Niedługo premiera drugiego sezonu „Stranger Things”, produkcji, która wzięła nas wszystkich rok temu z zaskoczenia. Twórcy zagrali na nostalgicznej nucie i rozkochali w serialu fanów „E.T.”, „Goonies” czy „Super 8”, ale też wielbicieli prozy Stephena Kinga. Z tej okazji wrzucam pisaną na gorąco recenzję pierwszego sezonu, połkniętego w jeden wieczór. Zapraszam do lektury.
*****
Pisanie o serialu, który naprawdę ci się podoba nie jest łatwe. Istnieje ograniczona liczba zwrotów, którymi możesz dać do zrozumienia, że te kilka odcinków to kawał dobrej roboty. A „Stranger Things”, ośmioodcinkowy, pierwszy sezon produkcji Netfliksa to właśnie kawał dobrej roboty. Po prostu.
Małe miasteczko Hawkins w stanie Indiana. Czterech dwunastolatków (Mike, Will, Dustin i Lucas) gra sobie w piwnicy w papierowe RPG. Robi się późno, rozchodzą się do domów. Ale jeden z nich – Will – nigdy nie dotrze do celu. Szukać go będzie zrozpaczona matka (Joyce Byers, w tej roli Winona Ryder), wyalienowany starszy brat (Jonathan Byers grany przez Charliego Heatona), znudzony szef lokalnej policji (Jim Hopper czyli David Harbour) i oczywiście trzej najlepsi kumple zaginionego. Przy okazji w miasteczku pojawi się niespodziewana postać – dziewczynka o imieniu Eleven (Millie Bobby Brown), a w całą historię wmiesza się jeszcze tajemnicza placówka rządowa prowadzona przez doktora Martina Brennera (Matthew Modine).
Serial jest naprawdę dobry i kropka. Bracia Duffer stworzyli niepowtarzalny klimat i jednocześnie złożyli hołd produkcjom z naszego dzieciństwa. „Stranger Things” to nakręcona współcześnie produkcja, która wygląda jak żywcem przeniesiona z lat 80-tych. To miks „E.T.”, „Goonies”, ale także horrorów w typie „Coś”, „To”, „Alien” czy „Evil Dead” oraz prozy Stephena Kinga. Nie jest to zresztą pierwsza próba współczesnego uchwycenia magii lat 80-tych na ekranie. Wcześniej próbę taką podjął J.J. Abrams w swoimi filmie „Super 8”. Ale to co w „Super 8” wyszło przyzwoicie, tutaj zostało pokazane doskonale. Oczywiście sama opowieść, nie oszukujmy się, nie jest zbyt oryginalna, zwroty akcji nie zaskakują, ale też nie to było celem twórców. Miało być mrocznie, brutalnie, tajemniczo i naprawdę bardzo… realistycznie?
No właśnie, realistycznie. Wiecie dlaczego? Ano dlatego, że wszyscy są żywi. Dosłownie. Nie miałem wrażenia, że dzieci na ekranie to mali aktorzy, wypacykowani i specjalnie dobrani, żeby odegrać swoje role. Zachowują się, mówią (przeklinają) i kłócą się jak prawdziwe dwunastolatki. Ogromna w tym zasługa ekipy od castingu i umiejętności chłopaków. Najlepiej wypadł sepleniący Dustin z ewidentnymi brakami w mlecznym uzębieniu. Aczkolwiek i on blednie, po prostu blednie przy Eleven. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Millie Bobby Brown, ale to ona kradnie dla siebie serial. Przy tylu naprawdę rewelacyjnie zagranych postaciach jest nadal zdecydowanie najlepsza. Czapki z głów.
Dorośli też nie odstają. Matthew Modine w roli czarnego charakteru balansuje między bezwzględnością, a pozą dobrego, troskliwego ojca byle tylko osiągnąć zamierzone cele. David Harbour świetnie odgrywa szefa policji, który znudzony monotonią małego miasteczka, najpierw podchodzi do sprawy lekceważąco, ale z czasem angażuje się na serio. Dzięki niełatwej przeszłości widz rozumie w pełni skąd taka zmiana i co motywuje Hoppera do działania. Najmniej podobała mi się Winona Ryder. To utalentowana aktorka i dramat matki zaginionego dziecka odegrała koncertowo tylko… chyba przesadziła. Jej histeria i przerażenie są zawsze podkręcone na maksa, przez co gra staje się… monotonna. Nie wiem czy to wina reżyserów czy samej aktorki, ale przez to Joyce Byers wydała mi się płaską, mniej interesującą bohaterką.
Z pozytywów warto wspomnieć o tym, że postacie w serialu palą papierosy. Mała rzecz, ale coraz rzadziej spotykana, bo przecież trzeba promować zdrowy tryb życia nawet na ekranie. Tak daleko to zaszło, że patrzenie na palącego aktora w serialu wydawało mi się czymś oryginalnym i rzadko spotykanym. To jednak detal. Na osobne słowa uznania zasługuje muzyka. Kolejny element układanki, który idealnie wpasował się w stylizację na kino lat 80tych. Na plus zaliczam też bardzo sprawnie scenarzyści żonglują konwencjami i stereotypami. Nie każdy bohater naszkicowany według standardowych schematów (np. szkolny osiłek/playboy/bawidamek) okazuje się być dokładnie tym, czym go na początku widzimy.
