Chwaliłem w różnym stopniu dwie części serii „Raid” (raz klik i dwa klik), bo wniosły sporo świeżości do niszowego gatunku. Gatunku, w którym dialogi zastępuje tłuczenie się po gębach. Gareth Evans doprowadził (szczególnie w sequelu) tę sztukę do perfekcji. „Przychodzi po nas noc” to tak naprawdę duchowy spadkobierca „raidów’. Niewyszukana i pretekstowa fabuła stworzona, żeby wycisnąć maksimum z efektownego pokazywania mieszanki sztuk walki spod znaku „kiling & fajting”. Do tego te same, (u)znane twarze aktorów/wojowników: Joe Taslim (tu jako Ito), Yayan Ruhian (jako Sugendi) czy fantastyczny Iko Uwais (jako Arian). Zmienił się tyko kapitan statku. Zamiast Evansa wszystkim kieruje Timo Tjahjanto, który nie tylko wyreżyserował produkcję, ale też napisał do niej scenariusz…
…i to jest największy problem. Brytyjczyk robiąc swoje filmy potrafił wszystko odmierzyć i wyważyć w idealnych proporcjach. Nawet jeśli jego pierwsza produkcja nie zachwyciła mnie, to nie można jej odmówić imponującego tempa i cudownie nakręconych pojedynków. Tjahjanto próbuje powtórzyć wszystkie sztuczki Evansa nadając im własny sznyt, ale wychodzi to cokolwiek średnio. Fabuła powinna być pretekstowa, ale musi mieć choć minimalny sens. Motywacje bohaterów mogą być proste, ale winny być zrozumiałe, a zachowanie konsekwentne. W „Przychodzi po nas noc” często takiej logiki brakuje. Elementy fabularne są dla reżysera uciążliwymi zawalidrogami między kolejnymi scenami walk.
Jeśli chodzi o historię, mamy tu do czynienia z indonezyjską wariacją „Logana”. Ito, jeden z sześciu głównych siepaczy Triady (grupa tzw. Six Seas), nagle postanawia odkupić swoje winy i bierze pod opiekę małą dziewczynkę Reinę (Asha Kenyeri Bermudez), świadka masakry dokonanej przez gangsterów*. We dwoje muszą uciec przed zabójcami, żeby znaleźć nową, bezpieczną przystań dla małej. W pogoń za nimi rusza Arian, były kumpel/przyjaciel/duchowy brat Ito. Obawiam się jednak, że to co napisałem bardziej opiera się na moich własnych domysłach i dopowiadaniu sobie pewnych rzeczy, bo na ekranie widzimy tylko część opisanych wydarzeń. A scen czy dialogów tłumaczących niektóre ruchy bohaterów po prostu nie ma i można sobie wymyślić własną motywację postaci.
Nie pomagają amatorskie błędy w realizacji. W jednej scenie postać ma opatrunek na klatce piersiowej. Ujęcie się zmienia i puff! Bandaż znika. Inny przykład: dwie osoby w aucie, ciemna noc, jadą, rozmawiają. Gadka trwa nieprzerwanie, zatrzymują się i… świta. Wszystko na przestrzeni 45 sekund czasu rzeczywistego. A propos dialogów: tu też Tjahjanto wysilił się aż za bardzo. Niektóre wymiany zdań zahaczają intelektualnym ubóstwem o najnowsze wypociny Patryka Vegi. Do tego stopnia, że ciężko stwierdzić czy groteskowy klimat „macho w gajerach” ośmieszający głównych bohaterów jest zamierzony czy jednak nie. Stawiam, na tę druga opcję.
Walki to nadal najlepsze co tego typu kino może zaoferować, ale i w tym wypadku jest o klasę gorzej niż w „Raidach”. Praca kamery nie powala, a czasem niechcący pokazuje, że choreografię zrobiono na zasadzie „panowie, może i jest was ośmiu, ale podchodzimy po oklep pojedynczo”. Wiadomo, że i tak bohater musi zmierzyć się z hordą bandziorów, sęk w tym, żeby nie wyglądało to na grzeczną kolejkę tylko na dynamiczną bójkę „wszyscy na jednego”. Takie detale odróżniają zdolnego i utalentowanego reżysera od wyrobnika, który bardzo chce coś pokazać, ale niekoniecznie potrafi.
Nie będę narzekał na wszystko. Pojawia się kilka interesujących pomysłów (walka w furgonetce) i może dwie-trzy zapadające w pamięć sceny (bile w siatce jako broń!). Dodatkowo chyba każda osoba na ekranie nosi ze sobą (albo ma pod ręką) maczetę, więc ponownie kino indonezyjskie ma ambicję zadowolenia krakowskiego widza. Reszta jest poprawna, ale jednocześnie, niestety, nijaka i nieangażująca emocjonalnie. Największą zaletą filmu jest to, że jest dostępny na Netflixie, więc jeśli macie abonament (lub miesięczny okres próbny), to możecie film obejrzeć za darmo. Nadaje się dobrze jako rzecz na wolny wieczór, kiedy zmęczenie czy stres nie pozwalają na pełne skupienie.
*
Ito dla odkupienia ratuje dziewczynkę, ale to on ze swoim oddziałem wybił w pień wioskę Reiny. Mało tego, na oczach dziecka sam zastrzelił oboje rodziców więc ta jego nagła zmiana jest kompletnie bez sensu.
Przychodzi po nas noc (2018)
-
Ocena SithFroga - 5/10
5/10
Ja ze swej strony dodam tylko – tytułem przestrogi – że jeżeli się na to zdecydujecie, to jak nic stracicie bezpowrotnie dwie godziny życia. Godziny, które można wykorzystać na znacznie pożyteczniejsze zajęcia. Choćby drapanie się po dupie. Wybór należy do Państwa.
Aż tak daleko bym nie poszedł. Da się wytrzymać. Dużo gorsze filmy w tym roku widziałem. Niestety.
.
Pewnie, zawsze można znaleźć film GORSZY. Jednak to żadne usprawiedliwienie dla tych tylko ZŁYCH. Może gdybym bardziej interesował się kinem ogólnie – każdym rodzajem filmu – albo gdybym pisał recenzje dla portali (to nie przytyk, szanuję waszą pracę), to oglądałbym i takie „dzieła”. Ale nie muszę tego robić. Wolę więc obejrzeć po raz pięćdziesiąty „Obcego” albo „Conana” niż coś na czym tylko da się wytrzymać.
Chodziło mi raczej o to, że są osoby, które szukają dobrej „nawalanki” i niczego innego im do szczęścia nie trzeba. To akurat film zapewnia i ciężko postawić go obok naprawdę złych produkcji, gdzie nawet jeden element nie jest zrobiony dobrze.
Pewnie masz rację. Wprawdzie fanów kina kopanego coraz mniej, ale jak widać wciąż istnieją. Poza tym podejrzewam, że to film przeznaczony typowo na rynek azjatycki. Oni mają inną wrażliwość i potrafią zachwycać się czymś, co nam wydaje się skrajnie idiotyczne lub nudne.