 🙂

    Reply

Skomentuj Crowley Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków