Vice (2018)

Można śmiało powiedzieć, że Adam McKay filmem Big Short w brawurowy sposób wskoczył do pierwszej ligi hollywoodzkich reżyserów, jednocześnie tworząc sobie bardzo specyficzną niszę quasi-dokumentalnych fabuł z narracją roztrzęsioną niczym Muhammad Ali. To, co sprawdziło się w opowieści o początkach światowego kryzysu finansowego, postanowił powtórzyć w biografii Dicka Cheneya, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, który okazuje się być diabłem wcielonym.

Dick i Lynne Cehney – nie wiadomo, kto jest bardziej bezwzględny, ani kto zagrał lepiej – Amy czy Christian.

McKay ponownie zatrudnił Christiana Bale’a, przebrał go nie do poznania i dał ogromne pole do popisu przy portretowaniu swojej postaci. Od pierwszego zwiastuna wiadomo było, że Bale po raz kolejny przeszedł gigantyczną fizyczną metamorfozę i wszedł w rolę z charakterystycznym dla siebie poświęceniem. Do pomocy “dorzucono” mu Steve’a Carella w roli Donalda Rumsfelda oraz Amy Adams jako małżonkę wiceprezydenta, Lynne, a także będącego ostatnio na fali Sama Rockwella, który wciela się w Georga Busha Juniora. I nie bez powodu zaczynam od przybliżenia obsady, bo Vice to przede wszystkim koncert aktorski. Cała czwórka, a także mnóstwo osób z drugiego planu, dostała do zagrania bardzo soczyste, charakterystyczne partie, które wymagały użycia pełni ich talentu. I dla tejże gry aktorskiej trzeba film obejrzeć. Charakteryzatorzy starali się upodobnić wszystkich do autentycznych postaci, i to w połączeniu z absolutnie pierwszorzędną grą całej obsady dało taki efekt, że ręce same składają się do oklasków w trakcie seansu. Prym wiedzie oczywiście Bale, odtwarzający Cheneya z dokładnością kserokopiarki. Mimika, sposób poruszania się, akcent, tiki, nawet sposób oddychania to po prostu perfekcyjna rekreacja. Nieco bardziej schowana, ale nie mniej fantastyczna jest Amy Adams, która chyba będzie musiała niczym DiCaprio zjeść niedźwiedzia, żeby w końcu doczekać się odpowiedniej statuetki. Steve Carell po raz kolejny rewelacyjnie odnajduje się w dramatycznej roli i pokazuje, że warto zatrudnić go do czegoś poza głupkowatą komedią, chociaż Rumsfeld w jego wykonaniu to postać w pewnym sensie komediowa właśnie. I wreszcie Sam Rockwell, który wyraźnie znakomicie bawił się udowadniając, że 43 amerykański prezydent jest ćwierćinteligentem.

Carell jest stworzony do grania szumowin w rodzaju ekranowego Donalda Rumsfelda.

Specyficzny jest sposób prowadzenia fabuły, mającej – w przeciwieństwie do tradycyjnego filmu biograficznego – narratora w postaci Kurta – weterana wojny w Iraku, którego los w dość niespodziewany sposób splecie się z historią jakoby najbardziej tajemniczej postaci amerykańskiej polityki. Cheneya poznajemy w momencie ataków na World Trade Center, żeby za momencik cofnąć się do czasów studenckich, późniejszej pracy w administracji Nixona i Forda, pozornego upadku i wreszcie dojścia do szczytu władzy w czasie prezydentury George’a W. Busha. Przez cały ten czas scenarzysta i reżyser w jednej osobie daje widzowi do zrozumienia, że Dick Cheney wraz z Donaldem Rumsfeldem de facto rządzili nie tylko USA, ale w zasadzie całą globalną polityką, której używali do realizowania swoich partykularnych interesów. Cheney to w filmie McKaya nie tyle szara eminencja, ile nieomal imperator władający globem.

Sam Rockwell w roli kompletnego idioty z Białego Domu jest znacznie bardziej przekonujący od Josha Brolina, który próbował grać to samo parę lat temu pod okiem Olivera Stone’a.

