King’s Man: Pierwsza misja (2021)

Pamiętacie efektowne „cięcie” w scenie otwierającej “Kingsman: Tajne Służby”? To był idealny moment, żeby zrozumieć, z jaką filmową konwencją będzie miało się do czynienia przez następne 2 godziny. Jeśli ktoś poczuł klimat, to bawił się świetnie. W moim przypadku tak właśnie było. Po co o tym wspominam? Zaraz wyjaśnię. Aha, dodam jeszcze, że kontynuacja podobała mi się niewiele mniej niż pierwowzór. Na wieść o prequelu poczułem podekscytowanie jak Eggsy po usłyszeniu obietnicy otrzymania nagrody od księzniczki Tilde.

Na zajęciach WF wujek Shola nie pozwala grać w piłkę.

Matthew Vaughn, twórca poprzednich filmów z serii oraz reżyser i współscenarzysta „King’s Man: Pierwsza Misja”, wymyślił sobie, że pokaże widzom okoliczności powstania tytułowej agencji. Do współpracy przy scenariuszu zaprosił Karla Gajduska, mającego na koncie m.in. pierwszy sezon „Stranger Things”. Akcja ich wspólnego dzieła rozpoczyna się w 1902 roku. Do obozu koncentracyjnego dla Burów dociera przedstawiciel Czerwonego Krzyża – książę Oxford (Ralph Fiennes). Tragedia, do jakiej dochodzi podczas wizytacji, wpływa na jego życie i życie towarzyszącego mu małego synka – Conrada. Przeskakujemy do roku 1914, gdy Conrad Oxford (Harris Dickinson) jest u progu dorosłości. Chociaż wierny majordomus oraz niania zadbali, żeby chłopak nie był ciamajdą, to pełen obaw ojciec nie chce słyszeć o jego służbie w wojsku. Temat jest gorący, bo nad Europą zbierają się czarne chmury. Imperia szykują się do konfrontacji. Za wszystkim stoi złowroga międzynarodowa organizacja, kierowana przez tajemniczego Pasterza i zrzeszająca indywidua takie jak mnich Rasputin, tancerka i szpieg Mata Hari, terrorysta Gawriło Princip, jasnowidz Erik Jan Hanussen i inni. Celem tej ligi podłych dżentelmenów (plus jednej damy) jest wywołanie totalnego konfliktu i doprowadzenie do upadku rodzin panujących.

Rhys Ifans jako Rasputin zdecydowanie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom widzów.

Vaughn i Gajdusek wpletli w fabułę przeróżne lepiej (np. zamach w Sarajewie) jak i mniej znane (np. zatonięcie krążownika HMS Hampshire) epizody z udziałem person występujących na kartach podręczników do historii. Wyobrażam sobie, że pracowali nad scenariuszem, przerzucając się pomysłami i mając przy tym niezły ubaw. Odniosłem jednak wrażenie, że twórców tak bardzo pochłonęło wymyślanie historycznych żartów, nawiązań i smaczków, iż pozwolili, aby ich opowieść zgubiła kompletnie rytm. W efekcie film rozpada się na prezentujące różny poziom epizody. Podczas seansu czułem się jakbym jechał nie rozpędzającym się rollercoasterem, tylko kolejką podmiejską. Jazda, przystanek, jazda, przystanek. O ile sceny akcji są w większości tak szalone i pełne dezynwoltury jak należałoby oczekiwać, to “wypełniacze” są dziwne przegadane i chwilami podane w zaskakująco poważnym tonie. Dużo tu o relacjach na linii ojciec – syn oraz sporo życiowych mądrości ze strony starszego Oxforda. Jest nawet szansa, że wrażliwszemu widzowi łezka popłynie. Huśtawka nastrojów? Może tak, ale chyba przekombinowana.

Matthew, udowodniłeś, że umiesz w kino wojenne, ale nie wiem, czy o to mi chodziło.

Oxford-senior jest pacyfistą, weteranem z odrazą wspominającym swój udział w wojnach kolonialnych. Władcy światowych potęg są jak niedojrzali chłopcy bawiący się żołnierzykami, do tego manipulują nimi agenci Pasterza. Młodzi ludzie bezsensownie oddają życie w okopach. Film ewidentnie uderza w antyimperialny ton, co mogłoby się wydać dziwne gdyby nie niedawne wydarzenia w Wielkiej Brytanii i w innych krajach, gdzie z cokołów strącano pomniki dawnych polityków i przemysłowców. Vaughn ewidentnie chciał, żeby opowieść była na czasie, szkoda tylko, że ten dydaktyzm trąci fałszem. Oxford spogląda z wyrzutem na króla wysyłającego żołnierzy na front, ale sam wywija szpadą aż miło, żeby Brytania nadal mogła „rule”. Rasputin musi zostać zabity, żeby Rosja nie wyszła z wojny, a Mata Hari musi być powstrzymana, żeby Stany do wojny weszły. Bohater prawiący komunały o zabijaniu, na dodatek ze śmiertelną powagą, w przerwach między dźganiem, strzelaniem, kopaniem i wysadzaniem przeciwników w komiksowym stylu, to dla mnie chybiony pomysł.

