Wydaje mi się, że przyznawałem się już na FSGK do bycia entuzjastą złych filmów. Nie mam tu na myśli kina klasy B. Ono także często trafia w moje gusta, ale tym, co sprawia mi prawdziwą frajdę, jest oglądanie produkcji nakręconych w sposób tak niekompetentny, że aż śmieszny. Innymi słowy – kocham kino klasy Z. Oczywiście nie każda niskobudżetowa i nakręcona bez pojęcia produkcja się tu kwalifikuje. Nie przepadam więc za cyniczną eksploatacją kina sci-fi, za tymi wszystkimi kręconymi na szybko filmami wytwórni The Asylum, które chcą zbić kapitał na podobieństwie do innych tytułów (Atlantic Rim, Transmorphers, etc…). Nie trafiły w moje gusta polskie produkcje z uczestnikami Big Brothera (o czym zresztą pisałem niedawno w recenzjach), ani filmy, które w sposób sztuczny, głupi i wymuszony nawiązują do kina klasy Z (wszystkie części Rekinado). Lubię autentyki, filmy kręcone z pasją, ale bez odpowiednich kompetencji. A najlepiej, gdy widzimy w nich odrobinę autentycznego talentu. Dlatego między innymi uwielbiam polski horror przygodowy Klątwa Doliny Węży i szanuję The Room. Dlatego świetnie bawiłem się przy Birdemic (ale tylko części pierwszej) oraz dziełach Neila Breena. Ale tak naprawdę ubóstwiam produkcje starsze. Kino science-fiction z lat 50. i 60.
A omawiany dziś tytuł… nie, nie jest wcale filmem z lat 50. Ale to dla mnie obraz naprawdę wyjątkowy. The Lost Skeleton of Cadavra to nakręcony w 2001 roku hołd dla klasycznego kina klasy Z. Muszę to bardzo jasno podkreślić – to nie jest tania i leniwa produkcja, cynicznie wykorzystująca popularność złych filmów – jak Rekinado. Przeciwnie. To film ze świetnymi aktorami, którzy celowo grają „drewnianie” i robią to w sposób obłędnie śmieszny. Wraz z przezabawnym scenariuszem sprawia to, że film jest… autentyczny.
Kosmici to niby my? Czy to jeden z waszych ziemskich żartów?
Co przez to mam na myśli? Oczywiście odtwarzanie wszystkich idiotycznych manieryzmów typowych dla gry aktorskiej lat 50. Eksplorację całej masy seksistowskich stereotypów. Absurdy i nielogiczności fabuły. A przede wszystkim dialogi i monologi. Scenariusz stworzony przez Larry’ego Blamire’a (który wcielił się również w jedną z głównych ról) to prawdziwy majstersztyk pastiszu. Blamire czuje i kocha klasyczne kino klasy Z, dzięki czemu oddaje wszystkie idiosynkrazje ówczesnych dialogów. Postaci wpadają więc w nałóg tłumaczenia sobie rzeczy najbardziej oczywistych. Gadają pseudonaukowym bełkotem. Każdy żart językowy jest ciągnięty w nieskończoność. Przede wszystkim zaś bohaterowie mają skłonność do pseudofilozoficznych i nonsensownych refleksji.
– Tak, jest dziwną ta Ziemia, jak ją nazywają, ale czyż my, przybysze z planety Marva, jak nazywamy naszą planetę, nie jesteśmy dziwni i różni od tej planety i jej ludzi również?
– Myślisz, że ludzie z Ziemi myślą, że jesteśmy dziwni? To dziwne na jak wiele różnych sposobów różnią się różne planety.
Pozwólcie wszakże, że dla porządku zarysuję Wam fabułę. Doktor Paul Armstrong i jego małżonka Betty jadą do chatki w górach. Tam doktor Armstrong będzie badał pod mikroskopem tajemniczy meteoryt zawierający niesamowity pierwiastek – atmosferium. Ale w okolicy grasuje jeszcze jeden naukowiec – zły dr Roger Fleming, pragnący wykorzystać armosferium do wskrzeszenia szkieletu z Cadavry. Ale w okolicy grasuje mutant potwornie okaleczający lokalną ludność i bydło. Ale ścigają go kosmici (Kro-Bar i Lattis – fonetycznie brzmi to jak Łom i Sałata), którzy potrzebują atmosferium do naprawy swojego statku kosmicznego. Ale zły naukowiec posiada broń, zdolną zamieniać leśne zwierzęta w ludzi… Nie, nie będę tego kontynuował. Chyba macie wstępny obraz tego, jak film wygląda.
W tych stronach podchodzimy do przerażających okaleczeń bardzo poważnie.
Oddanie wobec kina klasy Z jest w The Lost Skeleton of Cadavra doprawdy wyjątkowe. Film został nakręcony w używanej przez Hollywood w latach 50. lokacji – kanionie Bronson. I chyba miał nawet budżet zbliżony do ówczesnych produkcji. Na to przynajmniej wskazuje ogólna kartonowość dekoracji. No i jest czarno-biały.
Już jako małe dziecko byłem znienawidzony przez szkielety.
Tym dziwniejsze jest to, że The Lost Skeleton of Cadavra doczekał się prawdziwej premiery kinowej – w 2004, trzy lata po skończeniu zdjęć. Oczywiście nie wzbudził wielkiej sensacji. Krytycy byli podzieleni (niektórzy chyba nie do końca zrozumieli żart), szerokiej publiczności w ogóle ta produkcja nie interesowała. W kolejnych latach szkielet doczekał się jednak sequela. I statusu produkcji kultowej wśród kinomaniaków uwielbiających początki kina science-fiction.
Ale czy mogę film polecić z czystym sumieniem? To trudne pytanie. Ja sam uważam Larry’ego Blamire’a za niedocenionego geniusza. Sądzę, że cała obsada zasługuje na najwyższe uznanie, ale mówiąc wprost – aby w pełni cieszyć się tym filmem, trzeba sobie najpierw wyrobić smak. Posłużę się browarniczym porównaniem – nie sięga się od razu po ciężkiego stouta, jeśli jedynym piwem, którego człowiek zasmakował, był lekki radler. Jednakże jeśli choć raz w życiu widzieliście film Eda Wooda, to myślę, że warto spróbować. Jest szansa, że The Lost Skeleton of Cadavra rozbawi Was do łez.
The Lost Skeleton of Cadavra
-
Ocena DaeLa - 8/10
8/10
A oto zwiastun:
„Wydaje mi się, że przyznawałem się już na FSGK do bycia entuzjastą złych filmów.”
aż by się chciało dodać „nie raz i nie dwa” 😛
Czyli to coś w stylu robienia parodii paradokumentów typu Trudne Sprawy czy Dlaczego Ja? W tych serialach ludzie starają się grać jak najlepiej i wychodzi to sztucznie i komicznie, ale odegrać coś takiego to jest prawdziwa sztuka.
Tak, to jest całkiem niezłe porównanie. To tak, jakby ktoś próbował odtworzyć Trudne Sprawy, ale ze świetnym scenarzystą i doskonałymi aktorami.
Tak myślałem, że wspomnisz Eda Wodda. 🙂 Klasyk takiego kina. Ciekawe czy za pół wieku podobnie będzie się wspominać Uwe Bolla?
Pordonsik – Eda Wooda oczywiście. 😉