Moonfall (2022)

Twórczość Rolanda Emmericha powoduje we mnie modelowe poczucie ambiwalencji. Część jego filmów bardzo lubię, innych nie znoszę. Niby od zawsze tworzy to samo od nowa, tylko w innych realiach. Niby kopiuje samego siebie w nieskończoność, ale odkąd komputerowi animatorzy pozbawili go jakichkolwiek ograniczeń, niezmiennie przegina pałę kręcąc coraz głupsze rzeczy. Niby zawsze będzie dla mnie jednym z bohaterów schyłku epoki kaset VHS, ale jednak niesmak po ostatnich dziełach pozostaje. Nie zdziwię się, jeśli Moonfall będzie jego łabędzim śpiewem, a to znaczy, że pan Roland pożegnałby się z nami jak Amber Heard z Johnnym Deppem – parującą, śmierdzącą kupą.

The rebel base will be in firing range in seven minutes.

Filmy tego reżysera zawsze były proste jak budowa cepa. Garstka dobrych aktorów musi w nich zagrać dzielnych (obowiązkowo doświadczonych przez życie) ludzi, którzy stawiają czoła Niebywałemu Zagrożeniu, aby uratować świat od zagłady. Im większy był budżet tych dzieł, tym bardziej niedorzeczna fabuła po drodze, a że studia z jakichś przyczyn nie skąpiły zdolnemu Niemcowi mamony, to i głupot nie brakowało. Było jednak we wczesnych hollywoodzkich filmach Emmericha coś sympatycznego. Taki dziecięcy entuzjazm i wiara we własne siły. Gwiezdne wrota to film o kosmitach udających egipskich bogów i latających piramidach, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie zbierał szczęki z podłogi, gdy po raz pierwszy zobaczył te animowane złote przyłbice. Albo kto nie rozdziawił oczu na widok wybuchającego Białego Domu w Dniu Niepodległości. 100% grzeszna przyjemność. Potem niestety coś się popsuło, bo takie Pojutrze, 10000 B.C. albo Świat w płomieniach były po prostu bezdennie durne i nie dało się tego przykryć żadnymi efektami specjalnymi. Mimo to średnio co dwa lata ktoś wykładał na stół ponad 100 milionów dolarów, żeby pan Roland mógł nas uraczyć kolejnym bombastycznym dziełem. Tak było dopóki śmiertelny wirus nie zdziesiątkował ludzkości… znaczy dopóki nie pozamykali kin i wszyscy nie przerzucili się na serwisy streamingowe. Okazało się, że w niepewnych czasach mało kto chce zaryzykować tak ogromne pieniądze w projekt ze, zdawałoby się, minionej epoki. Co więc zrobił Emmerich? Zebrał 150 milionów dolarów i nakręcił prawdopodobnie najdroższy “niezależny” film w historii, o tym jak kosmici zrzucają Księżyc na Ziemię. Nie powiem, żebym pochwalał, ale mimo wszystko jestem pod wrażeniem.

Gallowie mieli rację, kiedy obawiali się, że niebo spadnie nam na głowy.

Znamienne jest to, że chociaż reżyser w wywiadach wypowiadał się bardzo krytycznie o Hollywood zawłaszczonym przez komiksowe produkcje i inne tasiemce oraz narzekał na brak oryginalności, nagrał film, będący dokładną kopią swoich wcześniejszych dzieł. Próżno szukać w Moonfall choćby jednego oryginalnego elementu. Wielka i spektakularna katastrofa zagrażająca Ziemi? Księżyc zbacza z orbity i zamierza pierdyknąć w Ziemię – odhaczone. Bohaterowie z problemami rodzinnymi? Astronauta po rozwodzie, któremu nikt nie wierzy, że widział UFO i astronautka po rozwodzie, która nie przyznała się, że widziała UFO, więc została prezesem NASA – odhaczone. Śmierć i zniszczenie? Wiadomo – spadający Księżyc nie jest z sera, tylko ze skał, więc jak wszystko to spada, na ziemi nie jest wesoło. Misja ostatniej szansy, gdy wydaje się, że wszystko stracone? Nasi dzielni emerytowani astronauci kradną prom kosmiczny z muzeum i bez niczyjej pomocy, lecąc bez jednego silnika, prują prosto na Księżyc, a że ten zdążył przylecieć już dość blisko, to pewnie udałoby im się nawet gdyby wystrzelono ich kosmiczną Teslą. Napompowane dialogi, dramaty rodzinne i mnóstwo ekspozycji, żeby widz się nie pogubił? Są – prawie tyle samo co u Nolana. I tak można by powiedzieć o każdym najmniejszym elemencie Moonfall. Ktoś zrobił sobie chyba listę haseł i po kolei odhaczał kolejne zrealizowane punkty charakterystyczne. A że nie stał nad nim żaden liczykrupa z wielkiej wytwórni, to nadźgane jest wszystkiego pod sufit. Podobnie zresztą skonstruowana jest sama fabuła, która nawet jak nie dzieje się jeszcze nic ciekawego, skacze nerwowo od wątku do wątku, nie dając widzowi nawet chwili na zastanowienie się. Z trzech głównych bohaterów (jest jeszcze pseudonaukowiec, przypadkowo odkrywający wielką tajemnicę, kolejny element charakterystyczny filmów Emmericha) każdy ma jakieś problemy i historię poboczną, a syn Patricka Wilsona również dostał swój własny, kompletnie nieistotny wątek. Jest tego tyle, że każda scena musi trwać krótko, bo za rogiem czeka kolejna, kompletnie oderwana od poprzedniej. Potem jeszcze mamy sceny wewnątrz Księżyca (tak tak, nie pytajcie), a tam pokaźnych rozmiarów ekspozycję, wyjaśniającą co to się właśnie wydarzyło, w międzyczasie obowiązkowe przebitki na kosmiczne pandemonium, którym mało kto zdaje się przejmować i w efekcie dostajemy taki groch z kapustą, że po pół godzinie ja zupełnie straciłem zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie.

Standardowe ujęcie w stylu Rolanda Emmericha.

Widać, że nikt na spokojnie nie przejrzał nakręconego materiału, nie naniósł poprawek na scenariusz, nie poprzycinał tu i ówdzie i nie powiedział w kilku miejscach “stop”. Pod tym względem Moonfall bardzo przypomina drugą część Dnia Niepodległości. Widz nie ma nawet chwili na to, żeby poczuć skalę zagrożenia, albo zrozumieć dramat bohaterów. Ba, tu nie ma za bardzo kiedy zrozumieć, o co w ogóle chodzi, poza tym, że Księżyc spada. Zupełnie źle rozłożono akcenty, przez co widz traci zainteresowanie bohaterami tak samo szybko, jak ludzkość w filmie nie zwraca uwagi na to, że po tym kataklizmie nie będzie do czego wracać. Ja rozumiem, że przed takim seansem należy zostawić rozum w domu, ale na ekranie widzimy armageddon, który zostawiłby w kosmosie kupę gruzu, a tymczasem jedyną reakcją ludzkości jest uciekanie, strzelanie do siebie i okradanie sąsiadów.

Wszystko to być może dałoby się w jakimś stopniu wybaczyć, gdyby walory audiowizualne przesłoniły chociaż część wad. Wspomniane wcześniej stare twory Emmericha nie były wprawdzie wielkim wyzwaniem intelektualnym, ale działały w ramach pewnej koncepcji. Taka jakby umowa z widzem: my ci damy bajerancką rozwałkę, a ty będziesz udawał, że masz 10 lat i nie będziesz się zastanawiał, czy piramida może fruwać. Równowaga w przyrodzie była zachowana, Will Smith ratował świat, a źli kosmici lądowali w trumnach. W Moonfall wszystko jest większe, bardziej “epickie” i odpowiednio bardziej głupie, ale niestety nie idzie za tym żaden wizualny kunszt. Być może kogoś podniecają jeszcze wyczyny komputerowych animatorów, ale w czasach, kiedy na ekranie można wykreować dosłownie wszystko, trzeba wizjonera i artysty, żeby pokazać coś ciekawego i rozpalającego zmysły. Patrząc na wielkość budżetu aż ciężko uwierzyć, że można było zmarnować tyle pieniędzy na coś tak brzydkiego i i walącego po oczach ordynarną amatorszczyzną. Sceny rzekomo kręcone w plenerach praktycznie co do jednego stworzono na zielonych tłach i to widać. Fatalnie zrealizowane oświetlenie jest równie sztuczne co “wiatr” poruszający włosami Halle Berry, a kosmiczna katastrofa, meteoryty, wybuchy i inne cuda wyglądają jak jakaś gra komputerowa i to wcale nie z tych najnowszych. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Można wręcz odnieść wrażenie, że całym przedsięwzięciem kierował jakiś amerykański Jacek Sasin.

Ekspozycja. W filmie musi być ekspozycja, bo inaczej widz nie zrozumie.

Chciałbym móc powiedzieć cokolwiek pozytywnego o Moonfall, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Może aktorzy? Przyznaję, Halle Berry, Patrick Wilson, jak przystało na profesjonalistów, grają na przyzwoitym poziomie. Przyszli, odegrali role, zgarnęli wynagrodzenie, a na drugi dzień zapewne zapomnieli, że brali udział w tym przedsięwzięciu. Mamy jeszcze naszego dobrego znajomego Samwella Tarly’ego w roli pustoziemcy mądrzejszego od całej NASA, Donalda Sutherlanda, który załatwił swoją rolę w przerwie między poranną kawą a drugim śniadaniem, obowiązkową chińską gwiazdkę, bo towarzysze z Państwa Środka wyłożyli część kasy na produkcję, Michaela Penę, który nie ma kompletnie nic do zagrania i wreszcie Młodego Charliego Plummera, grającego tak źle, że aż zęby szczypią. Nie żałowano pieniędzy na gaże, ale efekt jest co najwyżej poprawny, nic poza tym.

Kosmiczne plemniki kontratakują.

Ocena, którą widzicie poniżej tekstu może się wydać bardzo surowa i chyba nie umiem w pełni wyjaśnić, dlaczego ogólne wrażenie po seansie miałem jeszcze gorsze niż na temat poszczególnych części filmu. Po prostu po jakichś dwudziestu minutach kompletnie straciłem zainteresowanie fabułą, a kolejne piramidalne bzdury, dziury i niezamierzenie komiczne sceny zaczęły budzić niesmak. Moonfall jest po prostu beznadziejny. Miał być ogromnym widowiskiem trochę w starym stylu, a całkiem możliwe, że zostanie zapamiętany jako gwóźdź do trumny tego podupadającego podgatunku. Jego wynik finansowy gwarantuje mu (całkiem słusznie) miejsce w historii jako jedna z największych klap w historii. Wygląda na to, że powinniśmy się pożegnać z wysokobudżetowymi, lekkimi, efektownymi filmami nienależącymi do jakiejś istniejącej franczyzy, marki, czy serii. Są za drogie w produkcji, nie wytrzymują konkurencji jeśli chodzi o promocję i chyba po prostu nikomu już nie zależy, żeby takie filmy kręcić.

-->

Kilka komentarzy do "Moonfall (2022)"

  • 16 maja 2022 at 14:23
    Permalink

    Gość stworzył dwa tak bardzo podobne do siebie filmy “2012” i “Pojutrze”, wiem w jednym są gigantyczne arki i giną miliony Kurdów, a w drugim palnik gazowy ratuje życie głównego bohatera a książki palą się nie wyjmowane z grubych okładek i w całości wrzucane w ogień. One są prawie nie do odróżnienia na pierwszy rzut oka.

    Reply
    • 16 maja 2022 at 18:16
      Permalink

      Mam tak samo. Obydwa te filmy zlały się w całość w mojej pamięci. Miałem duże oczekiwania, bo chciałem efektownej rozwałki, ale bardzo się zawiodłem. Moonfall jest w tym samym duchu, tylko dużo, dużo gorszy,

      Reply
      • 16 maja 2022 at 18:22
        Permalink

        Musiałem sobie sprawdzić bo byłem niemal przekonany, że w “2012” główną rolę też gra Jake Gyllenhaal, a tu jednak nie. Te filmy są tak bardzo podobne, że szok.

        Reply
  • SithFrog
    16 maja 2022 at 16:13
    Permalink

    Nie będę kłamał – filmy katastroficzne lubię i od zawsze były dla mnie guilty pleasure. Nawet te Rolanda, o ile 2012 nie lubię, o tyle Pojutrze ma naprawdę niezłą ekipę aktorów i dzięki temu jest wątek, który mnie obchodzi (ojciec-syn).

    Moonfall jest nie tyle filmem katastroficznym, co katastrofą samą w sobie. Żenujące aktorstwo, żenujące efekty specjalne (!!!), żenujący scenariusz przeładowany bzdurami i przekombinowany na maksa. Mimowolnie kurczyłem się na sofie i chowałem głowę w ramionach z zażenowania.

    Jedyny plus to Samwell Tarly, postać zaczyna jako typowy grubas-nerd do ponabijania się, a jako jedyny ma tu coś do zagrania i jego wiedza/determinacja przydają się najczęściej. Chociaż nie obyło się bez wyszukanych żartów z zespołu jelita drażliwego…

    Reply
    • 16 maja 2022 at 18:18
      Permalink

      “Mimowolnie kurczyłem się na sofie i chowałem głowę w ramionach z zażenowania.”

      Tak! Miałem to samo. Poczucie gigantycznej żenady i słowa “ja pierd*lę” cisnące się na usta co kilka minut. Tak zwany cringe pełną gębą.

      Reply
  • 16 maja 2022 at 18:20
    Permalink

    Aż, się zdziwiłem, że ten sam reżyser, który stworzył atak kosmitów w “Dniu niepodległości”, dwie katastrofy niemal niszczące ludzkość “Pojutrze” i “2012” oraz potwora niszczącego NY “Godzilla” jest tez twórcą jednego z moich ulubionych filmów, chyba w moim top5 w ogóle “Patriota” z Melem Gibsonem, mocne zdziwienie.

    Reply

Skomentuj Crowley Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków