FilmyRecenzje Filmowe

Mother! – czyli jak Arronofsky Księgę Rodzaju czytał

W zeszłym miesiącu opublikowałem zestawienie propozycji kinowych na końcówkę 2017 roku. Wskazałem tam, że największe oczekiwania wiążę z najnowszym filmem Darrena Aronofsky’ego – niezwykle utalentowanego reżysera, który swoją karierę zaczynał niemal w tym samym czasie co Christopher Nolan. Obaj zdobyli rozgłos budżetowymi produkcjami, które przyprawiały widzów o zawrót głowy („Following” i „Memento” Nolana oraz „Pi” i – przede wszystkim „Requiem dla snu” Arronofsky’ego), obaj dość szybko zostali okrzyknięci największymi nadziejami Hollywood.

Rywalizacja z Chrisem Nolanem

Od ich debiutów minęły niemal trzy dekady i dwaj panowie znajdują się w zupełnie innych miejscach, niż początkowo chciała ich widzieć krytyka filmowa. Nolan zdążył ustabilizować swoją pozycję na rynku znakomitym odświeżeniem postaci Batmana, wykazując się sprawnością w opowiadaniu historii w porywającym stylu. Po monumentalnych dziełach pełnych formalnej przesady takich jak „Interstellar” i „Incepcja”, które przede wszystkim okazały się wielkimi sukcesami kasowymi, było już wiadomo, że Nolan raczej pozostanie wybitnym rzemieślnikiem. Takim, który perfekcyjnie operuje opowieścią, skutecznie oszukując widza, dając mu poczucie, że pod serwowaną rozrywką i entertainmentem, kryją się rzeczy głębsze. W tym roku postanowił rozbić bank Oscarowy kameralną opowieścią o wojnie („Dunkierka” – nasza recenzja tutaj), chociaż obecnie nie mamy pewności, czy był to skok udany – musimy jeszcze trochę poczekać na końcoworoczne podsumowania.

Dom, w którym dzieje się akcja filmu, stanowi odrębny organizm – ta metafora była intrygująca przez większość seansu.

Arronofsky w tym czasie zrobił wszystko, by się od swojego rywala odróżnić. Na przestrzni ostatnich kilkunastu lat wypracował sobie pozycję wyjątkowego twórcy, realizującego raczej własne projekty i tylko na własnych zasadach. Nie zwykł ulegać presji producentów i dystrybutorów, bo wypracowana niemal od debiutu pozycja negocjacyjna pozwala mu dowolnie przebierać w możliwościach warsztatowych i inspiracjach. „Czarny Łabędź” z oscarową rolą Natalie Portman udowodnił, że Arronofsky ma zamiar pozostać twórcą niezależnym i wiernym własnej wizji.

Jego znakiem rozpoznawczym stały się metafora i alegoria, ale także gatunkowy eklektyzm; reżyser nie boi się bowiem wykorzystywać zasadę kontrastu pomiędzy przekazem filmu, a jego przynależnością formalną. O bezkompromisowej miłości opowiadał jeszcze we właściwy – poetycki –  sposób („Źródło”), ale już na temat poświęcenia nakręcił dwa zupełnie odmienne thrillery (wspomniane „Requiem” oraz „Łabędź”), a ostatnio roztrząsał dylematy biblijne w nie do końca blockbusterowym „Noe”, który zresztą nieco zachwiał jego wizerunkiem. Wciąż jest uznawany za reżyserski oryginał, jednak ze względu na bardzo osobiste podejście do każdego poruszanego tematu,  pozbawił się też szerszej widowni i ciągłej obecności w mainstreamie, którym władać potrafi Chris Nolan. Dlatego dzisiaj pewnie większość z nas kojarzy właśnie tego ostatniego jako wybitnego reżysera (którym, moim zdaniem, nigdy nie będzie), a o Arronofskym słuchamy raczej z doskoku, przy okazji premiery następnego, specyficznego projektu, który zrealizował. Ostatecznym sędzią w tej sprawie będzie upływ czasu. Kto wie, czy po latach nie okaże się, że to nowojorczyk kroczący własnymi ścieżkami (niczym Kubrick swego czasu), zostanie zapamiętany jako twórca mający zdecydowanie więcej do powiedzenia.

