Ostatni rejs Fevre Dream

Wampiry – potężne, nieśmiertelne i potępione. Czułe na piękno i bestialskie zarazem. Dominujące, ale skryte w pomroce dziejów. Czy może być coś romantyczniejszego od wampirów? Oczywiście, że tak. Parowce.

Przynajmniej z takiego założenia wyszedł George R.R. Martin tworząc ponad ćwierć wieku temu “Ostatni rejs Fevre Dream”, fascynującą powieść historyczną z elementami horroru.

Jest rok 1857. Za cztery lata południe Stanów Zjednoczonych podniesie flagę Konfederacji. Ale kapitan Abner Marsh jeszcze o tym nie wie i póki co ma inne zmartwienia. Wskutek błędnych decyzji, a może bardziej pecha, ten stary i doświadczony sternik stoi na krawędzi bankructwa. Pogodził się już z tym, że marzenia o budowie nowych statków parowych zostały zaprzepaszczone. Wie, że to koniec jego działającej w dorzeczu Mississippi firmy transportowej. A jednak los znów podaje mu rękę, tym razem pod postacią Joshuy Yorka, tajemniczego dżentelmena, który pragnie zainwestować w firmę kapitana Marsha. Razem mężczyźni zbudują najwspanialszy, najszybszy i najbardziej elegancki parowiec jaki kiedykolwiek pływał po Mississippi – “Fevre Dream”. Abner Marsh wybrał tę nazwę na cześć rzeki na której wcześniej pływał – Fevre. Ale nazwa kryje mnogość znaczeń, o czym stary kapitan się jeszcze przekona. Fevre dream to maligna, majaki, sen w gorączce. To także niedoścignione marzenie. I pragnienie malarii.

A czego zażąda od kapitana Marsha ów hojny inwestor, Joshua York? Będzie chciał na statku zamieszkać. Będzie ingerował w to którędy statek płynie i kogo zabiera na pokład. Nade wszystko zaś będzie wymagał prywatności i milczenia… Czy nabierający niepokojących podejrzeń stary kapitan będzie w stanie mu to zagwarantować?

“Fevre Dream” doczekał się wersji komiksowej. Niestety nie w Polsce.

Cóż, o tym przekonacie się sięgając po książkę. A sięgnąć naprawdę warto, bo “Ostatni rejs Fevre Dream” ma niemal wszystkie cechy, za które kochamy prozę Martina. Są więc tutaj fantastycznie nakreślone i prawdziwie żywe (albo nieumarłe) postaci. Jest dbałość o realia i wiarygodnie przedstawiony, bogaty świat. Jest parę tajemnic i zwrotów akcji (choć rzecz jasna nie tak drastycznych jak w “Pieśni Lodu i Ognia”). No i jest też klimat, tak cudownie gęsty, że aż grzęźnie w nim napęd łopatkowy parostatku.

Wiem oczywiście, że nie każdy jest tak urzeczony tym okresem historycznym jak ja. Nie każdy będzie siadać do lektury z fajką kukurydzianą w gębie, Coltem Navy* przy pasie, nucąc do tego “Oh, I wish I was in the land of cotton…”. Nie każdemu też będzie w lekturze towarzyszył ubrany w kapelusz oficera Konfederacji, spluwający tytoniem kot.** Ale sądzę, że magia potężnych, pływających niby leniwie parowych gigantów oczaruje każdego z Was. Potężna Mississippi ożyje na Waszych oczach, ożyją mieszkańcy południa, ożyją też tajemnicze siły ukryte na zapomnianych plantacjach. I zrozumiecie, że komary nie są jedynymi krwiopijcami grasującymi nad rzeką.

A właśnie, powinienem wspomnieć o wampirach. Otóż, moi drodzy, nie zdradzę chyba zbyt wiele mówiąc, że wampiry się pojawią. I nie będą to wampiry wymoczkowate jak w popularnej niedawno, stargetowanej na czternasto- i czterdziestolatki serii “Zmierzch” pióra Stephenie Meyer (w niczym nie ujmując obu grupom pań – same zapewne wiedzą, że wydawcy się uwzięli i to właśnie im wciskają marnej jakości romansidła). Nie będą to też wampiry nudne i przegadane, snujące się z miejsca na miejsce bez celu i powodu jak w “Kronikach wampirów” Anne Rice.

Okładka wydania książki z 2010r.

O nie, wampiry u Martina są równie ciekawe i zniuansowane jak wszystkie istotne martinowskie postacie. Ale pozostają drapieżnikami, łaknącymi krwi potworami. I choć Martin niewątpliwie inspirował się powieściami Anne Rice, to jednak zdecydowanie popularną wampirzą pisarkę w jej grze prześcignął. Szkoda tylko, że gdy już spojrzymy złu w paszczę, elementy horroru zejdą (na dłuższy czas) na nieco dalszy plan. Ale i bez tego jest ciekawie. Książkę, mimo, że jest solidnych rozmiarów (pierwsze wydanie ma 466 stron, drugie 588) pochłoniemy błyskawicznie. To świetna lektura zarówno na długie, zimowe wieczory, jak i na krótkie letnie noce. Jeśli tylko nie będziecie oczekiwać intrygi i skali na miarę “Pieśni Lodu i Ognia”, to nie zawiedziecie się.

“Ostatni rejs Fevre Dream” zdecydowanie polecam i osuwam się powoli na fotel bujany, trzymając w rękach moje nieodłączne banjo…

“In Dixie Land where I was born in, early on a frosty mornin’…”

*Tak, wiem, że na południu dominowały inne rewolwery, ale wyjąwszy LeMata są raczej nieciekawe i niemal niemożliwe do zdobycia.
**Niektóre elementy naszkicowanego tu przeze mnie obrazu mogą być nieco przesadzone.

-->

Kilka komentarzy do "Ostatni rejs Fevre Dream"

  • 9 lutego 2018 at 12:56
    Permalink

    Chociaż wampiry nigdy mnie nie interesowały, klimat tamtych lat jest rzeczywiście urzekający. Napewno sprawdzę

    Reply
  • 9 lutego 2018 at 13:16
    Permalink

    Przeczytam, jak się ogarnę. Rosjanie mają komiks Fevre, a my nie :< Ciekawe, czy będzie ekranizacja. Martin chciał, żeby Guillermo del Toro się tym zajął.

    Reply
  • 9 lutego 2018 at 13:21
    Permalink

    Zazdroszczę takiego kota, który – niezależnie od ewentualnych przesadzonych elementów – jednak towarzyszy. Moje kocisko omija mnie szerokim, pogardliwym łukiem, nie towarzysząc mi w jakiejkolwiek czynności (poza napełnianiem miski oczywiście). No cóż, on moim sterem, żeglarzem, parowcem ? I panem mym.

    Reply
    • 9 lutego 2018 at 15:21
      Permalink

      wlasnie dlatego psy>koty

      Reply
      • DaeL
        9 lutego 2018 at 16:46
        Permalink

        Proszę tu nie wprowadzać fałszywych konfliktów między zwierzakami.

        Reply
        • 12 lutego 2018 at 12:19
          Permalink

          Między zwierzakami to nie. Wszyscy wiemy, że koty to podzwierzaki. Tylko psy :>

          Reply
          • DaeL
            19 lutego 2018 at 11:07
            Permalink

            No naprawdę, to jest proszenie się o bana 🙂

            Reply
  • 9 lutego 2018 at 13:54
    Permalink

    Z ciekawych pozycji Martina poza Pieśnią warto wspomnieć o “Tuf Voyaging”(“Tuf Wędrowiec”? Polskie tłumaczenie istnieje i jest do dostania w bibliotekach, ale nie doczekało się nawet strony w Wikipedii). Pierwsze, i moim zdaniem najlepsze, dzieło martina jest komedią kosmiczną o przeludnieniu.

    Reply
    • 12 lutego 2018 at 06:47
      Permalink

      Uwielbiam ta książkę. Chociaż sam Tuf to trochę idiota. Powinien jakoś u nich zdobyć władzę, wziąć jakąś ich kobietę która mu urodzi setkę dzieci a nie ograniczać populację. Powinien im pomóc ekspansowac pokojowo planety. Idiota ale cały ten świat książki uwielbiam

      Reply
  • 10 lutego 2018 at 00:04
    Permalink

    Trzeba przyznać, że recenzja brzmi zachęcająco. Nie słyszałem do tej pory o tej książce, ale postaram się z nią zapoznać.
    Tylko ten cholerny brak czasu… :/

    Reply
  • 10 lutego 2018 at 21:30
    Permalink

    “I wish I was in Dixie, Hooray! Hooray!” The South will rise again ! 😉

    Reply
  • 28 lutego 2018 at 12:59
    Permalink

    Wydaje mi się, że do Natchez-on-the-hill (z rezydencjami arystokratów) i Natchez-under-the-hill (pełnego biedoty, pijalni, zamtuzów, itp.) można porównać Norvos 🙂

    Szybka i przyjemna lektura 🙂

    Reply

Skomentuj Lai Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków