W poprzednim odcinku:
Rajmunda Marfickiego, właściciela agencji detektywistyczno-pogrzebowej Charon i Cerber, odwiedza wdowa po lokalnej gwieździe futbolu – Armandzie Batożku. Marficki, będąc pod wrażeniem ogromnych, krągłych i niemal namacalnych argumentów wdowy, decyduje się zbadać okoliczności śmierci piłkarza. Po zapoznaniu się ze szczegółami sprawy, wyrusza na miejsce zbrodni. Do willi denata.
Poprzedni odcinek przeczytasz klikając TUTAJ.
Soból albański. Odcinek 2: Puchar Przechodni.
Był późny wieczór. Willa Batożków, nawet na tak światowym człowieku jak ja, robiła wrażenie.
Podjazd do domu zdobiła replika gdańskiej fontanny Neptuna. Detale oryginalnej rzeźby oddane zostały z największym pietyzmem, choć – jak zauważyłem – zapewne za namową naszego proboszcza pewne pogańskie akcenty zamieniono na nawiązania do chrześcijaństwa. Najbardziej w oczy rzucało się zastąpienie twarzy Neptuna podobizną papieża.
Tego wieczoru miałem dość długo cieszyć oczy widokiem fontanny, bo wejście do domu tarasował mi tak zwany “przyjaciel rodziny” – Rupert Kripel. Na nic zdały się wyjaśnienia, iż prowadzę śledztwo z polecenia wdowy. Wewnątrz trwała stypa, a moja obecność nie była tu mile widziana. Na domiar złego Anna Batożek wyszła z domu dobre pół godziny wcześniej. Chciała zdążyć na wieczorek wspominkowy zorganizowany przez Concordię Niezgodzice – ostatni klub jej męża.
Być może w innych okolicznościach byłbym delikatniejszy. Ale nie tym razem. Znałem ludzi takich jak ten cały Kripel. Aroganckich, zadufanych w sobie. Przyzwyczajonych do tego, że wszyscy im ustępują. Przekonanych, iż należy im się wyjątkowe traktowanie. Tacy ludzie rozumieją tylko język siły.
– Znam ludzi takich jak ty – powiedziałem wykorzystując błyskotliwą charakteryzację, która przed chwilą przyszła mi do głowy – Aroganckich, zadfuanych w sobie. Przyzwyczajonych do tego, że wszyscy wam ustępują. Przekonanych, iż należy wam się wyjątkowe traktowanie. Rozumiecie tylko język siły.
Patrzył na mnie wzrokiem jednocześnie zdezorientowanym i przerażonym – jak człowiek, który właśnie dowiedział się, że będzie musiał nocować w Kielcach.
Nie dałem mu szansy odzyskać rezonu. Położyłem, na pozór uspokajająco, dłonie na jego ramionach i pchąłem z całej siły. Kripel przejechał kilka metrów do tyłu, a potem łupnął wraz ze swoim wózkiem inwalidzkim o ścianę.
Przechodząc przez próg rzuciłem mu wymowne spojrzenie. Wiedziałem, że nie będzie już sprawiał problemów. Drżał na sam mój widok, choć jak później się dowiedziałem – pewną rolę odgrywało tu też stwardnienie rozsiane.
Nasze starcie nie umknęło uwadze pozostałych żałobników, ale udało mi się sprawić, by szybko zapomnieli o tym incydencie.
– Prowadzę śledztwo w sprawie zarżnięcia Armanda Batożka – wyjaśniłem podniesionym głosem – Wszyscy jesteście w kręgu podejrzeń.
Zadowolony z efektu jaki odniosły moje wyjaśnienia, dodałem:
– Morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni.
Być może wskazywanie w tym samym czasie palcem na losowo wybraną osobę nie było najlepszym pomysłem. Zwłaszcza, że osoba ta okazała się być matką zmarłego. Wpadłem jednak dzięki temu na pomysł, by przesłuchać krewnych denata – póki wszyscy byli pod jednym dachem.
Rozmowę zacząłem od Krystiana Batożka. Czekał, wyraźnie podenerwowany, na kanapie w salonie. Dosiadłem się i poczęstowalem go papierosem. Na początku sprawiał wrażenie rozmownego, ale gdy doszliśmy do wydarzeń feralnego dnia, zaczął zasłaniać się niewiedzą. Twierdził, że między piątą a szóstą bawił się na werandzie matchboksami i nie słyszał niczego podejrzanego. Ojca rzekomo nie widział od południa. Historyjka nie trzymała się kupy, nikt też nie był w stanie potwierdzić jego alibi. Koledzy – jak wyjaśniał zapłakany – odwiedzali go tylko w weekendy.
Po przesłuchaniu Krystiana skierowałem kroki do pokoju jego młodszego brata – Wojtka. W tym jednak wypadku z góry wiedziałem, że moje dociekania skazane są na porażkę. Chłopiec miał trzy lata. W tym wieku pamięć deklaratywna, w szczególności zaś jej aspekt epizodyczny, pozostawia wiele do życzenia. Małe dziecko nie jest w stanie tworzyć wiarygodnych, długotrwałych wspomnień.
Przez moment biłem się ze swoimi myślami. Nie chciałem odejść z niczym.
– Nie jest w stanie tworzyć wiarygodnych, długotrwałych wspomnień – powtórzyłem na głos rozbijając świnkę-skarbonkę.
Rozczarowany przebiegiem pierwszych rozmów, a zarazem lekko zawstydzony pobrzękiwaniem monet jakie towarzyszyło moim krokom, postanowiłem zaprzestać przesłuchań, i zamiast tego dokonać oględzin miejsca zbrodni – sypialni Batożków.
Są takie chwile, kiedy detektyw musi zdać się na swój instynkt. Wiedzeni doświadczeniem często podświadomie podejmujemy decyzje, które pomagają nam rozwiązać sprawę. Tak było i tym razem. Gdybym trzymał się sztywno reguł mojego fachu, to pewnie dobre pół godziny spędziłbym z nosem pięć centymetrów nad podłogą, szukająć śladów, których nie mogła znaleźć policja. Ja jednak zaufałem swoim instynktom, i natychmiast ruszyłem w stronę szuflady z bielizną Anny Batożek.
Bardzo wnikliwe, wykorzystujące większość zmysłów oględziny nie przyniosły wprawdzie natychmiastowych rezultatów (musiałem spakować próbki do późniejszych prac w kontrolowanych warunkach), ale zaowocowały nieoczekiwanym skutkiem ubocznym. Oglądając pokój zza koronki, zwróciłem uwagę na stojącą w rogu gablotę z trofeami. Połyskiwały w niej liczne puchary i medale, pełna była wstęg i proporczyków. Wszystkie one – począwszy od pucharu międzyokręgówki a skończywszy na medalu dla króla strzelców ligi albańskiej – starannie odkurzone i podpisane. Batożek, jako kochający mąż, umieścił też w szafce zdjęcie swojej żony. Zauważyłem wszelako, że ktoś przy gablocie musiał manipulować, albowiem pod zdjęciem wdowy znalazł się niewłaściwy podpis – “puchar przechodni”. A skoro ktoś otworzył szafkę…
Wnioski nasuwały się same. Morderstwo Armanda Batożka było następstwem napadu rabunkowego. Któreś z trofeów musiało być na tyle cenne, iż włamywacz skłonny był dla niego zabić.
Postanowiłem jak najszybciej skonsultować swoją hipotezę z wdową. Rzuciłem się, pobrzękując, w kierunku wyjścia. Chwyciłem z wieszaka płaszcz i kapelusz, po czym bezceremonialnie, nie żegnając się z nikim, pobiegłem w stronę samochodu. Miałem powody do zadowolenia – byłem na tropie… no i zawsze chciałem mieć taki kapelusz.
***
Pół godziny później podjeżdżałem pod siedzibę Concordii. Spotkanie właśnie dobiegało końca. Pierwsi uczestnicy, w nastroju umiarkowanej żałoby i dość chwiejnym krokiem wychodzili z budynku. Chciałem poczekać na Annę, gdy nagle, kątem oka, dostrzegłem jak wsiada do samochodu obcego mężczyzny. Byłem w rozterce. Śledzić ich? A może spróbować znaleźć odpowiedzi w siedzibie Concordii?
Aby zdecydować co powinien zrobić detektyw Marficki odwiedź TEN TEMAT NA FORUM i zagłosuj w sondzie.