Serial, który odmieni Gwiezdne Wojny
Disney od jakiegoś czasu z niewiadomych powodów postawił sobie za cel pastwić się nad Gwiezdnymi Wojnami i ludźmi oglądającymi kolejne filmy i seriale z tej serii. Po katastrofalnych wynikach finansowych Hansa Solo i Odrodzonych Skywalkerów, wajcha została przestawiona na odcinkowe produkcje przeznaczone na platformę Disney+. Dzięki temu dostaliśmy przyzwoitego Mandalorianina i Andora oraz koszmarne Obi-Wan Kenobi, Księgę Boby Fetta i Ahsokę. W kolejce czeka jeszcze Szkieletowa załoga, ale najpierw dostaliśmy w swoje łapy Akolitę. Serial, który według jednych ma zrewolucjonizować Gwiezdne Wojny, a według innych ostatecznie je pogrzebać. Dobrze poinformowani wiedzą jednak, że nie da się pogrzebać czegoś, co od dawna leży zgniłe pod ziemią. Wyniki oglądalności są słabiutkie, nawet piraci nie chcą tego ściągać i w zasadzie główną widownią są chyba ci, którzy chcą się przekonać, jak bardzo zła będzie to produkcja. I oczywiście, że znam jednego z tych tajemniczych widzów. To ja!
W ubiegłym tygodniu na zachętę udostępniono dwa pierwsze odcinki, a kolejne będą ukazywały się co tydzień. Showrunnerką Akolity jest Leslye Headland, która wyreżyserowała dwa z ośmiu odcinków pierwszego sezonu. Z przedpremierowego tournee prasowego mogliśmy się dowiedzieć, że Kathy Kennedy uwielbia ten projekt, że moc jest dziewczyną i jeszcze nigdy Gwiezdne Wojny nie były tak bardzo inkluzywne, kobiece i gejowskie. Nie zmyślam, to wybijało się na pierwszy plan kampanii promocyjnej. Było też coś o przecieraniu nowych szlaków, pokazywaniu Star Warsów od nowej strony, ale najważniejsze było, że główną rolę gra niebinarna Amandla Stenberg, ktoś tam jest pół Filipińczykiem, pół gejem, i że poznamy gromadę homoseksualnych wiedźm. Zapowiada się przepysznie, prawda? Ale z ręką na sercu mogę przysiąc, że usiadłem przed telewizorem bez uprzedzeń. Domyślam się, że ostatecznie Akolita będzie porażką pod każdym względem, ale naprawdę daję mu szansę i postawiłem sobie za cel opisać i później ocenić go na tyle obiektywnie, na ile dam radę. Postaram się patrzeć przede wszystkim pod kątem filmowego rzemiosła, a nie tęczowej otoczki i internetowej wojenki, jaka trwa wokół tego serialu. Za nami trzy odcinki – z czego ostatni pojawił się dosłownie kilka godzin temu, przyjrzyjmy się więc nieco dokładniej pierwszym dwóm. Uprzedzam, że niniejszy tekst będzie pełen spoilerów, więc jeśli jeszcze nie oglądaliście, a nie chcecie psuć sobie niespodzianek, przerwijcie czytanie i wróćcie później. Jest to próba analizy premierowych odcinków, a nie ich recenzja. Tej spodziewajcie się dopiero po emisji całej serii.