Obecnie Darren pozostaje w sferze mitologii biblijnej, do której nawiązywał już wielokrotnie. „Mother!”,  jego najnowszy, gatunkowy kolaż dramatu, horroru i religijnej klechdy, wywołuje silne emocje i nie pozostawia obojętnym.

Aktorski Eden

Dom w głuszy, gdzie nie ma zasięgu – klisza horroru. Dwójka bohaterów, związek z przeszłością – klasyk melodramatu. Nieproszeni goście burzący wewnętrzną harmonię i spokój – standard dla thrillera. Znajdziemy tam jeszcze kilka innych inspiracji, ale jedno wiadomo już od początku seansu: Arronofsky jak zwykle miesza groch z kapustą. To ambitne podejście, bo proporcje muszą być wyważone, a kucharz doświadczony. Tym bardziej, jeśli z tego wszystkiego ma później powstać… zupełnie inne danie.

Lawerence i Bardem tworzą zgrabny duet, chociaż to ona jest tutaj zdecydowanie najważniejsza. I radzi sobie wyśmienicie.

Nie ma sensu streszczać fabuły „mother!”, bo robiąc cokolwiek w tym kierunku będę Wam narzucał interpretację. Starczy tyle, że główna bohaterka filmu zostaje w nim wystawiona na ciężką próbę, która uderza w tony egzystencjalne i filozoficzne. Wszystko zaczyna się, kiedy do domu, który dzieli z partnerem (małżonkiem?) zawitają nieproszeni goście, stopniowo burząc równowagę i harmonię ciężko wypracowanego azylu. Jennifer Lawrence jest „środkiem” filmowym, kamera towarzyszy jej przez cały seans przedstawiając wydarzenia z jej perspektywy. Aktorce należą się duże brawa za zaprezentowaną dyspozycję – operator krąży wokół niej przez bite dwie godziny, a ona ani na chwilę nie nudzi i nie irytuje widza. Mimika i gestykulacja na wysokim poziomie, a wszystkie zagrane przez nią emocje i uczucia są z górnej półki. Ta kreacja przebija większość jej dotychczasowych, włącznie z tymi obsypanymi nominacjami do Globów i Oscarów.

Na ekranie partneruje jej Javier Bardem – aktor magnetyzujący widza. Jego charyzma, bystre spojrzenie i świetnie modelowany tembr głosu wystarczają dla osiągnięcia zamierzonego przez reżysera efektu. Jest zatem w każdej mierze odpowiedni i poprawny, stanowi potrzebne i rzetelne tło dla głównej bohaterki oraz wydarzeń opowiedzianych w historii. Są jeszcze Michelle Pfeiffer oraz Ed Harris – para intrygująca od pierwszej chwili, kiedy pojawiają się na ekranie. Alegoria z nimi związana najsilniej chyba wskazuje na klucz interpretacji całego filmu; szkoda, że później nie udaje się Arronofsky’emu utrzymać tej dyscypliny. Harris się nie wyróżnia, ale Pfeiffer zaprezentowała się świetnie. Bardzo szybko wzbudza niepokój i z gracją balansuje pomiędzy rzeczywistym, a nieracjonalnym znaczeniem swojej postaci. Wielkie brawa, bo aktorka ewidentnie posiada niewykorzystany do tej pory potencjał.

Michelle Pfeiffer dała popis w drugoplanowej, ale niezwykle sugestywnej kreacji. Aż chciałoby się więcej taki ról, aktorka ma patent na świetne granie.
Wiele metafor, jedna interpretacja

Arronofsky nawiązuje w „mother!” nietypową relację z widzem. Z jednej strony chce go oszukać, ubierając biblijną opowieść w szatę horroru. Z drugiej – co chwilę puszcza oko, próbując zepsuć mu seans i zachęca do poszukiwania własnej interpretacji. Przyznaję, że bardzo lubię takie zabawy, ale oferowana rozgrywka musi być na odpowiednim poziomie. „Mother!” jest pod tym względem trochę rozczarowujące. Zabawa w kotka i myszkę – zastanawianie się, o co tak naprawdę może tutaj chodzić – jest bardzo liniowa i jednoznaczna. W kilku miejscach Arronofsky uderzyła tak pretensjonalnie i bez subtelności, że ociera się o niezamierzony komizm. Film ma momenty apodyktyczne, w których twórca próbuje wykrzyczeć konkretne, niestety dawno przebrzmiałe, hasła i slogany. Klucz do tego wszystkiego znajduje się w Księdze Rodzaju, którą proponuje przeczytać dopiero po napisach końcowych. W przeciwnym razie możemy stracić przyjemność z wysnuwania spekulacji i własnych pomysłów na rozwiązanie całej przenośni. Moim zdaniem cała relacja przedstawiona pomiędzy głównymi bohaterami mogła równie dobrze stanowić feministyczny manifest wymierzony przeciw patriarchatowi. I to mogło być naprawdę wyraziste, zaangażowane, a jednocześnie – wolne od fanatyzmu ideologicznego – kino.

Zamiast tego, wraz z końcówką dostajemy wielokrotnie już przerabiane wartości transcendentalne i nieco naiwną… ekologię. Szkoda. Może i Arronofsky Księgę Rodzaju przeczytał, ale niewiele z niej zrozumiał.
To, co w Biblii jest na pierwszym planie (i jednocześnie najmniej znaczące), reżyser ukrywa pod kolażem gatunków grozy. Dopisuje również własne koncepcje, burząc przy tym niezachwianą i jednoznaczną hierarchię obecną w biblijnym tekście. Wszystko służy jednemu celowi – przedstawieniu własnej refleksji w temacie. Widzowie mają wybór – przyjąć punkt widzenia reżysera, lub kompletnie go odrzucić. Niestety, niewiele tu miejsca na kompromis.

Film może spokojnie zostać umieszczony w Układzie Jednostek SI jako przedstawiciel kategorii „osaczenie i niepewność”. Klimat momentami paraliżuje.
Biblia horrorem stoi

Mimo tego nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało – film zostaje w głowie na dłużej, a i w trakcie seansu bawiłem się całkiem dobrze. „Mother!” ma bowiem jeszcze jedną cechę, która będzie go wyróżniać spośród nieudanych prób kinematografii ambitnej, lecz bezcelowej. To warsztat reżysera. Arronofsky może i nakręcił film dla siebie samego, ale dopracował go w najmniejszych szczegółach. Wizualnie jest sugestywny i pełen specyficznego uroku. Pomimo, że prezentuje głównie ujęcia zamkniętych pomieszczeń trzypiętrowego domostwa, a efektów w nim ledwie odrobina, wszystkie ujęcia są zamierzone, przemyślane i świetnie skomponowane. Podążająca za Lawrence kamera OTS (over the shoulder) daje silne wrażenie bycia wewnątrz miejsca akcji – jeśli dodać do tego świetną kreację aktorki, bardzo szybko zorientujemy się, że emocjonalnie zostaliśmy wciągnięci we wspólne odczuwanie i przeżywanie wydarzeń razem z bohaterką filmu. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny film z tak głębokim poziomem immersji.

Kolejna rzeczą, za którą wypada pochylić czoła przed reżyserem, jest wykreowana atmosfera. Początkowo jest to zaburzona harmonia, która w miarę rozwoju filmu przeradza się w najgorszy koszmar. Niezrozumienie i paradoks są co jakiś czas łagodzone spokojnym dialogiem (tutaj duża rola Bardema). A potem znów jest jeszcze gorzej, ciemniej i co raz bardziej panicznie. Klimat całkowitego osaczenia i bezsilności, który wieńczy ten żałobny przemarsz po zakamarkach ludzkiej duszy – to już niemal teledysk cierpienia, horrorowy patchwork zrywający z jakimkolwiek miłosierdziem. Trudno dopatrzeć się w tym wszystkim celu, przynajmniej dopóki nie rozszyfrujemy całego scenariusza. Dlatego nie każdy będzie w stanie czerpać z tego przyjemność – ja jednak przyznaję, że właśnie ten element filmu zrobił na mnie największe wrażenie. „Mother!” jest filmem niewygodnym w odbiorze, ale tę niewygodę momentami wznosi na poziom mistrzowski.

Trochę szkoda takiej, a nie innej wykładni biblijnego Genesis w wykonaniu reżysera, ale nie zmienia to faktu, że „mother!” warto obejrzeć z wielu powodów. Powyżej jeden z najważniejszych.

Warsztat się zgadza, tematyka również celuje w wysokie tony – czy zatem jest to triumf Darrena Arronofsky’ego? A może jednak spektakularna porażka przykryta hermetycznością wyciąganych wniosków i banałem, wybijającym się na zakończenie historii?

Niesforny zbawiciel

Moim zdaniem ani jedno, ani drugie. Arronofsky uprawia własny rodzaj kinematografii, przy czym zwykle nie schodzi poniżej akceptowalnego poziomu jakości. Tym razem jest podobnie – „mother!” to film z jednoznacznym przesłaniem, ukrytym w stylu reżysera daleko pod warstwami misternie utkanej formy, która sugeruje zupełnie co innego. Ogląda się go tak, jak chciał reżyser – i za to z pewnością należą się brawa, bo twórca tak konsekwentny w swojej wizji zwyczajnie zasługuje na szacunek. Problem tkwi w kluczu do zrozumienia całości. Jest nieco pretensjonalny, trochę zbyt banalny i po prostu nieadekwatny do poziomu, jaki film wydaje się prezentować w trakcie seansu. Arronofsky zabiera nas w ciekawą podróż, zaprasza do intrygującej rozgrywki pomiędzy widzem, a dziełem. Zabawa jest przednia, ale zakończenie nie daje spodziewanej satysfakcji. Reżyserowi nie zabrakło umiejętności i inteligencji, aby w rewelacyjny sposób zbudować atmosferę osaczenia i paranoi, ubrać ją w iluzję relacji między małżeńskich, ale na końcu uderzył w tony tak górnolotne, że nie pozostawiające pola do dyskusji. Hermetyczność „mother!”, choć początkowo zupełnie niewidoczna, jest jego największą wadą.

Trudno znaleźć film porównywalny, bo jest to dzieło specyficzne, w którym znajdziemy jedynie przebłyski poprzednich produkcji Arronofsky’ego. Poziomem umowności najbliżej mu pewnie do „Źródła”, tematyką nawiązuje do „Noego”, a sposób przedstawienia akcji najbardziej przypomina „Requiem”. Całość tworzy jednak zupełnie niezależną jakość, której poziom zależeć będzie od naszej własnej podatności na reżyserskie zabiegi. Obecnie opinie są podzielone; chyba żaden film nie spolaryzował krytyków tak wyraźnie w ostatnim czasie. Z mojej strony – jak zwykle – padną słowa zachęty, żeby wyrobić swoje własne zdanie. Nie ma sensu sugerować się opinią innych, zwłaszcza w przypadku tak specyficznego utworu. Seans jest emocjonujący i niejednoznaczny, przynajmniej do czasu zamknięcia całości wspomnianą, nieco banalną klamrą. Jeśli lubicie wyzwania filmowe – „mother!” takim właśnie wyzwaniem jest. Umiejętnie kokietuje z widzem, by ostatecznie rozliczyć go z treści absolutnych, a całość rozgrywa się w konwencji mocnego horroru. Ostatecznie wychodzi zatem, że jest to film niezwykle odważny w formie, lecz nieco rozczarowujący w przekazie. Żaden tam triumf, ale też daleko mu do klęski.

