Paul Thomas Anderson wielkim reżyserem jest. Daniel Day Lewis wielkim aktorem jest.
Ustaliwszy najważniejsze fakty, możemy przystąpić do właściwej recenzji najnowszego filmu tego duetu. W sumie panowie mają na koncie 14 nominacji do nagrody Akademii, a poprzednim razem ich współpraca zakończyła się zdobyciem przez Day Lewisa drugiego Oscara do jego kolekcji. Nic dziwnego, że „Nić widmo” to film bardzo oczekiwany, choć nikt go specjalnie nie reklamował. Dodatkowego smaczku dodało ogłoszenie przez odtwórcę głównej roli, że będzie to ostatni film w jego karierze. Jak wypadło pożegnanie jednego z najwybitniejszych aktorów w historii i czy ma on szansę powtórzyć wyczyn Katharine Hepburn i postawić na kominku czwartą statuetkę złotego rycerza?
Akcja filmu toczy się w latach pięćdziesiątych XX wieku w Londynie i śledzi losy Reynoldsa Woodcocka, który prowadzi ekskluzywny dom mody. Jego klientkami są wysoko postawione damy, w tym przedstawicielki rodziny królewskiej. Główny bohater to w równej mierze doskonały rzemieślnik (choć ma na swoje usługi cały zastęp znakomitych pomocnic), co wizjoner i artysta. Całe jego życie i rytm dnia są podporządkowane pracy, która jednocześnie jest jego pasją i obsesją. Drugą najważniejszą osobą w The House of Woodcock jest siostra mistrza, Cyril. To ona zajmuje się prowadzeniem interesu i organizowaniem życia ich obojga, włącznie z „zatrudnianiem” i „zwalnianiem” kolejnych młodych kobiet, które stanowią źródło weny dla projektanta. Można wręcz powiedzieć, że rodzeństwo stanowi jeden dwuosobowy organizm, który się wzajemnie uzupełnia i nie mógłby istnieć bez siebie, w którym tradycyjny podział ról między kobietą i mężczyzną jest mocno zaburzony. Pewnego dnia Reynolds poznaje w restauracji młodą kelnerkę, która z miejsca rozbudza w nim fascynację. Alma jest imigrantką z kontynentu i szybko sama ulega hipnotyzującemu urokowi Woodcocka, pomimo dzielącej ich znacznej różnicy wieku. Zostaje najpierw jego muzą i modelką, potem kochanką i pomocnicą.
Alma wprowadza w jednostajne, uporządkowane życie Woodcocków chaos. Świadoma swojego wpływu na Reynoldsa jednocześnie go podziwia i stara się zniszczyć skostniałą bańkę mydlaną, w której żyje mężczyzna. Jest mu absolutnie i całkowicie oddana oraz zafascynowana obsesyjnym perfekcjonizmem i wizjonerstwem projektanta. Obydwoje, tak jak reszta pracowników firmy, traktują nowe dzieła nie jak kawałki materiału, lecz jak wytwór geniuszu, niemalże świętość. W przeciwieństwie do innych jednak Alma nie łączy oddania z uległością. Świadomie i z premedytacją potrafi sprzeciwić się oraz skrytykować swojego partnera, co jest nie do pomyślenia dla pozostałych osób z jego otoczenia. To z kolei rodzi pole do konfliktu i walki charakterów, które obserwujemy do końca seansu. Miłość miesza się z obsesją i geniuszem, Alma próbuje zawładnąć życiem Reynoldsa, ten z kolei przywiązuje się do niej niejako wbrew sobie.
Ile można poświęcić dla drugiej osoby? Jak wiele przestrzeni potrzebują dla siebie ludzie w związku? Czy w dążeniu do perfekcji można iść na kompromis? Jak bardzo może wyniszczać ogień twórczy zanim doprowadzi do całkowitego wypalenia i czy da się go na powrót wzniecić? Co napędza geniusz? Anderson zadaje mnóstwo pytań i używa bogatej symboliki, żeby podsunąć widzowi odpowiedzi na te pytania. Chociaż w jego filmie nie ma scen miłosnych, momentami aż kipi od namiętności, której nigdy nie widać wprost. To film zarówno o artyście, w zasadzie dekonstrukcja geniusza, jak i rozebranie na czynniki pierwsze związku między dwojgiem ludzi. Każdy pewnie doszuka się czegoś innego, myślę też, że nie sposób przy jednokrotnym obejrzeniu wychwycić wszystkich tych niuansów i smaczków. Niestety, tradycyjnie u Andersona, postacie bohaterów są mocno odrealnione. Bogata symbolika zachowań i gestów sprawia, że mamy do czynienia z bardzo dziwnymi ludźmi, których motywacje czasami ciężko pojąć. W dodatku nie ma tu kogo darzyć sympatią, ani z kim się utożsamiać, przez co ciężko zaangażować się emocjonalnie w opowiadaną historię.
Scenariusz to jedno, ale osobne słowa uznania należą się za realizację całego przedsięwzięcia. Film kręcono w autentycznych londyńskich wnętrzach, co nadaje obrazowi bardzo specyficznego klimatu, jednocześnie ciepła i przytulności oraz pewnej klaustrofobii. Kamera fantastycznie krąży po tych ciasnych pomieszczeniach albo wisi nieruchomo w jakimś nieoczywistym miejscu, kiedy indziej skupia się na niewielkich detalach w pełnym zbliżeniu. Autorem zdjęć jest sam Anderson i należą mu się za nie duże brawa. Co ciekawe, oficjalnie zdjęcia są dziełem całego zespołu operatorskiego, bo reżyser nie chciał sobie przypisywać wszystkich zasług, przez co film nie mógł być nominowany do Oscara w kategorii najlepsze zdjęcia (która jest przyznawana kierownikowi zdjęć – Director of Photography). Nie miałby raczej szans z „Blade Runnerem” Deakinsa ale spokojnie zasłużył na wyróżnienie. W tle cały czas słychać neoklasyczną, minimalistyczną muzykę Jonny’ego Greenwooda, który ma spore szanse na zdobycie swojego pierwszego Oscara. Fortepianowe i smyczkowe tematy nadają odpowiedni rytm poszczególnym scenom i, podobnie jak wnętrza, dodają im ciepła i jakiejś takiej przytulności. Nić widmo to film bardzo ładny i stylowy, jak przystało na obraz o modzie. Bardzo tradycyjny, może trochę zachowawczy, ale zrobiony z dbałością o najdrobniejszy detal.
Kreacje aktorskie to, jak nietrudno się domyślić, kolejny mocny punkt. Co prawda według mnie Vicky Krieps za rolę Almy bardziej zasłużyła na docenienie przez Akademię niż Lesley Manville, wcielająca się w Cyril, ale obu paniom ciężko cokolwiek zarzucić. Obie grają postacie charakterystyczne, a młodsza z aktorek miała niełatwe zadanie sportretowania pełnej sprzeczności, raz zagubionej, a kiedy indziej wręcz buntowniczej osobowości w interakcjach z innymi nietuzinkowymi postaciami, któremu w pełni sprostała. No i jest Daniel Day Lewis, który nie zagrał, tylko po prostu stał się Reynoldsem Woodcockiem. Rola była wręcz stworzona do tego, żeby ją przeszarżować i położyć: bohater wielokrotnie siedzi nieruchomo i patrzy w dal, wykonuje dziwne gesty, zachowuje się jak stereotypowy „artysta” ze swoimi dziwactwami, zamknięty we własnym świecie. Można to było koncertowo spartolić, starając się na siłę zagrać dziwnego, oderwanego od rzeczywistości krawca. Na szczęście Day Lewis to nie jest zwykły aktor, tylko człowiek z innej planety i wszystko – od najmniejszego gestu, czy spojrzenia, przez sposób poruszania i wreszcie mówienia, a w zasadzie odgrywania dialogów, bo nie tylko o dykcję chodzi, zostało przez niego przemyślane i wykonane perfekcyjnie. Aktor, tradycyjnie dla niego, przygotowywał się do roli długo i sumiennie, dość powiedzieć, że nauczył się szyć suknie, a przez pół roku przed rozpoczęciem zdjęć nawiązał bliskie relacje ze swoją ekranową siostrą, żeby stworzyć jak najbardziej przekonujący duet. Wyszło znakomicie i Gary Oldman na pewno będzie potrzebował dużo więcej niż sztucznego podbródka, żeby zatriumfować 4 marca.
Bez wątpienia „Nić widmo” to dobry film, być może nawet bardzo dobry. Można długo analizować, co autor chciał nam przekazać i jakich środków użył. To nie jest zwykłe oglądadło do kotleta, ale obraz, przy którym trzeba się skupić, w dodatku zrealizowany z nadzwyczajną dbałością o szczegóły. Niestety, i może wyjdę teraz na ignoranta, mnie tak do końca film nie porwał. Nie powiem, żeby się dłużył, ale raczej nie chwycił mnie za gardło. Owszem, to wszystko jest dopieszczone do granic absurdu, a sposób realizacji potrafi zachwycić, ale zabrakło w tym błyskotliwości. Może jakiejś ekstrawagancji i niekonwencjonalności jak w „Lewym sercowym”, może rozmachu „Boogie Nights”, albo teatralności „Aż poleje się krew”. A może po prostu narzekam? „Nić widmo” to w stu procentach film P. T. Andersona i może dlatego wydaje mi się dość hermetyczny. Odniosłem wrażenie, że autor chciał mi wiele przekazać w sferze emocji, ale nie dołożył do tego odpowiednio zajmującej historii. Trochę tak, jakby zrobił film dla siebie, żeby pokazać, że ciągle można robić w Hollywood kino autorskie na najwyższym poziomie realizatorskim. Ogląda się to dobrze, ale bez emocji, a z pewnością nie zabraknie widzów, którym film wyda się bardzo pretensjonalny, czy wręcz nudny. Tym niemniej zachęcam do wizyty w kinie. Oglądając „Nić widmo” podskórnie czuć, że obcuje się ze sztuką, a podziwianie, być może po raz ostatni, Daniela Day Lewisa to przemiłe doświadczenie.