Odcinek 1
Akcja serialu toczy się około 100 lat przed Mrocznym widmem, w okresie tak zwanej Wysokiej Republiki oraz w szczytowym momencie potęgi Jedi. Co prawda zupełnie nic na to nie wskazuje i wszystko mogłoby się dziać w dowolnie innych czasach, ale może te realia poznamy lepiej w kolejnych odcinkach? Przygodę rozpoczynamy w kantynie, gdzieś na rubieżach galaktyki. Miało być oryginalnie, ale kantyna być musi. Na szczęście bez klezmerskiej kapeli. Tajemnicza postać w masce wchodzi do baru i wyzywa siedzącą w środku Jedi do walki. To ta dobrze znana ze zwiastunów scena starcia głównej bohaterki z bohaterką graną przez Carrie-Ann Moss. Natknąłem się na sporo pozytywnych opinii na temat tej walki, widowiskowej choreografii i niespotykanych dotąd w serii elementach walki wręcz, ale ciężko mi się z nimi zgodzić. Akolita rozpoczyna się najgorzej, jak tylko się da. Najpierw czerstwy dialog, potem coś, co udaje walkę na pięści w stylu Domu latających sztyletów, Matrixa, albo Kill Billa (ale broń Potworze bez krwi i flaków), a na koniec najbardziej idiotyczna śmierć od dawna. Tak, Carrie-Ann umiera w ciągu pierwszych pięciu minut serialu. Co prawda wróci podobno w retrospekcjach, ale uważam, że promowanie serialu jej postacią jest w tym wypadku co najmniej dziwne. Co jeszcze dziwniejsze, ginie od rany zadanej sztyletem. Według pracowników Disneya łatwiej przeżyć bezpośrednie trafienie mieczem świetlnym (Kylo Ren, Sabine Wren, Reva – dwa razy) niż niewielkim nożykiem. Ba, jeśli się bardzo chce, można zamordować doświadczoną Jedi ledwie liznąwszy mocy i to nie używając miecza świetlnego. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak powinien wyglądać ten pojedynek, odsyłam do ostatniego odcinka Opowieści Jedi. Tam Ahsoka, niebędąca nawet mistrzynią, rozprawia się z inkwizytorem i tak samo powinien zakończyć się Akolita. Ta otwierająca sekwencja jest niedorzeczna, zawiera koszmarne dialogi i niesamowicie drętwą choreografię, ale stanowi zawiązanie większej akcji. Mistrzyni Indara jest bowiem tylko pierwszym celem Mae. Co ciekawe, Mae ma siostrę bliźniaczkę i to do niej przenosi nas kolejna scena.
Osha jest mechanikiem na statku kosmicznym Federacji Handlowej. Wychodzi na zewnątrz i naprawia różne rzeczy, na przykład gasi pożary gaśnicą niczym Grzegorz Braun świece w Sejmie. Mamy już dźwięk w próżni, więc i płonące palniki nie powinny dziwić, ale sposób, w jaki pokazano ten incydent w połączeniu z faktem, że OSHA to również powszechnie stosowany skrót od Occupational Safety and Health Administration (taka amerykańska PiPa), jest tak niezamierzenie komiczny, że zachodzę w głowę, jak można było to puścić do emisji. Scena była zaś potrzebna, żeby pokazać strach Oshy przed płomieniami, przywołującymi w niej jakieś bolesne wspomnienia.
Krótko po zdarzeniu na statek przybywa dwoje Jedi. Ich przylot, żywcem zerżnięty z otwarcia Mrocznego widma, zwiastuje pojawienie się kolejnego z głównych bohaterów – rycerza Yorda. Okazuje się, że Osha szkoliła się na Jedi, ale odeszła z zakonu w młodym wieku, a teraz jest podejrzana o zabicie mistrzyni Indary. Idealnie pasuje bowiem do rysopisu morderczyni. W tym momencie nikt z bohaterów nie wie o istnieniu Mae. Yord zna Oshę, zdaje się, że mogli w przeszłości żywić do siebie nawet jakieś głębsze uczucia. Jest też zasadniczy i stosuje przepisy co do linijki. Na przykład bez pardonu wnika w umysł dowódcy okrętu, kiedy ten próbuje zaprzeczyć obecności Oshy na statku. To Wysoka Republika, więc z Jedi się nie dyskutuje. Wydawało mi się, że oznacza to raczej, że rycerze cieszą się w tych czasach jeszcze większym szacunkiem niż w latach późniejszych, a cechuje ich nieposzlakowana szlachetność, ale w Akolicie po prostu biorą, co chcą, nie pytając. Wzbudzają raczej strach niż podziw.
Osha zostaje aresztowana, ale w trakcie lotu na Coruscant dochodzi do buntu więźniów, w wyniku czego jej statek rozbija się na skutej lodem planecie. W międzyczasie do rozwikłania zagadki śmierci Indary zostaje przydzielony mistrz Sol. Człowiek trochę w typie Qui-Gon Jina – spokojny, rozsądny, ale niebojący się postąpić wbrew zaleceniom Rady Jedi (o czym dowiemy się później). Przy okazji zwróciłem uwagę na to, że po raz kolejny dostajemy od Disneya serial, w którym postacie stoją i wygłaszają do siebie komunały. Dialogi są koszmarnie stateczne i pełne zwrotów przeznaczonych dla widza, jako wytłumaczenie tła wydarzeń. Nikt już nie hołduje zasadzie “show, don’t tell”. Najprościej jest wcisnąć w usta bohaterów kwestie dla nich oczywiste i niepotrzebne, ale opisujące oglądającemu, co się właściwie dzieje. Może plotki o tym, że część dialogów piszą tam skrypty AI na podstawie opisów scen, nie są wyssane z palca? Tym niemniej słowa uznania należą się aktorowi wcielającemu się w postać Sola. Koreańczyk Lee Jung-jae, znany z serialu Squid Game, ponoć nauczył się angielskiego w cztery miesiące poprzedzające produkcję Akolity. Wcześniej nie mówił w tym języku. Dzięki temu jego kanciasty akcent wydaje się bardzo autentyczny. Na pewno bardziej autentyczny niż katastrofalnie zła charakteryzacja przełożonej Sola – mistrzyni Vernestry Rwoh (prywatnie żony Leslye Headland, gdyby ktoś pytał). Wywodzi się z rasy zielonoskórych humanoidów, których widzieliśmy już w animacjach, ale na żywo prezentuje się mniej więcej jak kosmici z telewizyjnych Star Treków. Po prostu pomalowano ją na zielono, co wygląda jak naprawdę tani i słaby cosplay. Ona w przyszłości pokaże jeszcze swój giętki miecz świetlny, ale powstrzymajmy konie i wróćmy do fabuły.
Mistrz Sol razem Yordem i młodą padawanką ruszają więc na poszukiwania zwłok Oshy. Co prawda Rada twierdzi, że nie warto, bo na pewno nikt nie przeżył, a Yord, chociaż przyleciał aresztować Oshę, to jakimś cudem w międzyczasie odleciał innym statkiem, albo w inny sposób znalazł się na Coruscant, ale to pewnie tylko moje czepianie się. Dowiadujemy się też wreszcie o tym, że Osha i Mae to bliźniaczki pochodzące z planety Brendock. Mae miała zginąć w niewyjaśnionych na razie okolicznościach 16 lat temu, Oshę zaś wcielono do zakonu, z którego potem odeszła. W końcu nasza dzielna gromadka dociera na zimową planetę dokładnie wtedy, gdy Osha budzi się po wypadku i doświadcza wizji swojej siostry. Co rzuca się w oczy – nikt nie nosi kurtki. Jak bardzo to kontrastuje z pamiętnym otwarciem Imperium kontratakuje! Na Hoth wszyscy byli opatuleni po uszy, bo nawet dziecko wie, że mróz jest nieprzyjemny i groźny. Futra i nauszniki pasują do śnieżnych scenerii, wzmagają immersję. Nie w Akolicie. Nie wiem, dlaczego przy tak astronomicznym budżecie nie starczyło pieniędzy na kilka kurtek. Wspomnę jeszcze, że katastrofa statku Oshy to niestety pokaz nieumiejętności grafików i animatorów, ale do tego niestety chyba wszyscy już przywykliśmy przy ostatnich produkcjach Disneya.
Osha mówi Solowi, że Mae żyje. Co prawda Sol rzekomo był świadkiem jej śmierci, ale wierzy jej na słowo, a ona sama wie, bo miała wizję. Na sam koniec zaś poznajemy mrocznego, zamaskowanego osobnika, który zdaje się kierować poczynaniami Mae. Mówi przez jakieś urządzenie jak Vader czy Kylo, ma czarny strój i nie wiedzieć czemu pokazuje jej swój czerwony miecz (bez skojarzeń). Wypowiada też kwestię tłumaczącą niby, dlaczego Mae zaatakowała Indarę sztyletami, prowokując ją wcześniej. Akolita bowiem zabija… marzenia. Cokolwiek to znaczy. Nikt nie wyjaśnia też, jakim cudem bliźniaczki rozdzielone 16 lat wcześniej mają identyczne fryzury z włosami zaplecionymi w jakąś formę dredów. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby później okazało się, że tak naprawdę Mae i Osha to jedna osoba z zaburzeniami osobowości jak w Fight Clubie. Podobno Headland kazała aktorom obejrzeć ten film przed rozpoczęciem zdjęć. Nie miałoby to sensu, ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
Pierwszy odcinek z pewnością nie jest dobry, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie widziałem gorszych. Serial nie wygląda źle, chociaż nie widać zupełnie ponad 180 mln dolarów budżetu. Scenografie są niewielkie i chociaż przybrudzone i zabałaganione, to nie sprawiają wrażenia autentycznych. Na pierwszy rzut oka widać, że to serial, a nie film kinowy. Praca kamery jest bardzo zachowawcza, niewiele tu ruchu i nietypowych ujęć. Dialogi są wyjątkowo drętwe, może nie aż tak jak Ahsoce, ale niewiele mniej. Tym niemniej historia dobrej i złej siostry oraz morderstw Jedi (w kolejce jest jeszcze troje, jak się okazuje) oraz śledztwa w tej sprawie wydają się umiarkowanie ciekawe. Na tyle, że od razu odpaliłem…
Odcinek 2
Ponownie spotykamy Mae w jej morderczej misji. Tym razem dziewczyna przybywa do świątyni Jedi na planecie Olega, żeby zabić mistrza Torbina. Ten dziwny człowiek z doklejoną brodą wisi sobie od 10 lat w powietrzu, medytując, wydaje się więc dość łatwym celem. Niestety Mae i jej zdolności force-fu (tak to nazwali w którymś z wywiadów) nie wystarczą, żeby pokonać śpiącego Jedi. Biedaczka szarpie się, skacze i próbuje przebić niewidzialne pole siłowe z mocy, ale nie daje rady. Muszę przyznać, że w tym momencie naprawdę parsknąłem śmiechem. Nie dość, że cała ta akcja poprzedzona jest żenującym monologiem Mae, żywcem skopiowanym z histerycznych krzyków Revy z serialu Obi-Wan Kenobi, to jeszcze późniejsze akrobacje w celu trafienia faceta wiszącego w bezruchu wyglądają jak parodia. Przypomniała mi się scena z Kosmicznych jaj, kiedy Lone Star trzyma Hełmofona za… hełm, a tamten biedak nie może sięgnąć go swoim mieczem. Wybaczcie, ale tej sceny nic nie broni. Niestety dalej nie jest lepiej.
Przenosimy się do mistrza Sola i jego dzielnej załogi. Dostają informację, że sobowtór Oshy wtargnął do świątyni Jedi i próbował zabić mistrza Torbina. Skąd to wiadomo? Nie wiadomo. Jedi, który prawie nakrył Mae, nie widział ani jej twarzy, ani tego, co robiła. Być może Torbin nie wisi non-stop w swoim śnie i im powiedział, ale wtedy wyjaśniłby też, o co chodzi zabójczyni, bo ona przecież do niego mówiła. Nie byłoby ciężko dodać dwa do dwóch i odgadnąć, że to Mae jest zabójczynią i próbuje zgładzić konkretnych Jedi, związanych z tragedią sprzed 16 lat. Można też przyjąć, że mają kamery, ale to by rozwaliło całe Gwiezdne Wojny, nie idźmy tą drogą. Zakładając więc, że faktycznie jakoś dowiedzieli się, kto wtargnął do świątyni i z grubsza w jakim celu, pozostaje pytanie: czemu w związku z tym nadal podejrzewają Oshę, która przebywa z nimi na statku? Przyjmijmy więc kolejne założenie: że podejrzewają bliźniaczki o współpracę. Logicznym byłoby wtedy odstawić Oshę pod opiekę innych Jedi i ruszyć bez niej zbadać sytuację na Oledze. Ale to by zabiło show, prawda? Wszystko to kompletnie nie ma sensu.
