Tych z Was, którzy od dłuższego czasu śledzą recenzje na naszej stronie, nie zdziwi fakt, że jestem ogromnym fanem twórczości Johna Carpentera. Pisałem już o filmie „Halloween”, którym Carpenter zrewolucjonizował kino grozy. Pisałem o filmie „Coś” („The Thing”), będącym – moim skromnym zdaniem – jednym z trzech najlepszych horrorów w historii. Poświęciłem też tekst kultowemu „Oni żyją”. Dziś chciałbym opowiedzieć Wam o filmie znacznie mniej znanym. Ale czy gorszym?
To się jeszcze okaże. Ale o jednej rzeczy muszę wspomnieć już na wstępie. „Książę Ciemności” to film niskobudżetowy. Od czasu Ucieczki z Nowego Jorku, Carpenterowi nie wiodło się zbyt dobrze. Spośród czterech następnych jego filmów tylko jeden („Christine”) przyniósł zyski. A trzy, choć dobre („Przybysz z gwiazd”) lub wręcz fenomenalne („Coś”, „Wielka draka w chińskiej dzielnicy”) były finansowymi klapami. Od tego czasu nikt nie chciał powierzyć Carpenterowi większych pieniędzy. Przyszła więc pora na powrót do korzeni. Reżyser postanowił nakręcić horror niskobudżetowy. Za 3 miliony dolarów.
„Prince of Darkness” przez samego reżysera jest nazywany drugą częścią apokaliptycznej trylogii, zapoczątkowanej przez „Coś”, a zakończonej filmem „W paszczy szaleństwa”. Produkcji tych nie łączy wprawdzie bezpośrednio fabuła, ale leży za nimi bardzo podobny zamysł. Przenoszą nas w stosunkowo odludne lub izolowane miejsce, gdzie zaczynają dziać się rzeczy, mogące doprowadzić do zagłady ludzkości. Wszystkie trzy filmy mają też bardzo mocną lovecraftowską nutę (o czym wspominałem przy ostatniej recenzji tomiku opowiadań Samotnika z Providence). Wyczuje to każdy, kto pozna zarys fabuły „Księcia…”.
Oto pewnego dnia fizyk kwantowy Howard Birack otrzymuje zaproszenie od znajomego księdza, który prosi go o zbadanie tajemniczego cylindra odnalezionego w podziemiach jednego z kościołów w Los Angeles. Cylinder wypełniony jest dziwną, wirującą substancją, która wydaje się nie zważać na prawa fizyki. Profesor wraz ze swoimi studentami i współpracownikami rozpoczyna badanie cylindra, który okazuje się transmitować szereg danych matematycznych – w tym równania różniczkowe. Czy zatem substancja jest obdarzona inteligencją? Dalsza analiza prowadzi do przerażających konkluzji. Czy chrześcijaństwo nie jest aby zniekształconym zapisem przerażającego ostrzeżenia? Co, jeśli szatan jest w rzeczywistości wysłannikiem Anty-Boga pochodzącego z anty-świata. Co, jeśli jego nadejście jest nieuchronne? Naukowcy wkrótce zaczynają doświadczać dziwnych snów, będących rzekomą transmisją z przyszłości. Nagranie ukazuje dziwną postać wyłaniającą się z cienia kościoła… Tymczasem wokół świątyni zaczynają gromadzić się bezdomni.
Czy to wygląda na streszczenie fabuły całego filmu? Zaręczam, że to ledwie wstęp do jednego z najbardziej „pokręconych” horrorów w historii, łączącego wątki religijne z science-fiction, a na dodatek trzymającego widza w upiornym napięciu. Celowo podkreśliłem na początku inspirację Lovecraftem, bo odnajdujemy tu mniej więcej to samo przesłanie, które tak silnie przewijało się przez dzieła pisarza. Istnieją siły tak potężne, tak pradawne, że człowiek jest wobec nich niczym. Są złe przez samą swą obojętność wobec rodzaju ludzkiego. I choć moglibyśmy próbować sklasyfikować je naukowo albo religijnie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Ostatecznie i tak nie są możliwe do ogarnięcia umysłem. Ani do powstrzymania. Ale nie tylko z Samotnika z Providence czerpał tu Carpenter. Równie istotna była inspiracja innym filmem, o którym pisałem jakiś czas temu – „Quartermass i studnia” z 1967 roku. Zresztą reżyser sam dał temu wyraz, pisząc scenariusz pod pseudonimem Martin Quartermass.
Ale dość już o tych źródłach inspiracji, bo jestem gotów przez przypadek wypaplać wszystkie zwroty akcji, jakich doświadczymy w filmie. A tymczasem Ciebie, drogi czytelniku, interesuje zapewne to, czy film warto obejrzeć. I czy dramatycznie niski budżet nie odbił się na jakości produkcji. Zacznijmy od pytania drugiego. Od strony rzemiosła filmowego będę „Księcia Ciemności” bronił z całych sił, bo uważam, że naprawdę pokazał on – zważywszy na budżet – parę rzeczy niesamowitych. Tym niemniej nie da się ukryć, że pieniądze jakimi dysponował Carpenter były tym razem mocno ograniczone. Nie zobaczymy tu szokujących innowacyjnością efektów jak w filmach „Coś” albo „Wielka draka w chińskiej dzielnicy”. Całej produkcji brakuje nieco hollywoodzkiego połysku, myślę też, że dysponując głębszą kieszenią reżyser zdecydowałby się niektóre sceny trochę przemontować albo nakręcić od nowa. Mam tu na myśli przede wszystkim drugą połowę filmu, kiedy zaczyna się walka o życie. Umówmy się, że momentami jest ona pokazana w sposób nazbyt sztampowy. To powiedziawszy, rezultat i tak wygląda zaskakująco dobrze. Carpenter radzi sobie z ograniczonymi środkami zamykając akcję w jednym (bardzo klimatycznym) miejscu. A sceny „transmisji z przyszłości”, choć nakręcone „po taniości”, są jednymi z najbardziej mrożących krew w żyłach ujęć w historii horroru.
Poza tym jak zwykle świetnie u Carpentera wypadają pozostałe elementy filmu. Aktorstwu niewiele można zarzucić. Donald Pleasence w roli księdza i Victor Wong jako Howard Birack są znakomici. Fani metalu i hard rocka będą pewnie wniebowzięci (albo „w piekło”) widząc w jednej z drugoplanowych ról Alice Coopera. A skoro o tym artyście mowa, to trzeba wspomnieć o muzyce. Skomponował ją naturalnie sam Carpenter i… moi drodzy, to jeden z najlepszych motywów przewodnich jaki wyszedł spod jego keyboardu. Nigdy nie spodziewałbym się, że odegrany na syntezatorze kawałek może być tak… upiorny.
Wróćmy zatem do pierwotnego pytania. Książę Ciemności to film daleki od kultowego statusu, jakim cieszą się „Halloween” oraz „Coś”. Czy zatem warto po niego sięgnąć? Moim zdaniem jak najbardziej. To nadal fascynująca i przerażająca opowieść, o wiele straszniejsza od większości współczesnych horrorów. A Carpenter nie stracił nic ze swojego kunsztu „przerażacza”. Choć trzeba wziąć poprawkę na fakt, że przez ograniczenia budżetowe film zestarzał się bardziej niż wspomniane wcześniej tytuły. Ale czy prawdziwemu fanowi horroru powinno to przeszkadzać?
-
Ocena DaeLa - 7/10
7/10
https://www.youtube.com/watch?v=uq_j4DcypdA
DaeL – całkowicie podzielam Twoją, trochę szaloną, fascynację Caprenterem 😀
„Książe ciemnosci” to chyba najbardziej balansujących na granicy przyzwoitosci jego film.
Ale wszystko co Carpentera wyroznia tutaj też się zgadza: jest egzystencjalizm, jest metafizyczne zło, jest kicz i gęsta atmosfera, co razem tworzy niepowtarzalny klimat.
Przez wiekszosc pierwszego senasu usmiechalem sie poblazliwie, ale dla sceny z lustrem – zdecydowanie było warto!
Nie wiem czy oglądałeś „W paszczy szaleństwa”. Też bardzo mocno zainspirowany Lovecraftem. I chyba balansuje na tej granicy jeszcze bardziej ryzykownie niż „Książę Ciemności” :). Momentami jest pastiszem (kolor niebieski – genialna scena), chwilami razi kiczem, by znów zamienić się w autentycznie niepokojący horror.
oczywiście, że oglądałem 😉
I nie zgodzę się z Tobą – zawsze miałem wrażenie, że „In the Mouth of Madness” miało całkiem konkretny budżet, kiczowato też ten film nie wygląda.
Uważam że to jeden z najlepszych horrorów wszechczasów, u Carpentera zaraz za Terminatorami i Cosiem.
No, budżet to konkretny nie był. 9 milionów dolarów w 1994 to kiepski wynik (w 1983 Coś miało bodaj 15 milionów budżetu – a dochodzi do tego inflacja). A co do tego kiczu -upierałbym się, że jednak jest obecny. Czasami to zamierzone (Sam Neill gra momentami w sposób mocno przesadzony, jak sądzę celowo, żeby się wpisać w nierealną konwencję), innym razem niekoniecznie (niektóre potwory to straszne „gumiaki”). Ale ja też ten film lubię. Choć może nie tak bardzo jak Coś czy Halloween.