Nikt nie bawi się w podteksty i półśrodki. Vice to dwugodzinny paszkwil na republikańską politykę i przede wszystkim postać głównego (anty)bohatera. Całe jego otoczenie to zepsuci do szpiku kości ludzie, którzy przez lata wywoływali wojny dla osiągnięcia własnych korzyści, szumowiny bez sumienia i skrupułów, uśmiercający tysiące ludzi w imię pieniądza i władzy. Trzeba mieć to na uwadze przed seansem. Co prawda ciężko polskiego widza podejrzewać o przesadne sympatyzowanie z którąkolwiek stroną amerykańskiej władzy, ale lojalnie ostrzegam, że twórcy nie silili się na pozory albo jakąkolwiek poprawność polityczną. Filmowy Cheney to po prostu kawał skurwiela, który nawet rodzinę stawia niżej od polityki. I w zasadzie nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie to, że McKay po prostu w bardzo wielu miejscach konfabuluje i fantazjuje, oraz nagina fakty pod z góry przyjętą tezę. Można w internecie znaleźć obszerne artykuły na temat prawd, półprawd i oczywistych przeinaczeń w filmie, i niestety kładzie się to cieniem na jego rzetelności. Jestem ostatnią osobą na świecie, która chciałaby bronić administracji George’a Busha, ale wiedząc, jak wiele scen zostało najzwyczajniej w świecie zmyślonych, trochę ciężko mi było kupić tę historię. Owszem, należy potępiać Amerykanów za destabilizację sytuacji na świecie i pewnie Cheney mocno przyczynił się do powstania bałaganu, którego jeszcze przez lata nie da się uprzątnąć, ale przez dość liberalne podejście scenariusza do faktów, oskarżanie go o całe zło świata jest po prostu mało wiarygodne.

Mężczyźni rządzą światem, a kobiety mężczyznami. Gdzie ta słaba płeć?

Mam więc problem z oceną Vice. Z jednej strony to jest kapitalna robota pod względem realizacji. Niesamowicie dynamicznie prowadzona fabuła, ostre jak brzytwa dialogi, absolutnie porywająca gra aktorska, to wszystko sprawia, że film oglądałem z ogromną przyjemnością. McKay ma swój specyficzny styl, który w Big Short zagrał idealnie i o dziwo tym razem także zdał egzamin. Nie da się jednak przejść obojętnie obok faktu, że ten scenariusz pełen jest domysłów i zwyczajnych kłamstw. Gdyby coś takiego powstało w Polsce na temat jakiejś żyjącej postaci, prawnicy mieliby używanie przez długie lata, a proces o zniesławienie rozgrzałby media (nie tylko bulwarowe) do czerwoności. Mimo wszystko wystawiam wysoką ocenę. Może trochę dlatego, że takie paszkwile powinny powstawać, bo politycy nie powinni czuć się bezpiecznie. Jestem też pewien, że sporo z tych domniemanych przewin Cheneya naprawdę miało miejsce, i jak każdy ze szczytów władzy ma za uszami znacznie więcej, niż się większości z nas wydaje. Niech takie filmy powstają i prowokują do dyskusji. McKay puszcza zresztą do widza oko w scenie w trakcie napisów, podczas których w grupie ludzi dyskutujących o filmie Vice dochodzi do bójki z powodu oskarżeń o nie trzymanie się faktów i sprzyjanie Demokratom. Ot, komentarz do dyskusji publicznej, jakże aktualny również w kraju nad Wisłą.

-->

Kilka komentarzy do "Vice (2018)"

  • 28 sierpnia 2019 at 15:44
    Permalink

    Di Caprio zjadł bizona 😀

    Reply
    • 28 sierpnia 2019 at 16:17
      Permalink

      Sądząc po dotychczasowych decyzjach Akademii, nawet zjedzenie dinozaura na nic się zda. 😉

      Reply
      • 29 sierpnia 2019 at 15:29
        Permalink

        Może jak ją ucharakteryzują na dinozaura to będzie miała szanse.

        Reply
  • 28 sierpnia 2019 at 17:37
    Permalink

    Uwielbiam Bale’a. Gość jest niesamowitym aktorem. Pamiętam go z trylogii Batmana, gdzie był perfekcyjny. Exodus choć byl filmem pod wieloma względami fatalny to on znowu trzymal wysoki poziom. Tutaj widziałem tylko fragmenty filmu bo go w kinie u mnie w miescie nie pokazywali. Ale poświęcenie aktora plus charakteryzacja to jest poziom obledny od razu w takich chwilach przypomina mi sie przygotowanie głównego bohatera filmu witaj w klubie.

    Reply
  • 28 sierpnia 2019 at 17:41
    Permalink

    A tak odbiegajac od tematu. To wczoraj widziałem najnowszych facetów w czerni. Co sadzicie o tym wznowieniu i o duecie Thomphson Heamsworth. Dla mnie Tessa wypadła słabiutko, sztucznie i jakoś groteskowo. Za to “Thor” świetnie pociągnął całą akcję.

    Reply
  • 5 września 2019 at 08:37
    Permalink

    Mistrzostwem świata, jeśli chodzi o Bale’a i jego perfekcjonizm, był “Mechanik”

    Reply

Skomentuj Wiga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków