Pisałem w niedawnej recenzji „Mulan” z 1998 roku: „Bardzo mnie ciekawi aktorska wersja, bo po raz pierwszy nie wygląda jak przełożenie jeden do jednego animacji na tradycyjny film. Mam nadzieję, że po seansie będę miał same dobre wiadomości”. Sparafrazuję stary dowcip. Jeśli miałbym opisać swoje wrażenia w dwóch słowach, powiedziałbym „jest dobrze”. Jeśli w trzech słowach, powiedziałbym „nie jest dobrze”.
Cieszyło mnie, że wersja z aktorami ma w końcu iść własną drogą, a nie być „rimejkiem” scena po scenie. Jest szansa, że ktoś ma pomysł, ma wizję i chce nakręcić film po swojemu. O słodka naiwności! Korpo-Mickey postanowiło podjąć cyniczną próbę podbicia chińskiego rynku po raz drugi. Dlatego zamiast nowej jakości i ciekawej wizji mamy produkcję zrobioną przez komitet, reżyserka, cztery osoby odpowiedzialne za scenariusz i pewnie co najmniej kilka jako szare eminencje pilnujące interesu.
Dostajemy „Mulan” tak bardzo nijaką, że to aż boli. Przypomina mi się casus „Skywalker. Odrodzenie”. Abrams chciał pogodzić fanów i antyfanów „Last Jedi”, więc dał każdemu po trochę robiąc film-potworek. Reżyserka, Niki Caro, robi dokładnie to samo. Próbuje przypodobać się dalekowschodnim widzom zawierając sporą ilość odniesień do ich kultury, a także dodając elementy rodem z kina wuxia. Jednocześnie opowieść nadal jest prowadzona bardzo „po zachodniemu”. Wychodzi z tego dziwny miszmasz, który nie budzi żadnych emocji.
Fabuła jest bardzo podobna do wersji animowanej, a wszystkie wprowadzone zmiany są niestety na gorsze. Tytułowa bohaterka tym razem nie musi sprytem i ciężką pracą dojść do momentu, w którym udowodni swoją wartość na polu bitwy jako żołnierz sprawniejszy niż niejeden facet. Nic z tego. Mulan ma w sobie pierwiastek chi (energia życiowa, coś jak moc w „Gwiezdnych Wojnach”) i już wieku 8 czy 9 lat ma umiejętności na poziomie Neo z finałowych sekwencji Matrixa. Cała fabuła kręci się wokół tego, kiedy w końcu ujawni swoje moce. Wiadomo, że to nastąpi, a dokonuje się, bo… jeden z czarnych charakterów ją do tego zachęca.
Słynna i bardzo mocna scena z animacji, kiedy Mulan ścina włosy, przebiera się w zbroję, dokonuje najtrudniejszego wyboru, tutaj wygląda tak: bierze miecz, cięcie, jest w zbroi, cięcie. Pojechała. Plus widzimy potem grzebyk na szafce nocnej, w miejscu listu poborowego, ale przecież trzeba znać animację, żeby zrozumieć, że to symbol. Zero ciężaru emocjonalnego, trudno dojrzeć jakiekolwiek emocje i wagę wyboru, którego dokonuje.
Nowa „Mulan” bardziej przypomina filmy Marvela ubrane w azjatyckie ciuszki dla niepoznaki niż faktyczną próbę zrozumienia kina z tamtych rejonów. Kilka elementów z nurtu wuxia wydaje się być wstawione na siłę. Zresztą bohaterowie klasyków gatunku przechodzili jakąś drogę. Mulan jest świetna od początku. Nie wiem, po co jest cała historia, mogła spokojnie wyjść sama naprzeciw armii barbarzyńców i uratować Chiny. Pod jej wpływem i twardy generał i główny czarny charakter zmieniają swoje poglądy na świat o 180 stopni dosłownie po zamienieniu trzech zdań z bohaterką.
Twórcy celowali w poważne tony i realizm. Film w stanach jest dostępny od lat trzynastu jako jeden z niewielu od Disneya. A jak to wygląda w praktyce? Mamy brutalne, ale bezkrwawe bitwy. Momentami niezłe i efekciarskie, a momentami fatalnie zmontowane, dynamicznymi cięciami, w których widać niewiele, ale można dostać epilepsji. Generalnie całość nakręcono bardzo nowocześnie i jest w tym pewien dysonans. Aż mi się przypomniała fatalna, „unowocześniona” wersja „Trzech Muszkieterów” z Milą Jovovich z 2011 roku.
Nie chcę wymagać bitewnego realizmu, bo to przecież film kierowany do młodszej widowni. Są jednak pewne granice. Sposób, w jaki Mulan wywołuje lawinę w tej wersji, albo scena, kiedy pewnych jeźdźców ma pogonić „lewa flanka”… Umówmy się, że krytykowane tu często manewry wojskowe z „Gry o tron” były przy tym przemyślaną strategią doświadczonego dowódcy. Czasem też efekty specjalne rażą swoją sztucznością. Do tego wszyscy mówią po angielsku, więc realizm jest bardzo naciągany.
Najgorsze jednak, że film jest niemal zupełnie pozbawiony humoru. Traktuje siebie i swoich bohaterów śmiertelnie poważnie. Tak poważnie, że momentami aż groteskowo. Nie wiadomo, czy jeszcze oglądamy film na serio, czy to już niezamierzony pastisz. Mogło to być tylko moje odczucie, ale wyniki finansowe po premierze w Chinach pokazują, że niekoniecznie. Przynajmniej premierowy weekend wypadł grubo poniżej oczekiwań.
Na pewno pochwalę stroje, murowana nominacja do Oscara w tej kategorii. Różnorodne i pięknie skrojone. Dzięki temu osady czy pałac cesarza wydają się tętnić życiem, pokazując bogactwo epoki. Duży plus dla reżyserki także za umiejętne operowanie kolorami na ekranie. Niektóre sceny zapierają dech w piersiach właśnie kolorystyką, która zmienia się w zależności od tego, co dzieje się na ekranie. Nie jest to poziom „Hero”, ale bardzo blisko.
Obsada nie powala. Donnie Yen jako Komandor Tung jest świetny i zdecydowanie wybija się ponad resztę. Główna bohaterka jest drewniana, nijaka i posiada emocjonalny wachlarz w postaci 2 min: groźna i niby-smutna. Yifei Liu kompletnie mnie nie przekonała tą kreacją. Jakby tego było mało, aktorka wyraziła aprobatę dla brutalnego pacyfikowania protestów w Hongkongu („Popieram policję w Hongkongu. Możecie mnie teraz wszyscy atakować. Co za wstyd dla Hongkongu”), czym nie zdobyła sobie dodatkowej przychylności, szczególnie na zachodzie.
Mógłbym tu skończyć, ale to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że część scen nakręcono w Chinach. Dokładniej w prowincji Sinciang (Xinjiang). „Jak wiemy, Chiny stworzyły z tego regionu autonomicznego wielki obóz internowania. Znajdują się tam obozy koncentracyjne, w których więzi się Ujgurów oraz inne muzułmańskie mniejszości, które zamieszkują Chińską Republikę Ludową. Jest to aż milion prześladowanych i okrutnie traktowanych ludzi. Według ekspertów również tam – w ramach kampanii ograniczającej przyrost naturalny – kobiety poddawane są przymusowej sterylizacji. Eksperci określają działania Chin jako kulturowe ludobójstwo„. (źródło: naekranie.pl)
Korporacja Myszki Miki nawet się z tym nie kryje, w napisach końcowych znalazły się specjalne podziękowania dla władz prowincji Xinjiang. Pamiętajcie o tym za każdym razem jak będziecie czytać o tym, jak to Disney wspiera równouprawnienie, środowiska LGBT, różnorodność w miejscu pracy i inne takie. Wspierają, dopóki się to opłaca wizerunkowo i finansowo. Tam, gdzie nie trzeba się tym przejmować, można spokojnie kręcić film w pobliżu obozów koncentracyjnych, dopóki kasa się zgadza.
Ostatecznie „Mulan” uważam za film lekko poniżej średniej. Próbuje zadowolić wszystkich i przez to nie zadowala nikogo. Ani fanów animacji, ani swojej docelowej publiki w Państwie Środka. Przy okazji wyszedł skrajny cynizm i hipokryzja Disneya. Zmiana w stosunku do animacji nie miała w zamiarze opowiedzieć historii na nowo czy inaczej. Chodziło wyłącznie o sztuczne dopasowanie produktu finalnego do jak największego grona widzów*. Nawet kosztem strat wizerunkowych i podpisywania umowy z samym diabłem. Nie polecam. Jeśli chcecie inspirującej opowieści – wróćcie ponownie do animowanej wersji, jeśli zaś chcecie poznać kino wuxia, sięgnijcie po „Dom latających sztyletów”, „Hero” lub „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Każda z tych pozycji jest nieporównywalnie lepsza niż film Niki Caro.
-
Ocena SithFroga - 4/10
4/10
* – wiem, że większość produkcji komercyjnych chce maksymalizować grono odbiorców, to truizm, ale często jest oprócz tego jakaś wizja artystyczna, jakiś pomysł, cokolwiek, tutaj widzę tylko żądzę pieniądza.
Kogo jeszcze dziwi polityka świata wobec Chin. Po pierwszy niechby któryś Chińczyk spróbował wspomnieć coś o LGBT, bardzo ciekawe co by się z takim obywatelem stało. Tybet, Sinciang, Hong Kong oraz wiele innych mniejszości i pół prowincji. Smog, w którym Polska ma tak wielki udział(?) (Portugalscy aktywiści chcą od nas odszkodowania za ocieplenie klimatu), widziałem kiedyś zdjęcie satelitarne tylko teraz nie pamiętam, której prowincji Chin i jakie to było miasto, ale z to zdjęcie było czarne i w ogóle całej prowincji nie było widać. Chiny łamią wszelkie prawa i wszyscy udają, że tego nie ma. A wczoraj czytałem, że na przykład tama trzech przełomów minimalnie spowolniła ruch ziemski o tam 0,001 mili sekundy, i jest to póki co nieodczuwalne, ale pokazuje, że jakiekolwiek działania Chin mogą wpływać na całą naszą planetę.
No, i Disney będzie przeciwko wszystkim tym ruchom chyba, że trzeba sprzedać film na chiński rynek, wtedy kompletnie im nie przeszkadza.
Nie jestem zdziwiony. Animowana Mulan była zachodnim filmem dla zachodniego widza, przystrojonym w egzotyczny kostium. Takie produkcje może dupy nie urywają, ale często mają swój urok. Powstało dziesiątki, a może i setki filmów na podobnej zasadzie. Animowanych i aktorskich. Nic w tym nowego i nic złego. Prawdziwy problem powstaje dopiero wtedy, gdy próbuje się coś takiego „naprawić” (oczywiście według obecnego klucza poprawności politycznej) i zachodnią bajkę próbuje się na siłę orientalizować. Takie coś po prostu nie miało prawa się udać. Żeby film naprawdę dostosować do chińskiego odbiorcy, to od początku do końca musieliby zrobić go Chińczycy, a wtedy to już nie byłaby Mulan. Zaś pozorne naprawy zawsze tylko pogarszają sprawę. Zwłaszcza, że naprawiano – znowu zgodnie za zachodnią, nie chińską, optyką – to co NAM się wydawało zepsute.
” Zwłaszcza, że naprawiano – znowu zgodnie za zachodnią, nie chińską, optyką – to co NAM się wydawało zepsute.”
Trafiłeś w sedno. Nie naprawili korzystając z wiedzy Chińczyków, którym się to nie podobało tylko uznali, że sami lepiej wiedzą dlaczego wtedy nie pykło i znów zrobili po swojemu.
„Mulan ma w sobie pierwiastek chi (energia życiowa, coś jak moc w “Gwiezdnych Wojnach”) i już wieku 8 czy 9 lat ma umiejętności na poziomie Neo z finałowych sekwencji Matrixa. ”
Przecież to kopia Dragon Ball 😛 Zwłaszcza tych nowych odsłon.
A co do Chin, Disneya i hipokryzji… ehh. To żadna nowość 🙂 Jak ktoś siedzi w temacie, to wie o tym od dawna. Wszystkim się to opłaca póki co, więc jest ok 🙂
Nie oglądałem Dragon Balla, ale wierzę na słowo.
