Lubię Jima Carreya. To jeden z bohaterów mojego dzieciństwa, a jego wyczyny w Głupim i głupszym, Masce, czy filmach z serii Ace Ventura na zawsze pozostaną dla mnie synonimem niezbyt wysublimowanej, ale całkowicie szczerej i bezpretensjonalnej rozrywki. Ciężko mi zrozumieć, jak to się stało, że chociaż dał się poznać zarówno jako kultowy komik, jak i świetny aktor dramatyczny – grał przecież fantastycznie u Formana i Weira – nigdy nie trafił do pierwszej ligi w Hollywood. Ostatnie lata to dla Carreya głupkowate i nieudane komedie/filmy familijne, albo jeszcze bardziej nieudane i nie mniej głupie próby zagrania czegoś poważniejszego. Kiedy więc myślałem, że gorzej już być nie może i że nadejdzie jeszcze taki czas, kiedy Jim triumfalnie powróci na ekran w filmie godnym jego talentu, obejrzałem Prawdziwe zbrodnie.
Film to o tyle ciekawy, że jest koprodukcją polsko-amerykańską, jego akcja dzieje się w Polsce, bohaterami są Polacy, a fabuła opiera się na autentycznej historii, która obiła się szerokim echem na całym świecie. Mowa o historii Krystiana Bali – pisarza, który trafił na 25 lat do więzienia za morderstwo biznesmena, które rzekomo później opisał w swojej książce pod tytułem Amok. Przyznaję otwarcie, że Amoku nie czytałem, tak samo jak nie oglądałem polskiego filmu Kasi Adamik pod tym samym tytułem, który do dziś wzbudza kontrowersje i jest przedmiotem sporu sądowego między rodziną zamordowanego a producentami. O ile jednak polski film był, z tego co mi wiadomo, fabularyzacją rzeczywistych wydarzeń, scenarzysta Prawdziwych zbrodni zaczerpnął jedynie niektóre motywy z tej makabrycznej i tajemniczej historii, dokładając do nich sporo zupełnie nowych elementów.
Otóż mamy tu polskiego policjanta imieniem Tadek, który po przeczytaniu pewnej książki, dostrzega w niej podobieństwa do nierozwiązanej sprawy kryminalnej sprzed kilku lat. Podążając tym tropem, usiłuje rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa i doprowadzić do skazania pisarza, o którego winie jest przekonany. Do tego momentu sprawa przypomina bardzo historię Bali. W filmie dodano jednak do tego jeszcze wątki poboczne, dotyczące jakichś bardzo podejrzanych organizacji, tajemniczych ludzi, czy wreszcie żony podejrzewanego pisarza, które zostały w całości wymyślone. Miało to nawet potencjał i mogło być kanwą solidnego, brudnego i mrocznego thrillera kryminalnego. Zresztą uważam, że cała historia, rewelacyjnie opisana swojego czasu w artykule Davida Granna, opublikowanym na łamach New Yorkera, to fantastyczny pomysł na film. Stawiam orzechy przeciw kasztanom, że ktoś utalentowany mógłby zrobić z tego dzieło na miarę Siedem, czy wręcz Milczenia owiec. Tymczasem coś poszło mocno nie tak…
Zacznijmy od tego, co rzuca się w oczy od pierwszych sekund. Polska to straszny kraj. Obrzydliwy, ponury, brudny, obity boazerią i wszyscy jeżdżą tu starymi Volkswagenami, słowem kamieni kupa, albo jeszcze gorzej. Jeśli wydawało się wam, że w umartwianiu się i robieniu smutnych, szaro-burych filmów nie mamy sobie równych, jesteście w mylnym błędzie. Oczywiście chociaż to wszystko wygląda trochę jak późny PRL, akcja dzieje się współcześnie, o czym świadczą policyjne radiowozy i telefony komórkowe. Podobny zarzut miałem do Czerwonej jaskółki, ale Prawdziwe zbrodnie idą jeszcze o krok dalej w pokazywaniu karykatury Europy Wschodniej. Smutne to tym bardziej, że przecież w produkcję byli zaangażowani nasi rodacy, więc nie można zrzucić winy na ignorantów zza oceanu, czy innej Grecji.
Strona wizualna to jedno, ale o czym tak w zasadzie jest ten film? O tym jak bardzo smutny i brodaty Jim “Tadek” Carrey jeździ po smutnym i brzydkim mieście jeszcze brzydszym Passatem B3 i próbuje rozwiązać zagadkę kryminalną, słuchając audiobooka. Co jakiś czas z kimś pogada, ten ktoś będzie bardzo tajemniczy, rzuci jakimiś aluzjami i z tych dialogów powoli (to słowo jest użyte nie bez przyczyny) wyłania się przed widzem obraz Szarej Sieci Zła, która oplata naszą Szarą Polską Rzeczywistość, więzi i upodla nasze kobiety oraz nie daje spać Policjantom Z Misją. Celowo ironizuję, bo jest to pokazane w tak koślawy, przerysowany i siermiężny sposób, że nie da się oglądać Prawdziwych zbrodni bez przewracania oczami z poczuciem zażenowania. Akcja wlecze się w tempie dryfu kontynentalnego, bo przez długi czas widzimy twarze postaci, gapiące się pustym wzrokiem w dal oraz statyczne ujęcia ciemnych zaułków i odrapanych ścian. Kolejne dialogi wydają się oderwane od reszty, tropy pojawiają się znikąd, przez większość czasu nie za bardzo wiadomo, co w ogóle autor scenariusza miał na myśli. Tadek występuje w roli burzyciela systemu, walczącego z wszechogarniającym złem, które personifikuje tajemniczy autor książki, opisującej zbrodnię. Długo nie wiadomo, czy faktycznie to on jest sprawcą mordu i jakie ma powiązania z tajemniczymi personami, pojawiającymi się tu i ówdzie, lecz zanim dowiemy się prawdy, czeka nas torturowanie kolejnymi nic niewnoszącymi dialogami.