Wracamy do Mae, a ona wraca z nieudanej misji do swojego współpracownika – niepozornego sprzedawcy eliksirów/przemytnika/Sitha. Oczywiście tego ostatniego nie wiemy, ale Qimir na pewno nie jest tym, za kogo się podaje. Co prawda gdyby się okazało, że to on jest głównym czarnym charakterem serii, byłaby to najbardziej nieudolna próba zachowania tajemnicy, jaką widziałem. Facet ewidentnie naucza Mae, daje jej namiary na Jedi, w późniejszej scenie bez problemu obezwładnia swoją uczennicę, jego imię pochodzi od słowa “chimera”, co by sugerowało jego niejednoznaczną naturę, a poza tym aktor Many Jacinto zawzięcie trenował walkę mieczem, więc na sto procent będzie przeciwnikiem Jedi. Pytanie tylko, kto stoi nad nim (są pewne teorie, ale musimy poczekać co najmniej na 5. odcinek). Nie przesądzam też, że jest on Sithem. Myślę, że nawet tłuki z działu produkcji scenariuszy zanotowały sobie słowa z Mrocznego widma o tym, że nikt ich nie widział od wieków. Obstawiam, że nazwą go jakoś inaczej i spróbują pokazać, że nie tylko Sithowie władają ciemną stroną mocy. Ewentualnie nikt nie przeżyje 8. odcinka i nie będzie mógł przekazać informacji o pojawieniu się Sithów.
Qimir daje Mae truciznę, mającą posłużyć do zamordowania Torbina. W drodze na Olegę Sol rozmawia z Oshą i z tego dialogu dowiadujemy się nieco o tragedii, która rozegrała się 16 lat wcześniej. W jakiś sposób Jedi przyczynili się do śmierci Mae i teraz ona wzięła sobie za cel tę czwórkę. Osha i Sol twierdzą, że widzieli jak Mae umiera, a my dowiadujemy się, że Sola dręczy poczucie winy za tamte wydarzenia. Czyżby Jedi mieli za uszami morderstwo? W każdym razie docieramy na planetę, a bohaterowie ruszają w kierunku świątyni. Tu następuje kolejny ciąg niewyjaśnionych zdarzeń. Mae bez problemu ponownie wchodzi do pomieszczenia z Torbinem i odwołując się do jego poczucia winy, zmusza go do wypicia trucizny. A w zasadzie nie do poczucia winy. Ostatecznym argumentem jest groźba wyjawienia przez nią prawdy o wydarzeniach z Brendock. O ile jeszcze można byłoby zacisnąć zęby i przyjąć, że Jedi mógł popełnić w przeszłości zbrodnię tak wielką, że jedynym sposobem na odpokutowanie byłoby samobójstwo, to zabijanie się z powodu tak głupiego szantażu po prostu urąga ludzkiej inteligencji. Jeśli ten Jedi jest taką szują, to po prostu w tym momencie obciąłby Mae głowę i po sprawie. Tyle że problem jest większy. Otóż George Lucas ma rację, a Leslye Headland i Kathleen Kennedy nie rozumieją Jedi. Nie rozumieją Gwiezdnych wojen ani mocy. To nie jest tak, że można sobie przyjść i powiedzieć, że od dziś czarne jest białe, Jedi to szuje, moc jest dziewczyną (do tego wrócimy, nie martwcie się) i jak ktoś się nie zgadza, to jest mizoginistyczną świnią. Ktoś wziął dzieło Georga Lucasa, które jest baśnią odzianą w kosmiczne szaty, i pomyślał, że można je dowolnie wykręcać i dopasować do swojej wizji. To oczywiście dzieje się od paru lat, ale wydaje mi się, że teraz przyjmuje ostateczną formę. Otóż nie, nie można tak po prostu wywrócić wszystkiego na lewą stronę, bo baśnie rządzą się pewnymi prawami. Jeżeli istotą świata przedstawionego jest wizja mocy i Jedi jakie znamy z oryginalnych trylogii, to zmienianie tych fundamentów pozbawia cały świat podstawy. I tak, pamiętam o midichlorianach, ale czy one tak naprawdę zmieniły coś istotnego? To był tylko głupi pomysł Georga, ale Jedi nie stali się przez to samobójcami. Przypominam, że dla Jedi najwyższą wartością jest życie, bo moc pochodzi z życia. Nie ma mocy bez życia, więc Jedi nie popełniają samobójstw. To jest po prostu sprzeczne na najbardziej podstawowym poziomie, ale Headland i Kennedy tego nie rozumieją. One postawiły sobie za cel wywrócenie Gwiezdnych wojen do góry nogami w imię progresu. Tak, Gwiezdne Wojny to walka dobra ze złem, a nie mylenie dobra ze złem. Ale prócz tego nie mniej ważne było odkupienie win. To, co już zmasakrowali Johnson i Abrams, czyli wspaniała historia upadku i odkupienia Anakina, teraz depczą kolejni. Vader powinien był się zabić. Tyle dowiadujemy się z Akolity.