Co zaś do politycznych aspektów całej sprawy, to są po prostu konsekwencje faktu, że świat coraz bardziej przypomina ten wykreowany w książce Herberta George’a Wellsa. Zachodni Eloje nie będą przecież zapieprzać w kopalniach i fabrykach za jedną dziesiątą obecnej pensji, więc zdają to na chińskich Morloków. Ma to tę cenę, że często muszą przymykać oko na nieprzyjemne dla wysublimowanego gustu Eloja fakty dziejące się między Morlokami. Ale póki na razie Morlokowie pożerają się tylko między sobą, to Eloje niczego nie zmienią. A za parę/paręnaście lat nie będą już w stanie niczego zmienić.
Ja w każdym razie zawsze mówiłem i mówię: żadnych układów z komuchami! Zresztą ChRL to nie są żadne Chiny. Prawdziwe kulturowe Chiny to Republika Chińska na Tajwanie. Ten twór z kontynentu to tylko banda zbuntowanych prowincji.
I proszę – tylko nic nie mówcie o pragmatyzmie. Pragmatyzm kazał zachodowi uznać ChRL, pragmatyzm Anglików poszczuł nas (i według bliźniaczego scenariusza Jugosławię) na Hitlera, pragmatyzm USA sprzedał nas Stalinowi. Nie ma gorszej ślepoty w polityce niż pragmatyzm. Błędy pragmatyków wciąż trzeba prostować milionami ofiar. Historia dowodzi, że na dłuższą metę zawsze opłaci się być pryncypialnym.
Masz rację, ale zastanawiam się czy w coraz bardziej zglobalizowanym, przeludnionym, technokratycznym świecie z kurczącymi się zasobami da się jeszcze być przyzwoitym.
Myślę, że da się. W ostatecznym rozrachunku przecież wszystko zależy od nas. Nie musimy brać udziału w wyścigu szczurów. Nie musimy mieć terenówki, penthausa, basenu i zdjęcia z Tomem Skerrittem. Możemy żyć z pracy rąk, kochać rodzinę i robić to, co kiedyś robili ludzie przyzwoici. Ja powiem więcej – jeżeli chcemy przetrwać jako społeczeństwo, to będziemy MUSIELI tacy być. Na cwaniactwie, łapaniu ryb w mętnej wodzie i budowaniu zamków na piasku mogą przeżyć jednostki, ale społeczność musi mieć zdrowe fundamenty. Jeżeli przez dłuższy czas ich nie ma, to się w końcu wyłoży. Jak Cesarstwo Rzymskie. Chińczycy, gdyby chcieli, to już mogliby strząsnąć z siebie tego garba Zachodu – ludzi, którzy nie tworzą już żadnej realnej wartości dodanej, tylko przerzucają wirtualne cyferki na monitorach komputerów. I w końcu pewnie to zrobią, bo właściwie po cholerę im ten leniwy Zachód? Nasze szczęście, że nigdy nie byli morderczym, zaborczym Imperium, jak Rosja czy Niemcy, więc pewnie skończy się na wykluczeniu. 🙂
Tu jeszcze przekleje znalezioną analize co z kultury chińskiej ukazano niewłaściwie https://youtu.be/N3QKq24e0HM
Świetne.
Czyli po raz kolejny lepiej odświeżyć klasyk niż iść do kina 🙁
Zdecydowanie tak. Chociaż jeśli nową Mulan oglądać to tylko w kinie, w domu największy atut – strona wizualna – szczęki na ziemię nie rzuci.
I pewnie smoka nie było?
nie, ale pary razy pojawial sie na chwile jakis tam feniks czy tam cokolwiek to bylo xD
Nie było. Ale wbrew zapowiedziom sporo było magii i zjawisk paranormalnych.
Jest jeszcze jedna produkcja. „Hua Mulan” z 2009 roku. https://www.filmweb.pl/film/Mulan-2009-504470
O proszę, nie wiedziałem. W dodatku zrobiona przez Chińczyków. Dzięki za cynk, może sobie przyswoję dla porównania 😉