Minusy są, ale to jak szukanie igieł w stogu siana. Wspomniana Winona Ryder wypadła najwyżej średnio. Poza tym jest problem z efektami specjalnymi. Aby nie spojlerować, napiszę tylko, że są w niedużej dawce i użyto ich do stworzenia bardzo konkretnej rzeczy, ale budżet ewidentnie nie był z gumy i chyba wolałbym jakiś klasyczny miks makijażu, charakteryzacji i stroju niż to, co wypluto z renderujących komputerów. Zabrakło mi też trochę bardziej oryginalnego podejścia do niektórych scen. Jak już pisałem, bracia Duffer składają hołd wielu produkcjom z lat 80-tych, ale momentami idą w moim odczuciu za daleko. Kilkanaście scen to żywcem wyjęte kadry np. z „E.T.” i to już zakrawa bardziej na plagiat i brak własnych pomysłów, niż na zwykłe uznanie dla klasyków.
Nie zmienia to faktu, że cały sezon ogląda się fantastycznie. Moja ukochana żona, która potrafi zasnąć na dowolnym filmie dłuższym niż 90 minut, obejrzała cały sezon ciurkiem. Ponad sześć godzin i czterdzieści minut to absolutny rekord w jej przypadku i to też coś mówi o tym, jak serial oddziałuje na widza. Ja ze swojej strony mogę go z czystym sumieniem polecić. Mam tylko nadzieję, że ogłoszone plany na kolejny sezon nie są tylko skokiem na kasę. Mimo furtki zostawionej sobie przez twórców, osiem epizodów „Stranger Things” to zwarta, zamknięta historia i szkoda by było roztrwonić jej magię odcinaniem kuponów jak w przypadku chociażby nieszczęsnej drugiej serii „True Detective”.
-
Ocena SithFroga - 8/10
8/10
Bardzo dziękuję za tę recenzję. Ja (podobnie jak wyżej podpisany i szanowna Małżonka) cały sezon łyknęłam na jeden raz i… było mi mało ;). ET wprawdzie był koszmarem mojego dzieciństwa (jako 5 lub 6-latka byłam na tym w kinie i do tej pory pamiętam swój strach), ale już Goonies czy King (w formie książkowej lub filmowej) budzą u mnie jak najlepsze skojarzenia.
W „Stranger Things” pasowało mi wszystko – nawet przerysowana gra Winony, a już cała ekipa dzieciaków absolutnie skradła moje serce. Teraz czekam na drugi sezon, nie powiem, zwiastun mocno rozbudził apetyt.
I nie do końca się zgodzę, że pierwszy sezon to zamknięta historia [spoiler] no bo co w takim razie z Nastką, tu nic nie zostało do końca wyjaśnione i pozostaje jeszcze kwestia tego, co dzieje się z Willem po tym, jak już (niby) zostaje uratowany[/spoiler]. Producenci sprawnie pozostawili sobie drzwi otwierające sezon drugi i nie sądzę żeby było jak w przypadku True Detective (tam w końcu to była zupełnie nowa historia z nowymi bohaterami). Netflix wraca do tego samego miejsca tuż po wygaśnięciu pierwotnej historii, ale jej echa wciąż brzmią – czy to nie jest jak w Kingowskim „Talizmanie” albo „It”?
Jasne, ale wiesz – te furtki do drugiego sezonu były tak zgrabnie wplecione, że gdyby jednak okazało się, że widownia tego nie kupiła w dużej liczbie, albo nie ma kasy to nadal nie byłoby jakiegoś wielkiego niedosytu tylko spójna historia z kilkoma znakami zapytania na koniec. Bez hardkorowego cliffhangera, który potem nie daje żyć.
Mam nadzieję – jak pewnie wszyscy – że drugi sezon będzie tak samo dobry jak pierwszy, nie musi być lepszy, niech tylko utrzyma poziom 🙂
A „It” bym za przykład nie dawał, najbardziej rozczarowujące zakończenie w historii kina 😛
Fakt – żadnego hardcorowego (czyli w stylu hołubionej GoT, której też jestem fanką ;P) cliffhangera nie było, ale mimo wszystko… . Z tym „It” to bardziej miałam na myśli książkę, nawet nie pamiętam czy widziałam film w całości, a podobno jest już nowa wersja? Zresztą, ekranizacje prozy Kinga to cały odrębny temat, dość… hmmm…. grząski ;). Generalnie chodziło mi o powrót do już opowiedzianej historii, która odcisnęła na bohaterach swoje piętno i po jakimś czasie (krótszym lub dłuższym) wraca, bo mimo pozornego (szczęśliwego) zakończenia wcale, a to wcale się nie skończyła. I właśnie ten zabieg wykorzystał King w It, we wspominanym „Talizmanie” ze Straubem, której sequelem jest przecież Czarny Dom. No i stąd mamy tylko krok do „Mrocznej Wieży”.
No ale to temat na zupełnie inny tekst…. tymczasem czekamy na Stranger Things.
Nie no, ale o co chodzi z „It” Kinga? Jaki powrot do historii? Przeciez tam przez cala ksiazke historia dzieciakow przewija sie z historia doroslych… to nie jest tak, ze najpierw dostalismy Tom 1 z czescia dziecieca, a potem Tom 2 z czescia „doroslych”…
A to musi być historia opowiadana liniowo, podzielona na tomy? Grupa dzieciaków walczy ze złem, wydaje się, że jest ono pokonane i po latach wraca. Wybór autora, w jaki sposób to poda i jaki zabieg literacki/filmowy zastosuje jest, no właśnie… wyborem twórcy. Można z tym dyskutować, można interpretować pod siebie, zgadzać się lub nie. Ale nie zmienia to sensu opowieści.
Jednym się Stranger Things kojarzy z „Archiwum X”, a mnie z Kingiem 🙂
Czy tylko mi się kojarzył ten klimat z klimatem Archiwum X?
Obawiam się, że tak 🙂
P.S. Żartowałem, mi trochę też.