Gdzie diabeł nie może, tam nianię Polly pośle.

Nowi bohaterowie sprawdzają się niestety średnio. Urok poprzednich części w znacznej mierze opierał się na kontrastach i na chemii między bohaterami. Taron Egerton w roli ulicznika odnajdującego się w szpiegowskiej rzeczywistości to był czysty dynamit. Oxfordowie to inna bajka. Są arystokratami, są zdefiniowani na starcie i niczym nie zaskakują. Bardzo mocno wpisani są w schemat nadopiekuńczego ojca i pragnącego wyrwać się spod ojcowskiej kurateli syna. Fiennes radzi sobie dobrze, ale Dickinsonowi scenarzyści nie dali wiele do zagrania. Majordomus-nożownik (Djimon Hounsou) i niania-strzelec wyborowy (Gemma Arterton) zupełnie niepotrzebnie trzymani są na dalszym planie. Z rzeszy złoczyńców całe show kradnie Rasputin grany na pełnej bombie przez Rhysa Ifansa, który dosłownie roznosi ekran, w każdej scenie, w której się na nim pojawia. Cała reszta jest przy nim nijaka, narysowana zbyt cienką kreską i dostaje zdecydowanie za mało czasu na ekranie. Łącznie z Pasterzem, co do którego lepiej chyba byłoby, gdyby do końca został anonimowy.

Chociaż narzekam na scenariusz, to złego słowa nie napiszę o realizacji. Kiedy wreszcie coś  zaczyna się dziać, to dzieje się aż miło. Efekty są świetne, a choreografia walk, znak rozpoznawczy filmów spod znaku Kingsman, znowu potrafi zaskoczyć nieszablonowymi ujęciami. Gdy trzeba, jest zwariowana, jak w scenie rozprawy z Rasputinem, a gdy nastrój tego wymaga, to robi się dosłowna i ponura, jak w bezgłośnym pojedynku z niemieckimi szturmowcami. Strzelaniny, mordobicia, pojedynki z wielgachnymi przeciwnikami są pierwszej jakości, w najlepszym duchu poprzedników i starych filmów z Bondem. Przynajmniej pod tym względem film nie zawodzi.

Jak na pacyfistę to książę Oxford jest naprawdę dobry w te klocki.

Na Kingsman: Tajne Służby i jego sequelu bawiłem się dobrze, bo klapka w głowie, która mi zaskoczyła w scenie z zabójczynią na protezach, została do końca filmu w pozycji ON. Lubię zgrywę, w której dżentelmen w okularach potrafi pokonać kilku osiłków za pomocą parasola, a dresiarz przebrany w garnitur ratuje świat i dostaje nagrodę od księżniczki. Wystarczy jednak gdy reżyser pstryknie palcami i wyrwie nas z hipnozy, byśmy od razu zauważyli umowność konwencji. Dlatego nie powinien tego robić, a w „Pierwszej misji” jednak to robi. Zestawia campowe wygłupy Rasputina z wojennym dramatem i antyimperialnym przesłaniem. Albo Vaughn trochę się zestarzał albo pisząc scenariusz za dużo myślał o swoim synu, będącym w wieku zbliżonym do wieku filmowego Conrada. Może chciał mu coś przekazać? Ostatecznie zrobił film oparty na fajnym pomyśle, ale nie tak ostry jak poprzednie w serii, momentami przegadany, zdecydowanie nierówny i z plejadą postaci o niewykorzystanym potencjale.

-->

Kilka komentarzy do "King’s Man: Pierwsza misja (2021)"

  • 19 stycznia 2022 at 21:36
    Permalink

    Świetne sceny z Charlsem Dancem, Rasputinem i ogólnie ówczesną wierchuszką europejską, sam wątek agentów jednak mnie nie porwał, wyszedłem po 2/3 filmu, bo jednak miałem bardzo wysokie oczekiwania co do tego filmu i reżyser niestety ich nie spełnił. Myślę, że seans byłby znacznie ciekawszy gdyby fabuła po prostu opowiadała o sparodiowanych perypetiach polityków.

    Reply
  • 22 stycznia 2022 at 13:12
    Permalink

    Moim zdaniem ten Gawriło Princip pasuje do ekipy złoczyńców jak pięść do nosa. I nie mówię tu o filmie, którego nie widziałam, ale o rzeczywistych wydarzeniach historycznych. Princip był narzędziem, pionkiem…

    Reply
    • 22 stycznia 2022 at 13:35
      Permalink

      Tak naprawdę Rasputin i Mata Hari też. Tylko kto o tym wie? Ludzie kojarzą sławne nazwisko, prawdziwe okoliczności wydarzeń znają nieliczni. Też nie oglądałem, ale i tak czuję, że nie podobałby mi się. Nie lubię tego rodzaju filmów.

      Reply
  • 25 stycznia 2022 at 19:20
    Permalink

    Rasputin jakiś tam wpływ na cokolwiek miał, choć jest na tyle tajemniczą postacią, że w sumie niewiele wiadomo. A Mata Hari to Mata Hari. Samo imię brzmi jak zaklęcie, jak westchnienie kochanki… Grzech nie wykorzystać.

    Reply

Skomentuj Robert Snow Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków