Nie dalej jak dwa tygodnie temu, siedząc sobie w kawiarnianym ogródku, zacząłem odczuwać natrętną obecność – jak sądzę – Hiszpana, który z każdą minutą gadał przez telefon coraz głośniej i coraz bardziej po hiszpańsku. W ułamku sekundy przeszło mi przez myśl, by gościa uspokoić zasłyszanym w Narcos zwrotem „tranquilo, cabrón”. Na szczęście w porę ugryzłem się w język, zrozumiawszy, że owszem, wiem co znaczy „tranquilo”, ale owo „cabrón” to już niekoniecznie. Znaczenie tego słowa sprawdziłem po powrocie do domu i jednak jestem zadowolony z ugryzienia się w język.
Cała sytuacja przypomniała mi o tym, że nie napisałem jeszcze recenzji spin-offu popularnej netfliksowej produkcji Narcos – czyli Narcos: Meksyk. Tak jest, po trzech latach spędzonych z kartelami z Medelin oraz Cali, pora przenieść się na północ, a więc do państwa, w którym wojna z wszechmocnymi narkotykowymi bossami trwa do dziś. Ale my zaczniemy obserwować ją od skromnych początków, to jest lat 70., gdy literki DEA nic jeszcze nikomu nie mówiły, a meksykańskie rodziny przestępcze nie parały się szmuglowaniem kokainy, ale rywalizowały na znacznie mniej dochodowym polu uprawy marihuany. To wkrótce miało się zmienić za sprawą jednego człowieka. Miguel Ángel Félix Gallardo, były gliniarz z rolniczej prowincji Sinaloa, który dzięki kontaktom z farmerami marihuany oraz współpracy z organizacją przestępczą Pedro Avilés Péreza, zdołał zjednoczyć zwalczające się grupy w jednolitą federację, podjąć współpracę z Kolumbijczykami przy przerzucie kokainy, a następnie – gdy Amerykanie odcięli dużą część szlaków przemytu narkotyków z Ameryki Południowej – narzucić kartelowi z Cali własne zasady współpracy. Przy okazji trzymał w garści meksykańską służbę, która miała zwalczać handel narkotykami, używał wojska w roli swoich ochroniarzy i sfałszował wybory na prezydenta. Zalazł wszakże za skórę zarówno Amerykanom (morderstwo agenta DEA), jak i innym członkom kartelu (z którymi obchodził się dość obcesowo), co ostatecznie doprowadziło do jego upadku. Życiorys niewiele gorszy od tego, jakim poszczycić mógł się Pablo Escobar, więc trudno się dziwić, że sięgnęli po niego producenci serialu z Netflix.
Podobnie jak w przypadku Escobara oraz jego konkurentów – dżentelmenów z Cali – nawet mając jakieś pojęcie na temat prezentowanych wydarzeń, i tak zostaniemy zasypani tysiącami wprost niewiarygodnych historii, które na pozór nie mogą być prawdziwe. Przykładowo – słyszałem wcześniej o morderstwie agenta DEA, które rozwścieczyło Amerykanów, ale nie miałem pojęcia o kompletnie absurdalnym, losowym zabójstwie amerykańskiego dziennikarza i pisarza Johna Claya Walkera, na którego „Rafa” trafił przypadkiem w niewielkiej knajpce, biorąc go omyłkowo za szpiega. To powiedziawszy, trzeba jednak też dodać uczciwie, że o ile życie Escobara (i do pewnego stopnia również historia kartelu z Cali) jakoś tak naturalnie układały się w fabułę filmu sensacyjnego, przez nieustanne wzloty i upadki, o tyle w przypadku Feliksa Gallardo, nazywanego też Ojcem Chrzestnym, Szefem nad Szefami i Chudzielcem, interwencje scenarzystów dla dodania fabule pikanterii są dość silne. Najczęściej przybiera to formułę zmiany rzeczywistej kolejności wydarzeń (chodzi o to, aby stworzyć wrażenie ciągłej chwiejności sytuacji Gallardo, mimo że w rzeczywistości bardzo wcześnie udało mu się zdobyć polityczny i policyjny parasol nad własną głową), czasem dochodzą wymyślone wątki poboczne, które prowadzą donikąd. Tym niemniej ogląda się to bardzo dobrze. Zwłaszcza trochę lepiej przemyślany sezon pierwszy, w którym dużą rolę odgrywają perypetie sojuszników Chudzielca – Don Neto i Rafy.
A skoro o postaciach z serialu mowa, to warto dodać, że jak zwykle aktorsko rzecz wypada świetnie. Diego Luna wprawdzie fizycznie nie jest bardzo podobny do prawdziwego Feliksa Gallardo, ale mimo sympatycznej gęby potrafi oddać kryjącą się wewnątrz bezwzględną ambicję. Kompletnym zaskoczeniem był dla mnie Michael Peña, co do którego miałem spore obawy. Na szczęście bezzasadne. Jako agent DEA „Kiki” Camarena naprawdę staje na wysokości zadania. Zresztą to samo można powiedzieć chyba o wszystkich aktorach odtwarzających główne lub drugoplanowe role. Nawiasem mówiąc, zobaczymy tu w rolach epizodycznych również „bohaterów” poprzednich sezonów, czyli dżentelmenów z Cali czy samego Escobara (do roli powrócił Wagner Moura, ale dość rozsądnie zamaskowano bądź co bądź już o kilka lat starszego aktora, pozostawiając go przez istotną scenę w cieniu). Równie wiele dobrego można powiedzieć o technicznych aspektach produkcji o meksykańskim Ojcu Chrzestnym. Ale do tego zdążyliśmy się już przecież przyzwyczaić dzięki poprzednim sezonom Narcos.
Czy zatem mogę polecić Narcos: Meksyk z czystym sercem? Jak najbardziej. To naprawdę kawał świetnej opowieści kryminalnej, z elementami thrillera, a nawet obyczajówki. A to, że większość opowiadanych w serialu historii naprawdę się w jakiejś formie wydarzyła, może mrozić krew w żyłach. W sam raz na ostatnie tygodnie lata. A już niebawem – jak wieść gminna niesie – czeka nas kontynuacja opowieści o meksykańskiej wojnie narkotykowej.
Narcos: Meksyk
-
Sezon 1 - 8/10
8/10
-
Sezon 2 - 7/10
7/10
To jest kapitalny serial i kapitalna rola Luny. Ale jak oglądać to tylko z napisami hiszpański język jest po prostu muzyką dla uszu i nie ma co psuć jej sobie lektorem. A ostatnia scena rozwala, naprawdę pokazuje jak nieudolna i dziwna jest polityka Stanów Zjednoczonych w różnych kwestiach zaczynając od wprowadzania demokracji przez wojnę z narkotykami, aż po wszystkie inne sfery życia. Jedyny minus, ale to całkowicie subiektywna ocena, nie potrafiłem brać Peny na poważnie, może innym się to udało mnie nie do końca.
nie za wysokie te oceny? te meksykańskie narkosy są dużo słabsze od kolumbijskich.
Kolumbijskie Narcosy dostały wyższą ocenę 😉
No jak dla mnie i tak za wysoko, bo Meksyk uważam za baardzo przeciętny.