Ubiegłoroczny pierwszy sezon Cobra Kai był dla mnie jednym z najbardziej nieoczekiwanych pozytywnych zaskoczeń telewizyjnych. Obiema rękami mogę podpisać się pod recenzją DaeLa, w której chwalił zarówno sam pomysł odświeżenia starego hitu, zatrudniając przy tym aktorów z pierwowzoru, przedstawienie akcji z perspektywy głównego antagonisty pierwszych filmów, jak i znakomitą grę Ralpha Macchio, a przede wszystkim Williama Zabki. Sukces rodzi kolejne sukcesy, więc twórcy, zachęceni entuzjastycznym przyjęciem pierwszej serii, postanowili nakręcić kontynuację. Kilka wątków nie zostało zakończonych, więc potencjał na dalszą fabułę był spory, ale czy udało się go w pełni wykorzystać?
Akcja rozpoczyna się tam, gdzie skończył się pierwszy sezon. Szkoła karate Cobra Kai na fali sukcesu odniesionego w lokalnym turnieju rozkwita. Sensei Johnny Lawrence sprawia sobie wściekle ostentacyjne auto, Miguel nie jest już z Samanthą, a Robbie nadal pomieszkuje u państwa LaRusso i trenuje karate pod okiem Daniela. W przeciwieństwie do pierwszego sezonu, który skupiał się najmocniej na postaci Johnny’ego, kontynuacja rozkłada akcenty na więcej wątków. Mamy więc Daniela LaRusso, próbującego wskrzesić Miyagi-do Karate i nauczać zgodnie z filozofią swojego zmarłego mistrza. Lwią część sezonu śledzimy perypetie miłosnego trójkąta między Miguelem, Sam i Robbym, co później przeradza się w czworokąt, gdy dołącza do nich nowa uczennica Cobra Kai – Tory. Powraca zapowiadany w końcówce poprzedniego sezonu John Kreese, zwabiony wizją drugiej młodości jego szkoły. I jest wreszcie Johnny Lawrence, kwestionujący zasady, które sam wpajał swoim uczniom i nadal próbujący odnaleźć się w XXI wieku. Jak na dziesięć półgodzinnych odcinków to dość dużo materiału i wielu bohaterów, a trzeba dodać, że to wszystko dzieje się w przerwach między kolejnymi pojedynkami na pięści i kopniaki.
Drugi sezon ma spory problem z odpowiednim rozłożeniem nacisku na poszczególne wątki. W pierwszej serii, zwłaszcza na początku, karate było jedynie dodatkiem, truskawką na torcie. Najważniejsza była walka Johnny’ego o własną godność i jego rozliczenie z przeszłością. Tym razem najwięcej jest o romansach wśród nastolatków i walce między dwiema szkołami o popularność w mieście. Na obu tych polach serial wypada dość słabo. Zniknęło to, co było siłą pierwszego sezonu – autentyczność. Tak samo jak łatwo było uwierzyć w zapijaczonego faceta, który niemal przegrał swoje życie, nie da się bez mrugnięcia okiem przyjąć, że nastolatki zamiast komórek, fejsbuków i instagramów wolą trenować karate i bić się przy każdej okazji, a największą atrakcją w okolicy jest rywalizacja między dwiema szkołami sztuk walki. Podobnie konflikt między głównymi bohaterami sprowadzono do udowadniania sobie nawzajem, kto jest lepszym nauczycielem. Gdzieś tam w tle majaczą problemy Daniela, który przedkłada dojo nad pracę i rodzinę oraz Johnny’ego, przeżywającego kryzys tożsamości, ale to powinno być osią serii, a nie bardzo pobocznymi wątkami. Zamiast tego najwięcej czasu dostaje młodzież. Nie dość jednak, że wątek romantyczny jest do bólu przewidywalny, to jeszcze zagrany bardzo przeciętnie przez niedoświadczonych aktorów.
Jakby tego było mało, zwarta, skondensowana forma poprzedniej serii została mocno rozwodniona przez nadmierne eksploatowanie różnych postaci drugo- i trzecioplanowych. Kilka osób dostało swoje osobne krótkie historie, a żadna z nich nie jest szczególnie interesująca. Jest więc złowrogi Kreese, czarny charakter żywcem wzięty z kreskówki. Są konflikty między Demetrim i Hawkiem, Tory i Sam, Miguelem i Robbym, sztampowo idiotyczne migawki ze szkoleń w każdej ze szkół, zapowiedź powrotu dawnej miłości głównych bohaterów… I gdzieś pomiędzy są Johnny i Daniel. Pierwszy dalej nieporadnie próbuje ułożyć sobie życie, tym razem za pomocą telefonu komórkowego i Tindera. Drugi odkrywa, że nie jest łatwo wejść w buty pana Miyagiego i jeszcze pogodzić to z rolą ojca rodziny. To dwa najlepsze wątki, ale nie ma w nich nic zaskakującego. Na koniec zaś i tak okazuje się, że postacie stoją w miejscu, a wszystkie problemy wynikają z nieporozumień i dziwnych zbiegów okoliczności. No i oczywiście zakulisowych knowań złowrogiego senseia Kreese’a.