BTW przypuszczam, że to wiesz, tylko Ci się po prostu zdanie zaplątało lekko, ale dla porządku wspomnę – Terminatory są od Camerona, nie Carpentera 😉
HAH.
miało być:
„Uważam że to jeden z najlepszych horrorów wszechczasów zaraz za Terminatorami i Cosiem u Carpentera”
Nie wiem jak to się stało, chyba miałem jakąś myśl o Terminatorach czy to na pewno horrory, ale jak dla mnie tak – zwlaszcza pierwsza czesc.
Umiesz dobierać filmy Dael 😉 , z Carpentera oglądałem kolejno obie Ucieczki, Wielką Drakę, Mgłę, Atak na 13 posterunek i Duchy marsa
No nic, po sesji może nadrobię pozostałe
No to jeszcze zostało Ci kilka innych doskonałych filmów – przede wszystkim Halloween i Coś. Ale bardzo się cieszę, że zarażam powoli Carpenterem 🙂
Pleasence znów został Davidem 🙂 Na podpisie pod zdjęciem. Recydywa jakaś.
To już faktycznie któraś z rzędu pomyłka. Ale wiem skąd mi się to bierze. Jako stary amigowiec mylę aktora z byłym szefem firmy Commodore UK. Z tego samego powodu czasami inaczej piszę jego nazwisko (aktor to Pleasence, były szef Commodore to Pleasance).
Czyli rozumiem, że kolejny film od tego reżysera to będzie W paszczy szaleństwa 🙂 Mój top 1, z genialnym Samem w roli głównej. Ostrzegam, że jak nie będzie wysokiej noty to będę pluł hejtem w komentarzach! 😛
Proszę nie wywierać presji na recenzenta 😉
Nie wiedziałem, gdzie to do końca napisać, bo i tak odgrzewam stare newsy w ten sposób, ale akurat niedawno robiłem sobie przegląd filmów Carpentera, w tym opisywany wyżej, i naszła mnie pewna refleksja. Na wypadek, gdybym źle oznaczył spojler, to uprasza się o nie czytanie dalej tych, którzy rzeczonych filmów nie widzieli – w razie czego prosiłbym o korektę. [spojler] Teoretycznie w trylogii apokaliptycznej, o której wspomina recenzja, mamy do czynienia z przegraną ludzkości – siły najogólniej mówiąc zła mimo pozornego zwycięstwa garstki ludzi, ostatecznie wygrywają. Czy jednak na pewno? Niewątpliwie z najtrudniejszą odpowiedzią przeczącą będziemy mieli do czynienia w filmie Coś, albowiem prawdopodobieństwo, że Childs jest Obcym jest bardzo duże, przede wszystkim z uwagi na na zamianę ubrań. Mimo wszystko jednak zakończenie nie daje jednoznacznej odpowiedzi, nie wiemy chociażby co się stało później, bo prawdopodobnym zamarznięciu ocalałych. Warto przyjrzeć się Księciu Ciemności. Znowuż, teoretycznie, Catherine zostaje opętana i przynosi ludzkości zniszczenie, jednak zauważmy, że aż do czasu pozornego zwycięstwa, postać pojawiająca się w snach bohaterów wygląda mimo wszystko inaczej, nawet uwzględniając krótkość snów i „zacienienie” postaci. Dopiero kiedy śni jej kochanek, przybiera ona postać ukochanej. Zatem nie można wykluczyć, że wyobraził on sobie jedynie swoją ukochaną jako księcia ciemności wskutek traumatycznych doświadczeń. Jeżeli zaś chodzi o film W paszczy szaleństwa to chyba nie trzeba dodawać, że ostatnie sceny mogą być jedynie odzwierciedleniem szaleństwa głównego bohatera, zwłaszcza, że dzieją się niejako po „przebudzeniu”. Oczywiście nie przeczę, że ostateczna klęska ludzkości w tych filmach jest właściwszą interpretacją (sam tak uważam), ale jednocześnie autor mógł nam zostawić furtkę do wyjaśnień odmiennych. [spojler/]
Oczywiście, znowu źle zrobiłem. Spróbujcie wstawić do każdego artykułu instrukcję w tym zakresie zaraz jak się zaczynają komentarze.
Zdaje się, że było nakręcone alternatywne zakończenie, w którym MacReady zostaje ocalony przez ekipę ratunkową, a test krwi wyklucza jego zarażenie. Carpenter ostatecznie pozostawił tę kwestię otwartą, ale widać bliżej mu było do takiego rozwiązania.