Spowiadałem Wam się już chyba z tego, że Egzorcysta należy do moich ulubionych filmowych horrorów. Dzieło Williama Friedkina jest prawdziwym majstersztykiem i to nie tylko na tle kina grozy, ale kina jako takiego. Friedkin w ogóle miał w latach 70. niesamowitą passę, kręcąc pod rząd trzy najlepsze filmy w swojej karierze (Francuski Łącznik, wspomniany Egzorcysta oraz Sorcerer). Naturalnie więc całą zasługę przypisywałem reżyserowi, nie biorąc pod uwagę, że i książka może być genialna. No więc mam dla Was dobrą nowinę. Jest genialna. Zdecydowanie.
Historię Egzorcysty zapewne zna większość z Was, ale dla porządku powinienem ją streścić. Chris McNeill to popularna aktorka wychowująca samotnie córkę – dwunastoletnią Regan. Pewnego dnia dziewczynka zaczyna się dziwnie zachowywać. Lekarze podejrzewają u niej cały szereg przypadłości natury psychologicznej i neurologicznej – począwszy od histerii, aż po osobowość mnogą. Kolejne diagnozy upadają w toku badań, stan dziewczynki się pogarsza, a matka – choć jest ateistką – zaczyna dostrzegać związek pomiędzy chorobą córki, a bezczeszczeniem kościołów. Chris McNeill podejrzewa, że jej córka została opętana. I że potrzebuje egzorcyzmu. Zwraca się w tej sprawie do księdza i psychiatry w jednej osobie – Damiena Karrasa. Ten zaś otrzymuje pomoc ojca Merrina, dla którego nie będzie to pierwsze spotkanie z demonem.
W ten sposób moglibyśmy opisać zarówno powieść, jak i film. A jednak są pomiędzy tymi dwoma dziełami liczne różnice. Niektóre bardzo subtelne. Weźmy na przykład postać matki Regan. W obu ujęciach jest aktorką, ale czytając książkę można odnieść wrażenie, iż młodszą i popularniejszą. Nie nazwałbym jej może gwiazdą filmową, ale jest osobą zamożną, częścią śmietanki towarzyskiej, a jej status sprawia, że rzuca się w oczy postronnych osób niczym Tomasz Karolak na zjeździe ortodontów. Książka bardzo wiele uwagi poświęca też służbie pracującej w domu pani McNeill oraz uczącej Regan guwernantce. Ale tak naprawdę najistotniejszą postacią powieści jest ojciec Damien Karras. Film nieco prześlizgnął się nad wątkiem utraty wiary przez księdza-psychiatrę, natomiast powieść uwypukla to doskonale, czyniąc istotną częścią opowieści. Zresztą nie tylko sam rytuał egzorcyzmu, ale w ogóle bardziej namacalne przejawy opętania pojawiają się w książce dość późno, a pierwsze sto stron służy raczej budowie wiarygodnych portretów psychologicznych. Ta praca włożona we wstęp przynosi owoc obfity.
Na przykład weźmy wątek matki ojca Karrasa. Niech mnie wszyscy diabli, jeśli Blatty nie rozegrał tego perfekcyjnie. Historia ucieczki Karrasa od biedy w objęcia zakonu i będącego rezultatem tej ucieczki osamotnienia niewykształconej, prostej matki księdza, targa emocjami jeszcze nim na scenie pojawi się demon. A kiedy w końcu demon porusza ten wątek pośród swoich bluźnierstw w czasie egzorcyzmu, jesteśmy skłonni uwierzyć, że został zadany potężny cios. Bo i czytelnik ledwo może w takiej chwili utrzymać książkę. Nie potrzeba latających mebli, ani demonicznej facjaty. Batalia może mieć wymiar psychologiczny.
Za to bez wątpienia znajdziemy w książce wiele elementów, które przyczyniły się do popularności filmu. To znaczy poza tym oczywistym, czyli fantastycznym tematem opartym na dość tajemniczych aspektach katolicyzmu. To się rozumie samo przez się. Tak samo jak ciekawy, dramatyczny sposób prowadzenia fabuły, łącznie z sugestywnym prologiem. Ale prawdziwym objawieniem były dialogi. Blatty ma niesamowity słuch do żywego języka i potrafi idealnie oddać naturalny sposób mówienia językiem literackim. Z jednej strony bez trudu rozpoznajemy postaci już po sposobie formułowania przez nie zdań, z drugiej strony to nadal są dialogi literackie, a nie transkrypcja nieco bełkotliwego sposobu, w jaki werbalizujemy myśli w życiu codziennym. Część tej zasługi mogą sobie przypisać tłumacze – Dagmara Chojnacka i Jan Kałuża – bo po polsku rzecz też wyszła bardzo zgrabnie.
Grzechem byłoby narzekanie na książkę, którą połknąłem raptem w dwa dni i która trzymała mnie cały czas w napięciu. Ale że lubię się czepiać, to wspomnę o jednej rzeczy, która nie wypaliła. Otóż jednym z istotnych elementów „śledztwa” w sprawie nawiedzenia jest weryfikacja przez ojca Karrasa – młodego psychiatrę – symptomów, jakie można odnaleźć u Regan. I tu niestety Blatty trochę popłynął, bo dzieją się rzeczy, które muszą być albo zjawiskiem nadprzyrodzonym albo oszustwem, a sceptyczny ksiądz… przechodzi nad nimi do porządku dziennego. Uznaje, że mogą być nie świadectwem opętania, ale po prostu przejawem telepatii albo telekinezy. Ja rozumiem, że autor pisał książkę w latach 70. To był czas fascynacji hochsztaplerami takimi jak Uri Geller, i zdarzali się (choć rzadko) nawet poważni psychiatrzy, którzy rzeczywiście wierzyli w istnienie postrzegania pozazmysłowego. No, ale ksiądz kreujący się na sceptyka raczej by nie wyjaśniał jednego zjawiska paranormalnego innym zjawiskiem paranormalnym.
No i jeszcze… a nie, przepraszam. To tyle. Do niczego więcej się przyczepić nie mogę. Może uznacie to za herezję, ale… powieść jest chyba jeszcze lepsza od filmu. Bo choć sam film jest doskonały, to powieść jest wprost… diabelnie dobra. Przeczytajcie koniecznie.
Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Vesper.
Egzorcysta (William Peter Blatty)
-
Ocena DaeLa - 10/10
10/10
„No, ale ksiądz kreujący się na sceptyka raczej by nie wyjaśniał jednego zjawiska paranormalnego innym zjawiskiem paranormalnym.”
Książki co prawda nie czytałem, ale może to celowy zabieg? Tak, jak umiejscowienie akcji akurat w tym konkretnym środowisku? Mianowicie w światku aktorskim, który przyjął sobie różne bzdurki New Age, zamiast prawdziwej wiary.
Nie za bardzo. To znaczy to by miało sens, gdyby matka chwytała się tego rozwiązania. Natomiast w przypadku księdza, to raczej chodzi o to, że poszukuje racjonalnego wyjaśnienia, tylko że to racjonalne wyjaśnienie jest jeszcze bardziej odjechane od hipotezy z opętaniem, bo zamiast jednego zjawiska paranormalnego zakłada kilka.
Chyba, że wiara księdza jest tylko na pokaz, jak wiara Thorosa z Myr (kiedyś). Spotkawszy się z czymś, czego nie da się wyjaśnić naukowo, woli uczepić się tej telekinezy czy tam innej telepatii, niż uznać to, czego podświadomie najbardziej się obawia – że za wiarą stoi prawda.
A ty Dael prywatnie wierzysz w możliwość opętania przez demony?. Blog https://czajniczek-pana-russella.blogspot.com/ mnie prawie wyleczył z wiary w jakiekolwiek paranormalne zjawiska.
prawie?
Mam nadzieję, że zjawiska nadnaturalne istnieją, w postaci istnienia Boga.
tego o ktorym napisali w jakiejs ksiazce fantasy 2k lat temu?
Nie, nie wierzę. Ale lubię takie historie 🙂
A ja tam wierzę. Sfera demoniczna jest obecna w każdej religii i kulturze od początku ludzkości. Lepiej wierzyć w coś, co ma tysiące lat tradycji, niż w jakieś wymysły współczesnych „mędrców”, którzy za dużo palili trawki na studiach, a ich największą ambicją jest zaistnieć w Hollywood. A jeżeli kogoś nie przekonują liczne niewytłumaczalne przypadki demonicznych manifestacji, to zawsze warto wierzyć z czystego oportunizmu. Jeżeli nie ma nic „po tamtej stronie” to dla nas obu będzie to już faktem bez znaczenia. Ale jeżeli jest, to ja będę wygrany, nie Ty. 😉
Nie wiem kim są ci palący trawkę mędrcy, których ambicją jest zaistnienie w hollywood, ja się ich w każdym razie nie słucham ;). Jeśli kiedyś pojawisz się na konwencie (fantastycznym, nie zakonnym ;)), to z chęcią bym o tym z Tobą pogadał. Obiecuję nawet poddać się ewangelizacji (jeśli tylko będę miał w zamian okazję do wygłoszenia swych bezbożnych argumentów). Ale proponuję jednak nie kontynuować tej dyskusji w komentarzach. To jest temat o dużym ciężarze gatunkowym i wymagający w dyskusji pewnej elementarnej empatii – więc siłą rzeczy nie pasuje do komentarzy pod recenzją książki. Stawiam dolary przeciw orzechom, że jeszcze nikt pod wpływem dyskusji w komentarzach nie zmienił światopoglądu. Za to ludzi urażonych, można pewnie liczyć w setkach tysięcy, po obu stronach każdego możliwego sporu o religię.
Ależ ja nie zamierzam nikogo ewangelizować. 🙂 Jeżeli ktoś jest niewierzący to jest jego problem, nie mój. I szczerze mówiąc powiewa mi to.
Tutaj odniosłem się tylko w kwestii demonów, które jakby nie patrzeć są głównymi antagonistami omawianej powyżej książki. Książka dzieje się wprawdzie wśród księży katolickich, jednak demony obecne są w KAŻDEJ religii. No, może poza religią Jedi, choć nie jestem pewien. 😉
A napisałem te parę słów ponieważ padło pytanie o wiarę w demony. Jeżeli odniosłeś wrażenie, że próbuję cię przekonać do jakiegoś konkretnego wyznania to przepraszam. Pomyłka. 🙂
Czytalem tę powiesc całkiem niedawno i zrobiła na mnie duże wrażenie. Jest w niej coś zimnego, tajemniczego i złowrogiego. Tak jak w dobrym filmowym horrorze, czytelnik ma ciągle wrażenie, że lada chwila wydarzy się coś przerażającego. I ma rację, bo są tu momenty bardzo sugestywne, sprawiające, że można się poczuć nieswojo. Mocna rzecz, pomimo niemal półwiecza na karku.
Kanwą dla „Egzorcysty” nie było opętanie dziewczynki, a chłopca Ronalda Hunkelera. Prawdziwa historia jest nie tyle straszna co żałosna: https://czajniczek-pana-russella.blogspot.com/2014/05/pan-diabe-proszony-na-plan.html