Ale to nie koniec bzdur. Osha odłącza się od grupy i teleportuje na miejsce zbrodni. Nadmienię, że przezorni Jedi po pierwszym wtargnięciu do świątyni nie podjęli żadnych środków ostrożności, więc Mae weszła sobie do środka prosto z ulicy. Mamy więc zabitego Jedi i Oshę stojącą nad trupem, ale na szczęście śledził ją Yord. Czyli z czteroosobowej grupy oddzieliły się dwie osoby i nikomu nie wydało się to dziwne. Potem następują wygodne zbiegi okoliczności: trucizna jest charakterystyczna dla ojczystej planety Oshy i Mae, a jedyną aptekę w okolicy prowadzi nasz znajomy Qimir. Osha podszywa się pod Mae, Qimir ją rozpoznaje, ale szybko wraca do udawania idioty. Organizują zasadzkę na Mae, w wyniku czego ta dowiaduje się, że Osha żyje. Ktoś tu najwyraźniej musiał sporo nakłamać w przeszłości. Niestety Jedi są strasznymi patałachami, więc Mae ucieka i wraca do polowania na kolejną ofiarę. I teraz najlepsze. Mae poluje na Jedi, bo mści się za śmierć siostry. Dowiadując się, że Osha żyje, powinna tę motywację stracić, albo chociaż zastanowić się nad swoim życiowym celem. Robi to? Nie, bo scenariusz nie przewiduje takich drobiazgów.
Cała druga część odcinka, czyli zasadzka na Mae, jest fatalna. O ile początek pełen jest dziur fabularnych, tak końcówka, mająca być dynamiczna i pełna akcji, pokazuje jak biedna jest ta produkcja. Puste ulice, kartonowe dekoracje, bardzo statyczne sceny z długim wpatrywaniem się w siebie, z dramatyczną muzyką w tle. To wygląda jak amatorski fanfik, a nie superprodukcja za grube miliony. Przykro mi to pisać, ale technicznie drugi odcinek jest absolutnie fatalny. Nawet muzyka, całkiem niezła w pierwszym odcinku, znika zupełnie w tle i mogłoby jej nie być. Po dwóch odcinkach mam też serdecznie dość aktorki grającej główne role. Jako Mae wygląda po prostu niepoważnie i śmiesznie, natomiast jako bardziej stonowana i dramatyczna Osha jest nudna i kompletnie nieprzekonująca. Stenberg ani nie ma nic ciekawego do zagrania, ani nie potrafi wykrzesać z siebie jakiejkolwiek iskry. Wygłasza swoje kwestie do kamery i gra dwie postacie, na których nikomu nie zależy. Te dwa pierwsze odcinki może nie są tak złe jak Obi-Wan i Boba Fett, ale to nie jest żadna nowa jakość. To nadal ta sama amatorszczyzna, płascy bohaterowie i umiarkowanie ciekawa intryga. Ciekawa tylko dlatego, że będzie odkrywana po kawałeczku do samego końca sezonu, który najpewniej zakończy się niezapowiedzianym fikołkiem. W dodatku, w przeciwieństwie do na przykład produkcji HBO, nic nie jest w stanie ukryć, że to tylko serial. I to taki serial w stylu niskobudżetowych produkcji z lat 80. i 90., gdzie karton i dykta grają główne role, a dubli nie kręci się, żeby oszczędzić na taśmie. Mówiąc krótko – nie jest dobrze. Co będzie dalej? Mam pewne podejrzenia, trochę wiadomo też z przecieków od tych, którzy widzieli już przedpremierowo cztery odcinki. Nie zapowiada się na poprawę, ale mimo wszystko mam zamiar dotrwać do samego końca, a jeśli starczy czasu, to również podzielić się z wami kolejnymi spostrzeżeniami po seansie kolejnych odcinków.
Czyli typowy przekaz ostatnich czasów – wszystko jest względne, skrajny relatywizm, a jedyną prawdziwą wartością w świecie jest twoje indywidualne spełnienie? Bo „masz prawo do szczęścia”?
Tak. Myślę, że taki będzie ogólny przekaz całości. Plus jeszcze relatywizowanie moralności – może ci źli nie są źli, ale po prostu niezrozumiani.
Tak, być może to po prostu biedni ludzie, szukający swego miejsca w świecie. :/
„Mae poluje na Jedi, bo mści się za śmierć siostry. Dowiadując się, że Osha żyje, powinna tę motywację stracić, albo chociaż zastanowić się nad swoim życiowym celem. Robi to? Nie”
Mógłby kolega to powtórzyć? Bo chciałbym uwierzyć, że śnię…
W 3 odcinku okazuje się, że nie tylko za śmierć siostry, ale i całej wioski (powiedzmy). Nota bene zanim doszło do tragedii, próbowała tę swoją siostrę zabić. Czyli kolejny kulturowy trop: nie są źli ci, którzy robią źle, bo do zlych czynów popchnęli ich inni. I wy już wiecie, kim są ci „inni”. 😉
Trzeba uważać, na innej stronie, autor określił osoby które wyśmiewają 3 odcinek „Szok, niedowierzanie, że toksyczni hejterzy po tym odcinku dalej gadają bez sensu manipulują widzami!”
Trzeba uważać na swoje słowa i czyny
„I wy już wiecie, kim są ci „inni”.”
A jakże, wiemy, wiemy…
„Stenberg ani nie ma nic ciekawego do zagrania, ani nie potrafi wykrzesać z siebie jakiejkolwiek iskry.”
Ale za to jest odpowiedniej opcji. 😛 W końcu nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie aktora. Cóż, jestem absolutnie pewien, że za pół wieku cała dzisiejsza produkcja filmowa będzie leżeć na półce obok Żyda Süssa i innych dzieł kinematografii goebbelsowskiej oraz radzieckich i polskich produkcyjniaków z okresu entuzjastycznego socjalizmu i stanowić symbol obciachu, prymitywnej propagandy i upadku swoich czasów.
Sorki, że tak cykam postami. Pisałem w miarę czytania, żeby nie zapomnieć przemyśleń.
Na pewno nikt nie będzie do tego wracał. Cała ta skażona kinematografia jest robiona pod publikę, której wcale nie interesuje warstwa filmowa. To ludzie, którzy chcą być karmieni przekazem i którzy wiecznie toczą walkę z wyimaginowanym systemowym wrogiem. Szkoda, że wzięli sobie za oręż właśnie filmy, gry i książki.
A co do Headland, to ona sobie całą ekipę wybrała sama. Główna rola była pisana pod konkretną aktorkę, ściągnęła za sobą cześć obsady i twórców swojego poprzedniego serialu, obsadziła w jednej z podobno ważniejszych ról swoją żonę (bez śmiechów proszę). No ale skoro to w słusznej sprawie, to nikt postępowy nie widzi w takim zachowaniu nic złego. Tak samo jak w fakcie zatrudniania z dumą osobistej asystentki Harveya Weinsteina, którym całe Hollywood się tak okropnie brzydzi.
„(bez śmiechów proszę)”
Nie będę się śmiał. Śmieszne to już przestało być ładnych parę lat temu.
I to mnie właśnie wkurza. Nie to, że baba może mieć żonę, ani nawet nie oczywisty nepotyzm przy obsadzie ról i stanowisk. Wkurza mnie, że o tym wiem. Nie potrzebuję o tym wiedzieć. Wiem z kim śpi cała ekipa, a nie wiem, jakie jest przygotowanie zawodowe tych ludzi. Jakie szkoły ukończyli? Jakie mają doświadczenie? Przy jakich projektach pracowali? O tym cisza. Pewnie mógłbym gdzieś w necie dotrzeć do tych informacji, ale musiałbym poświęcić na to z kilka godzin i sporo energii. Ale żeby dowiedzieć się, że pani ma żonę, wystarczy otworzyć jakikolwiek artykuł o serialu. Gdy byłem moderatorem na pewnym forum to za taką „informację” w pierwszym poście (a wiele panienek już na dzień dobry oświadczało dumnie, że „jestem lesbijkom”) banowałem od ręki. :/
Byłeś modem na Elektrodzie? 😀 😉
A co do reszty komentarza, to bardzo trafnie. Niestety taki właśnie Akolita był od początku reklamowany głównie informacjami o tym, kim są tego twórcy. I nie chodzi kompletnie o ich dorobek artystyczny, co mogłoby być istotne, ale właśnie skąd są, jacy są, jakie mają poglądy, itd. Dla mnie mogliby być kosmitami, albo delegacją z Turkmenistanu. Nie powinno to mieć żadnego znaczenia.
„Byłeś modem na Elektrodzie?”
Nie, niestety na bardziej „kameralnym”. W porywach do kilkuset userów. 🙂 Forum pewnego popularnego serialu z lat 90.
Myślę, że Ashoka nie była aż tak koszmarna. A Andor był kapitalny i zasługuje na specjalne wyróżnienie.
Szkoda, że fajne rzeczy wychodzą już tylko czasami.
Takimi bzdurami jak ten serial to jak l nawet nie będę sobie głowy zawracać 😉
Tym razem ja też sobie daruję. Są pewne granice.
Uściślijmy – 1 sezon Ashoki nie był taki koszmarny. Dzięki roli Raya Stevensona. Reszta już będzie. Ironia, że to całe g… trzymało się tylko na roli „białego, patriarchalnego mężczyzny”. 🙂
Pierwszy raz zgadzam się (częściowo) z Mickiewiczem. Świat się kończy. Od przejęcia marki przez Disneya ciekawe były: Łotr 1, Andor i (w miarę) Mandalorianin. Reszta to większa lub mniejsza chała albo podróbka poprzednich filmów (Przebudzenie mocy). Do zakopania i zaorania.
Najgorsze, że oni tak po ludzku zepsuli mi chęć oglądania tego wszystkiego, byłem na premierach Przebudzenia, Rogue i drugiej części ale potem miałem dość i Hana Solo i Ostatniej Części nigdy nie obejrzałem(może kiedyś) a seriale to obecnie głównie animowane które są pamiątką po świetnych Wojnach Klonów
Mam podobnie, ale oglądam mimo wszystko z rozpędu. Już nawet nie z nadzieją na coś dobrego, a tak zupełnie obojętnie.
Kurde… ja też… Z nowych jedynie Rouge Squadron dobry.
Człowiek się łudzi ale oni chyba się nie zmienia A Star Wars tylko wypadną no chyba że Filoni coś zrobi 😅
Filoni ma oko i dryg do animacji, ale według mnie powinien zatrudnić jakiegoś dobrego reżysera do prowadzenia aktorów i zrobienia odpowiednio filmowego filmu.
On to by musiał być Feige jak w Marvel i wtedy może by to jakoś wyglądało
>”poznamy gromadę homoseksualnych wiedźm”
W lepszych czasach to był dobry punkt wyjściowy na porno-parodię, ale obecnie została nam już tylko parodia…