Efekt jest tym bardziej zły, że jak przystało na polską koprodukcję, wiele ról grają polscy aktorzy, między innymi Agata Kulesza, Robert Więckiewicz, czy Zbigniew Zamachowski. I chociaż wstydu nie przynoszą, to ich akcent w stylu “hollywoodzkiego Rosjanina” nieustannie wprawiał mnie w konsternację, a sprowadzenie roli Kuleszy do uporczywego wpatrywania się w jeden punkt za kamerą podczas wygłaszania naburmuszonych przemów, to wręcz zbrodnia (prawdziwa zbrodnia, hue hue…). Jakoś to wszystko ze sobą kompletnie nie współgrało. Oprócz Carreya i rodzimej reprezentacji na ekranie zobaczymy jeszcze Martona Csokasa w roli demonicznego powieściopisarza oraz zdecydowanie wybijającą się ponad resztę Charlotte Gainsbourg jako jego żonę. Gra Gainsbourg, chociaż jej rola nie ma zbyt wiele sensu, to zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu. Jej specyficzna uroda oraz “zamyślony” sposób bycia doskonale pasują do klimatu filmu, a sama aktorka po prostu jest przekonująca. Carrey natomiast stara się być poważny i zaangażowany, ale wychodzi mu to dość karykaturalnie, chociaż nie sposób odmówić mu przyzwoitego warsztatu.
Ciężko mi napisać coś więcej, bo jedyne co dobrze zapamiętałem z seansu to koszmarna nuda skąpana w zimnych, ponurych barwach, chaos i bałagan. Świetna historia zasypana złymi pomysłami, beznadziejnym scenariuszem i bardzo słabo zrealizowana. Nic dziwnego, że poza ograniczoną dystrybucją w USA niemal dwa lata po premierze na Warszawskim Festiwalu Filmowym, film trafił prosto na DVD/Blu-ray i raczej nie zawojował rynku. Nie jest też przypadkiem, że to jeden z 36 filmów, których tomatometr na pewnym znanym portalu wynosi okrągłe 0%. Stanowczo odradzam wam próbę przekonania się, czy rzeczywiście może być aż tak źle, ostrzegam też wszystkich miłośników talentu Jima Carreya – to nie jest film, którego szukaliście.
Prawdziwe zbrodnie
-
Ocena Crowleya - 2/10
2/10
Obejrzałem trailer. Toż nawet w „Stawce większej niż życie” Polska wyglądała bardziej kolorowo. A przecież to serial o niemieckiej okupacji. I do tego czarno-biały…
TAK! Mhrok, niebieskie filtry i smutni ludzie, czyli Polska w pigułce. 😉
„Polska to straszny kraj. Obrzydliwy, ponury, brudny, obity boazerią i wszyscy jeżdżą tu starymi Volkswagenami, słowem kamieni kupa, albo jeszcze gorzej. (…) Smutne to tym bardziej, że przecież w produkcję byli zaangażowani nasi rodacy, więc nie można zrzucić winy na ignorantów zza oceanu, czy innej Grecji.”
Warto tu jeszcze dodać, że miasto Kraków dorzuciło się finansowo do tego filmu jako jeden z jego sponsorów, bo film miał też reklamować miasto. Zajebista reklama wyszła, prawda? Rzygać się chciało od samego patrzenia na to jak przedstawili Kraków. Ech…
przeciez tu chodzilo o stworzenie klimatu, wiec zrobili jak chcieli, a jak wyszlo tak wyszlo xD
Byłem kiedyś w Krakowie zimą. Nawet coś widziałem zza kłębów dymu i w sumie zbyt pięknie poza starówką nie było. Może tam po prostu tak jest? 😀 Niech się Krakusy wypowiedzą.
Oj tak, reklama znakomita. O ile się jest miłośnikiem pełnoletnich Volkswagenów i boazerii. Swoją drogą nie wiedziałem, że właśnie ściany obite deskami to aż tak ważny symbol Europy wschodniej. Jeśli akcja jakiegoś filmu dzieje się na wschód od Odry, można być niemal pewnym, że gdzieś zobaczymy sosnę na ścianie.
„Oprócz Carreya i rodzimej reprezentacji na zobaczymy jeszcze Martona Csokasa w roli demonicznego powieściopisarza „
Poprawione. Dzięki.
Jim zapuścił taką brodę, że początkowo pomyliłem go z Ericiem Cantoną.
Ja też lubię Jima Carreya, a także Martona Csokasa, ale nie widziałem jeszcze udanego przedstawienia Polaków w amerykańskim filmie (może poza „Pod słońcem Toskanii” i „Fuchą”, choć ten ostatni to w zasadzie brytyjski). A gdy dodatkowo akcja dzieje się w Polsce to klapa pewna. Nie dopatrywałbym się tu jednak złej woli Jankesów. Oni po prostu nas nie znają. Nie odwiedzają nas, nie przyjeżdżają tu na wakacje, nie miewają przyjaciół Polaków, nie znają naszej historii i mentalności. Wschodnia Europa to dla przeciętnego Amerykanina terra incognita, ziemia wampirów, ewentualnie jakiś zimnowojenny komiks. Takie kalki i stereotypy to normalka, dla nas też np. Chiny to obowiązkowo wielopokoleniowa rodzina nad miseczką ryżu. I gdybyśmy robili film o Chinach kilka takich scen musowo by się tam znalazło. Nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek zmieniło, bo Jankesom zawsze będzie bliżej do Anglii, Francji czy Włoch i ich kultury niż na Wschód.