
Drodzy Czytelnicy. W związku z tym, że weszliśmy w okres wakacyjny, a co za tym idzie także urlopowy, w najbliższym czasie kolejne teksty będą się pojawiały na stronie z nieco mniejszą częstotliwością. Celujemy, żeby publikować mniej więcej co drugi dzień, a po wakacjach wrócić do sześciu tekstów tygodniowo. Liczymy na zrozumienie z Waszej strony i zapraszamy do regularnych odwiedzin.
Redakcja
Samo „F1” to było za mało więc dostaliśmy „F1: Film”, który tydzień temu wjechał do kin i – z tego co widzę w sieci – mocno podzielił widzów. Za reżyserię wziął się Joseph Kosinski czyli twórca „Top Gun: Maverick„, jednego z najlepszych „sequeli po latach” (ustępuje chyba tylko Szalonemu Maxowi na drodze gniewu) i moim skromnym zdaniem mamy tu… powtórkę z rozrywki. Najnowsza produkcja nie jest aż tak dobra jak druga odsłona przygód Mavericka, ale jeśli chodzi o aspekt techniczny to znów w kinie zostaniecie po prostu wgnieceni w fotel. Problem w tym, że o ile w drugiej części „Top Gun” zagrało wszystko, o tyle w „F1: Film” mamy gwałtowne starcie przeciwności. Film jest zupełnie niewymagający, ale jednocześnie cholernie wymagający? Bez sensu? Niekoniecznie…
Sonny Hayes (Brad Pitt) był gigantycznym talentem wyścigowym, ścigał się z Senną, ale miał tragiczny wypadek, po którym skończył jako spłukany hazardzista. Jeździ od zawodów do zawodów i rozbija się samochodami za pieniądze na wszelkich możliwych imprezach. Porzucił marzenia o byciu najlepszym na świecie, ale nie porzucił ścigania, bo ściganie to dla niego życie. Stary kumpel Ruben Cervantes (Javier Bardem) jest właścicielem upadłego teamu F1. W ramach desperackiego kroku Ruben namawia Sonny’ego na powrót za kierownicę najbardziej prestiżowych wyścigów na świecie. Potrzebuje doświadczonego wiarusa, bo ma już utalentowanego, ale lekkomyślnego kierowcę nr 1 – Joshuę Pearce’a (Damson Idris). Wiecie, co będzie dalej, prawda?
Panowie się nie polubią, będą po sobie (zamiast ze sobą) jeździć bez przerwy, konflikt przeniesie się na tor, ale z czasem zaczną się rozumieć, a nawet szanować. Nie da się powiedzieć jednego dobrego słowa o scenariuszu. Widzieliście tysiąc takich filmów, a tutaj ktoś (a dokładnie to Ehren Kruger) wziął sobie za punk honoru wcisnąć absolutnie wszystkie możliwe wątki z tego typu produkcji. Wiem, że nie każdy tytuł musi zaskakiwać, mieć zwroty akcji czy pogłębione sylwetki bohaterów, ale tutaj nie ma dosłownie nic. Wszyscy są papierowi i jednowymiarowi. Wszystko, co się wydarzy, przewidzicie z pólgodzinnym wyprzedzeniem. Od niektórych dialogów może boleć głowa, a nadmiar bohaterów wynika chyba tylko z wytycznych studia.
Po co w ogóle pojawiła się tu historia niezdarnej, a potem najlepszej w zespole dziewczyny od zmiany kół? Czarnoskórego szefa mechaników? Nie mają tu większej roli, są tylko nośnikami wytycznych Apple, żeby liczba poruszonych (po łebkach!) tematów DEI się zgadzała. Efekt jest odwrotny od zamierzonego, ale to tylko moje skromne zdanie. O wątku romantycznym z szefową inżynierów, Kate McKenną (Kerry Condon) nawet nie wspominam, bo jest tak sztuczny, że zęby bolą. Oczywiście sama Kate znów jest kobietą w męskim świecie, która jest tu po to, by przebić szklany sufit i udowodnić swoją wartość. Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko takim tematom, ale tutaj to jest wszystko tak powierzchowne i wręcz sztuczne, że wygląda na zrobione za karę. Jakby studio powiedziało Kosinskiemu, że nie dostanie kasy na produkcję, jeśli nie umieści tego w scenariuszu. W scenariuszu ostatecznie banalnym, sztampowym do bólu, przewidywalnym i… niewymagającym od widza żadnego skupienia, żadnej uwagi.
Wymagajace będzie natomiast obejrzenie wyścigu na torze Monza dla wszystkich, którzy cokolwiek wiedzą o królowej sportów motorowych. Nie będę zdradzał za dużo, ale to, co tu się dzieje na torze i jest pokazane jako taktyka Hayesa na pomoc swojemu koledze z drużyny… no nie napiszę dosłownie, żeby nie psuć niespodzianki. Oglądanie „Rocky’ego” dla znawców boksu było kiedyś bolesne. „F1: Film” dla fanów Formuły 1 będzie jeszcze trudniejszym doświadczeniem. Chyba że uda wam się zupełnie wyłączyć zdrowy rozsądek i znajomość zasad.
A chyba warto, bo najnowsza produkcja Apple to najbardziej efekciarski i efektowny film 2025 roku póki co. Miałem przyjemność oglądać w IMAXie i naprawdę: czapki z głów przed Kosinskim i jego ekipą. Audiowizualnie jest tak samo dobrze (albo i lepiej!) jak w „Top Gun: Maverick”. Chyba jeszcze nie było obrazu, który w tak doskonały sposób pokazałby prędkość na ekranie. Te wszystkie niuanse od uruchamiania DRSa, przez to, co się dzieje z bolidem po najechaniu na krawężnik (taki torowy, nie klasyczny-uliczny), aż po siły, jakie działają na ciało i (przede wszystkim) kark kierowców. Mnóstwo ujęć pokazuje nam, jak szybko ci faceci naprawdę jeżdżą, jak to wygląda i zza kierownicy, i z boku bolidu, i z przedniego skrzydła, i znad koła. Sceny na torze są po prostu doskonałe i dla nich samych warto iść do kina. Jeśli macie pod ręką IMAXa – koniecznie skorzystajcie z tego udogodnienia. Niepowtarzalne doświadczenie. Okraszone doskonałym dźwiękiem silników, kibiców i opon piszczących w zakrętach. Uwagę zwraca na siebie też fantastyczna muzyka Hansa Zimmera.
Jedyny kamyczek do ogródka jeśli chodzi o realizację: za dużo montażu ze znanym popowym hitem w tle. Przez moment zastanawiałem się, czy czasem nie pomyliłem sal i nie trafiłem na seans pierwszego „Suicide Squad” (kto widział, ten wie). Wiem, że ten zabieg jest głównie pod kochających motoryzację facetów po 40-tce, ale są jakieś granice… Pierwsze dwa razy to było nawet ciekawe, ale potem stało się nieznośne.
Z zalet produkcji muszę jeszcze bezwzględnie wymienić fakt, że akcja dzieje się w naszej rzeczywistości. Dosłownie. Oprócz Apex GP, zmyślonego teamu F1, w którym jeżdżą Pearce i Hayes, wszystko inne jest autentyczne. Na ekranie pojawiają się znane marki (Williams, Mercedes, Red Bull, Ferrari, McLaren), prawdziwi kierowcy (Verstappen, Leclerc, Sainz, Norris, Hamilton), a także szefowie zespołów (Wolf, Horner, Brown czy niepowtarzalny Guenther Steiner, który dostał kluczową dla siebie kwestię). Pisałem, że na ekranie obejrzymy wyścigi i regulacje będące zaprzeczeniem tego, jak naprawdę wygląda F1, ale obecność wymienionych sprawia, że ta imersja nie odjeżdża jednak całkiem w siną dal.
Mam ogromny problem z jednoznaczną oceną filmu. Z jednej strony mamy banalny i sztampowy scenariusz, masę głupotek na torze, sztucznie doklejone wątki i totalną przewidywalność. Z drugiej strony film trwa 2,5 godziny, a ja się nie nudziłem, ba! Bawiłem się przednio, a technicznie film powoduje opad szczęki i zaraz po seansie chcesz rezerwować bilety na najbliższe GP, żeby chociaż jako kibic poczuć tę magię na żywo. Jeśli macie ochotę na świetną audiowizualną rozrywkę, to zdecydowanie polecam, jest to po prostu rozrywka jednorazowa i raczej nie wrócę więcej do „F1: Film”. Tym bardziej, że nawet na dobrym ekranie w domu to już nie będzie to samo co w IMAXie. Jeśli jednak chcecie obejrzeć naprawdę dobrą produkcję w tej tematyce, niezmiennie polecam „Wyścig” z 2013 roku.
F1: Film (2025)
-
Ocena SithFroga - 7/10
7/10
Czyli wyszło trochę tak, jak się spodziewali kibice F1. Szkoda tej sztampy w scenariuszu. No cóż, trzeba zobaczyć tak czy siak. Mam tylko nadzieję, że film będzie atrakcyjny dla kogoś, kto na co dzień nie ogląda F1, bo zamierzam zabrać rodzinkę. Jestem ciekaw jej reakcji.