Nić widmo (2017)
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10
„Nic dziwnego, że “Nić widmo” to film bardzo oczekiwanym”
Poprawione, dzięki za czujność. Czytałem kilka razy a i tak mi umknęło. Zachęciłem do obejrzenia? Zniechęciłem? 🙂
sam nie wiem xd moze w wolnej chwili obejrze, gdybym nie mial nic lepszego do roboty 😛
„Aktor tradycyjnie dla niego przygotowywał się do roli długo i sumiennie”
Znakomity film, ja dałbym subiektywne 8/10. Jest mocno hermetyczny, ale w moim przypadku bardzo trafił do wewnętrznych refleksji na długie godziny po seansie.
Day Lewis znakomity faktycznie znakomity, ale trudno mi powiedzieć czy podobał się bardziej od Oldmana – musiałbym chyba jeszcze raz obejrzeć oba filmy. Sam nie wiem komu bardziej należy się Oscar za ten rok. Bo w ogólnej perspektywie, to Oldmanowi 😉
Że Oldmanowi się należy Oscar od dawna to wiadomix.
A myślałem, że tobie się Mroczna nitka nie spodoba, bo narzekałeś chyba na Aż poleje się krew.
DDL vs Oldman i jego podbródek. Dobrze, że to napisałeś, bo jakbym ja to napisał to by od razu ktoś mi powiedział, że się nie znam na aktorstwie, a tak to jest nas dwóch 🙂
Tak serio to ode mnie Oscar dla Daniela, bo stworzył postać głębszą i pełniejszą, mniej plakatową i mniej opartą na efektownych speachach. Zagrał lepiej, a miał pod każdym względem trudniej niż Oldman.
Sam film to esej psychoanalityczny i najbardziej erotyczny film roku. Jeśli ktoś widzi dwuznaczność w scenie przebijania igłą koronkowego materiału- to jest to film dla niego.
Ode mnie 8/10. Jakby był ciut dłuższy byłoby 9.
Tak na marginesie ja Czasu mroku jeszcze nie widziałem, dlatego nie potrafię porównać obu głównych ról. Wiem, że Oldman odtworzył Churchilla niemal w 100% ale mnie takie role (często schowane właśnie za toną makijażu) nie do końca przekonują. Dobry aktor powinien sobie poradzić z naśladowaniem charakterystycznej osoby. Nie musi wiele dawać od siebie, jedynie odtwarzać. Dlatego bardzo cenię role oryginalne, które trzeba było stworzyć od zera i to właśnie zrobił DDL. Wszedł w rolę całkowicie i jej podołał bez używania tanich środków.
Co do erotyzmu to pełna zgoda. Aż wylewa się z niektórych scen, chociaż nie ma tu praktycznie żadnej golizny. Świetna była scena w restauracji, kiedy Reynolds zamawia posiłek u Almy. Z kiełbaskami. If you know what I mean…
tak jak pisałem w oscarowych prognozach – Oldman (i inni aktorzy w sumie również) mógłby zagrać wszystko genialnie, ale jeśli DDL zaprezentował swój poziom, to własciwie nie ma konkurencji.
I chyba właśnie tak się stało w tym roku. Chociaż Woodcock to dosyć kameralna, wyciszona kreacja – Oldman to z kolei siła ekspresji. Wybór byłby trudny, chociaz gdybym był członkiem Akademii to głos oddałbym na Oldmana – właśnie ze względu na rażący niedobór statuetek w jego gablocie.
„Nić widmo” to film dla mnie – do spokojnego, pełnego ukrytych znaczeń seansu i wielu chwil refleksji po nim. „Aż poleję się krew” to był praktycznie monodram Day-Lewisa. Aktor mi imponował, sam film już nie – poza historią głównego bohatera nie znalałem tam zajmujących wątków pobocznych. Tam było mniej więcej tak: DDL – długo nic – Paul Dano – reszta trocin. W „Nić widmo” jest jeszcze intrygujący Cyril, a klimat londyńskiego salonu również się pięknie przebijał. No i jeszcze ten niedopowiedziany erotyzm… zdecydowanie bardziej artystyczne kino niż tak mocno przehajpowany „Kształt wody”.