Na kinowe ekrany trafił właśnie sequel reboot Hellboya i już niebawem zaprezentujemy Wam jego recenzję, ale sądzę, że zacząć powinniśmy od przybliżenia produkcji sprzed 15 lat… Zaraz, zaraz! To od oryginalnego Hellboya minęło 15 lat? Niemożliwe! Kiedy ja się tak zestarzałem?
Trudno w to uwierzyć, w czym spora zasługa Guillermo del Toro, reżysera dla którego Hellboy nie był wprawdzie debiutem, ale był pierwszym filmem o tak dużym budżecie. Meksykański twórca zdołał mu wszakże nadać pewien niepowtarzalny styl, który do dziś jest niepodrabialny.
Ale nim o tym opowiemy – kilka słów na temat materiału źródłowego. Hellboy to oczywiście adaptacja słynnego komiksu Mike’a Mignoli, w którym czarna magia, demony, tajne stowarzyszenia i tego typu atrakcje są codziennością. Świat Hellboya najłatwiej opisać w sposób następujący – 80% teorii spiskowych i 100% folkloru jest rzeczywistością. A jedynym, co stoi na drodze czasem piekielnych, czasem lovecraftowskich i ogólnie nieprzyjemnych hord, jest tytułowy Hellboy – adoptowany diabeł.
Film zaczyna się od retrospekcji. II Wojna Światowa ma się ku końcowi, kiedy szalony Adolf Hitler daje przyzwolenie na wykorzystanie w walce hord piekielnych. Członkowie organizacji Thule Grigorija Rasputina (tak, wciąż żyjącego!), otwierają wrota piekieł. Na szczęście bluźnierczy rytuał przerywa pojawienie się żołnierzy Aliantów, dowodzonych przez Trevora Bruttenholma. Na miejscu odnajdują jednak małego czerwonego diabełka. Bruttenholm bierze go pod swoją opiekę i zamienia w narzędzie służące obronie ludzkości – w najlepszego agenta Biura Badań Paranormalnych i Obrony. Chwilami zgorzkniałego, czasem cynicznego, zawsze gotowego na rozróbę. I całe szczęście, bo wraz z Abem (humanoidalnym stworem wodnym) i Liz Sherman (pirokinetyczką), Hellboy będzie musiał powstrzymać wskrzeszonego Rasputina przed sprowadzeniem na Ziemię demona Sammaela.
I w ten oto sposób wita nas dość luźna adaptacja dwóch tomów komiksu Mignoli: Nasienia zniszczenia i Prawej ręki zniszczenia. Celowo piszę, że adaptacja jest luźna, bo z jednej strony ze względu na ograniczenia czasowe, z drugiej na poziom intrygi w komiksowym oryginale, fabuła jest dość mocno spłycona. To zresztą powód, dla którego pierwsze reakcje na film były wśród fanów powieści graficznej raczej chłodne. Owszem, chwalono film za kierunek wizualny, a Ron Perlman był powszechnie uznany za idealnego Czerwonego. Ale ogólny odbiór filmu był wśród fanów oryginału raczej średni. Nieco lepsze oceny Hellboy uzyskał wśród krytyków, ale oni również ganili produkcję meksykańskiego reżysera za pewną sztampowość i kompletną przewidywalność.
Czy słusznie? I tak, i nie. Problem z Hellboyem jest taki, iż ze względu na ilość materiału źródłowego i jego epizodyczność, po prostu nie do końca pasuje do formatu filmu kinowego. O wiele lepiej sprawdziłby się jako wysokobudżetowy serial. Ale na to nie było w 2004 roku zapotrzebowania. A tymczasem gdyby pozwolono pewnym wątkom odpowiednio wybrzmieć, gdybyśmy spędzili więcej czasu z Abem i Liz, gdyby eksplorowano nieco uczucie między czerwonym a Liz (ach te paralele do Pięknej i Bestii!), gdybyśmy wreszcie – tak jak komiksowy Hellboy – badali przeróżne okultystyczne organizacje, to od ekranu ciężko byłoby się oderwać. Natomiast pełnometrażowy Hellboy… cóż, to po prostu kino akcji. Świetne wizualnie, ze sporą ilością humoru i kilkoma niezłymi pomysłami. Ale nie wykorzystuje potencjału, jaki tkwił w komiksach Mignoli.
Co ciekawe, mimo średnich ocen, film okazał się komercyjnym sukcesem, a w sequelu Guillermo del Toro, świeżo po triumfie jakim był Labirynt Fauna, otrzymał nieco więcej swobody, szczególnie jeśli idzie o kierunek artystyczny. Ale moim zdaniem pierwsza część też jest warta uwagi. Chociażby dla niezrównanego Rona Perlmana, który urodził się, by zostać Hellboyem.
Hellboy (2004)
-
Ocena DaeLa - 7/10
7/10
U mnie ocena wyższa za klimat wybitnie „delTorowy” i genialnego Perlmana, który w tej roli po prostu był niczym Jackman jako Wolvie/Logan – po prostu casting idealny. 8/10 ze wskazaniem na takie 8,5-8,7 😛
„gdybyśmy spędzili więcej czasu z Abem”
Jeden Kształt wody wystarczy :/
https://www.youtube.com/watch?v=f6KJdsgPz24
Moja ulubiona scena. Z sequela, bo z sequela, ale co tam 🙂
A cóż to za herezja? – „Chociażby dla niezrównanego Rona Perlmana, który urodził się, by zostać Hellboyem.”
Wszyscy przecież wiemy, że Ron urodził się żeby powiedzieć, że wojna nigdy się nie zmienia…. 😉