Dużą rolę w sukcesie pierwszego sezonu miało zastosowanie sporej dawki niewymuszonego humoru w wykonaniu zarówno młodszej części ekipy, jak i przede wszystkim Williama Zabki. Jego Johnny, żywcem wyjęty z lat 80., z uroczą nieporadnością próbował sobie radzić w życiu, będąc przy tym całkowicie niepoprawnym politycznie. Tym razem scenarzyści ograniczyli się w zasadzie do powtarzania tezy, że kiedyś było lepiej, łatwiej i spokojniej. Funkcję dyżurnych klaunów przejęły dwie inne postacie. Po stronie LaRusso jest to Demetri (tak tak, obejrzycie – dowiecie się dlaczego), a w Cobra Kai grany przez Paula Waltera Hausera Raymond. O ile ten pierwszy jest po prostu głupkowato infantylny, tak ten drugi to kolejny krok za daleko. Albo nawet sus. Raymond gra dorosłego ucznia karate i zachowuje się mniej więcej tak samo, jak postać z filmu Ja, Tonya grana przez tego samego aktora. Każde jego pojawienie się powoduje, że brwi unoszą się widzowi do połowy czoła, a sceny z jego udziałem to groteska w jak najgorszym znaczeniu tego słowa. Nie wiem, co się stało, bo pierwszy sezon okraszony był naprawdę wyważonymi i przede wszystkim zabawnymi żartami, które świetnie uzupełniały poważniejsze wątki i dodawały historii lekkości. Sezon drugi jest pod tym względem bardzo siermiężny i niestety mało śmieszny.
Choćbym nie wiem, jak się starał, nie jestem w stanie znaleźć pozytywów na tyle dużych, żeby przesłoniły poważne wady drugiego sezonu Cobra Kai. Tam gdzie pierwsza seria świetnie unikała banalności przy kreowaniu konfliktów, kontynuacja serwuje sztampę za sztampą, ograniczając konfrontacje do prania się po pyskach. Świetnie zrobiony przewrotny początek serialu, który co prawda pod koniec serii mocno obniżył loty, został całkowicie zastąpiony przeciętną młodzieżową historyjką i choćby nie wiem, jak się starali dwaj główni bohaterowie, nie są w stanie przykryć tej nijakości. Zabka, Macchio oraz większość dorosłej ekipy dwoją się i troją, żeby wycisnąć ze swoich ról jak najwięcej, lecz są to wysiłki daremne, bo ich wyczyny przykrywają sztucznie wymyślane konfrontacje i problemy rodem z telenoweli. Owszem, ścieżka dźwiękowa trzyma poziom, realizacyjnie nie ma się do czego przyczepić, choreografia walk jest całkiem niezła, ale to za mało. Niestety, w typowy dla rozrastających się w nieskończoność serii, drugi sezon zostawia bohaterów dokładnie w tym samym miejscu, gdzie byli na początku, zapowiadając jednocześnie pojawienie się ostatniej brakującej postaci sprzed lat. Tak jak Kreese miał swoje wejście smoka w ostatnich sekundach pierwszej serii, druga zapowiada powrót Ali Mills, czyli szkolnej miłości Johnny’ego i Daniela. Nie jestem jednak przekonany, czy zdobywczyni nominowana do Oscara Elisabeth Shue będzie w stanie poratować Cobra Kai. I chyba nie znajdę w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, żeby obejrzeć trzeci sezon. Twórcy mają przed sobą ogromne wyzwanie, żeby zawrócić serial z drogi przeciętności, a w dalszej kolejności czegoś gorszego.
-
Ocena Crowleya - 4/10
4/10
Elizabeth Shue- bo ją jak sądzę masz na myśli w ostatnim akapicie- nie dostała Oscara.
Chorobcia, byłem pewien, że tak, a to tylko nominacja. Poprawiam!
Jakoś po zakończeniu pierwszego sezonu nie bardzo miałem ochotę oglądać drugi. Tendencja spadkowa w ostatnich odcinkach była widoczna i miałem wrażenie, że drugi sezon po prostu nie udźwignie tego pomysłu. Tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziłeś.
Niestety to było do przewidzenia, ale łudziłem się, że jednak dadzą radę. Jak już odbębnili ten turniej, to można było iść dalej w dowolnym kierunku. Niestety wybrali bardzo zły.