mother!
  • Ocena Pquelima - 7/10
    7/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 13

  1. Byłem tydzień temu na tym filmie i powiem Wam, że po seansie musiałem zajechać do Biedronki po 0,7 Golden Loch żeby odreagować 🙂 ale po kolei.
    Poszedłem na ten film nic o nim nie wiedząc oprócz tego, że na jednym z portali rzucił mi się w oczy nagłówek recenzji tego filmu, który miał sens mniej więcej taki: „Dno, obrażają Boga i ogólnie dno”. Z czym po obejrzeniu filmu mogę stwierdzić, że się nie zgadzam, mimo że jestem osobą wierzącą i praktykującą.
    Film od pierwszych minut wbija w fotel, ale w taki dziwny niepokojący sposób. Po pół godzinie chciałem żeby już się skończył. Gdybym odpalił go w TV, to zapewne bym przełączył i nie dał rady całego obejrzeć więc całe szczęście, że byłem na nim w kinie i jednak go obejrzałem bo suma sumarum bardzo mi się spodobał, mimo że był stresujący i cały się na nim spociłem.
    Gra aktorska Lawerence 10/10. Emocje, które wywołuje film były ponad skale 11/10. Od pewnego momentu film zaczyna dosłownie hipnotyzować widza.
    Pierwszy raz tak długo byłem w stanie prowadzić dyskusję o filmie i po obejrzeniu co chwila wpadały mi też do głowy pewne rzeczy, których od razu na filmie nie wyłapałem [spoiler] np. urwany zlew w kuchni jako biblijny potop który pozbył się ludzi[/spoiler] .
    Polecam ten film każdemu. Często spotykałem się z opinią, że jest on antykatolicki i że przedstawia biblie/Boga/Kościół w złym świetle, ale moim zdaniem jest antyludzki i pokazuje jakie to ludzie potrafią być [spoiler] chuje[/spoiler].
    Świetna recenzja, fajnie że udało się ją napisać bez większych spoilerów 😉 ja osobiście tylko bym dał większą ocenę, może 8,5 lub 9/10. Ale wiadomo każdy swoje zdanie ma 🙂

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Dzięki, nie było łatwo opisać to dzieło bez wchodzenia w dywagacje merytorycznie związane z treścią filmu.

      Mnie film czarował przez 90% seansu, ale szukałem w nim trochę innego klucza, stąd moje rozczarowanie na końcu, kiedy Arronofsky pozbawił mnie złudzeń co do otwartej interpretacji. Było tak:
      [spoiler] Początkowo zupełnie nie zauważyłem tej biblijnej. Ja pojawili się Adam i Ewa, a zwłaszcza Abel zabił Kaina – trochę się już domyślałem o co może chodzić, ale uznałem to za zbyt jednoznaczne. innymi słowy, nieco przeceniłem zamiary reżysera. Do ostatnich scen byłem niemal pewny, że będzie to otwarte dzieło z różnymi możliwościami zrozumienia – ja np. bardzo szybko zauważyłem rywalizację płci i dysput o roli mężczyzny/kobiety w związku. Uległość Lawerence bardziej kojarzyła mi się z komentarzem na współczesne społeczeństwa, to się też dość zgrabnie wpisywało w globalną debatę w temacie. Pomysł, że jest to Matka Natura tak naprawdę wydawał mi się zbyt łatwy do rozszyfrowania. No i jednak trochę nietrzymający się kupy, a już na pewno nie treści Pisma Świętego. Arronofsky wyszedł jednak przed szereg i sobie potrzebne rzeczy dopisał: np. sugerując istnienie wieloświata (kolejna, inna kobieta w końcówce), no i dość obcesowo potraktował samą postać Boga – z jednej strony pozbawił go cech deistycznych – Bardem generalnie gra równie zdezorientowanego bohatera, co Lawrence. A z drugiej wyciągnął go poza nawias Biblii, a przynajmniej obecnie obowiązujących doktryn chrześcijańskich. To mnie zbiło z tropu 😉 I pewnie dlatego padają oskarżenia o antykatolicyzm i ateizm, chociaż w tym filmie zupełnie nie o to chodzi. Ale zawsze znajdzie się jakaś grupa pieniaczy, polecam nie zwracać uwagi.

      Cała fasada padła jednak w końcówce, kiedy padają słowa „jestem, który jestem” – od tego momentu zacząłem wszystko analizować ponownie i… ta analiza trwa do dzisiaj, bo symboliki jest tam mnóstwo – chociażby wspomniany przez Ciebie zlew. Ostatecznie wydaje mi się to częściowo bardzo trafione, a częściowo mocno pretensjonalne i płytkie.[/spoiler] Ale trzeba przyznać, że wizja Arronofsky’ego jest spójna. Pomysł, który zrealizował, jest z gatunku tych karkołomnych. A tutaj się udało, przy okazji tworząc naprawdę znakomitą atmosferę zagrożenia i paniki.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. W Poznaniu jeszcze graja. To moze jednak… nie jestem zwolennikiem Arronofsky’ego (lubie Zapasnika, reszte uwazam za wydmuszki), ale dobry horror w kinie to rzadkosc. Ciekawe, ile z tej biblijnej metafory da sie na spokojnie odczytac?

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. Niecodzienny film, ale tak jak autor recenzji napisał: wszystko jest w nim jednostronne i interpretacja mocno wymuszona. Mimo tego, ogląda się z dreszczem i dużymi emocjami. Moim zdaniem 7 to adekwatna ocena, bo jest tu dużo niewykorzystanego potencjału.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  4. Pytanie o interpretację dwóch scen, bo za cholerę nie wiem co miały na celu…

    [spoiler] O co chodziło z motywem, gdy pewien pan oglądał szczękę pięknej Jen i stwierdził że jest…
    nieadekwatna? Niepasująca?[/spoiler].
    [spoiler] Worki na śmieci na głowach, pani z wydawnictwa postanawia sobie postrzelać do ludzi a na koniec skończyć z inspiracją. Że co?[/spoiler].

    Co do samego filmu, jestem rozczarowany. Problem w tym, że Arronofsky miał poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko i mam pecha bo bardzo go lubię. A tutaj co 20 minut paliła mi się lampka w głowie z napisem „naprawdę?”. „Ale że naprawdę?!”. „SERRRRIIOOOO?”.

    Requiem też było trudne w odbiorze, też wielowarstwowe i miało ukryte przesłanie. Ale opakowanie było okej, a pomysł na realizację więcej niż dobry.
    Tutaj motyw przewodni/przesłanie okej, ale dla mnie w bardzo słabej formie. Dobra jest pierwsza połowa filmu.
    Dużo większe wrażenie robi [spoiler] zniszczenie jakiegoś kubka na początku niż ta rozpierducha na końcu, gdzie ludzie młotami (SEEERIOO?) niszczą ściany [/spoiler].

    No i o ile mieszaniny gatunków i pomysłow są spoko, to czasem zastanawiam się PO CO do filmu zachowującego się jak horror/thriller [spoiler] wpuszczać setkę ludzi z techno w tle [/spoiler]

    Od momentu [spoiler] porodu [/spoiler] groteska goni groteskę i człowiek rozmyśla już tylko o [spoiler] zapalniczce [/spoiler].

    Na początku oglądałem z wypiekami, ale od połowy zacząłem się tylko żenować, że można to było tak popsuć.

    Brawo dla Jennifer, trzy punkciki jak nic. Realizacja techniczna – dwa kolejne. I Hawier – punkt.
    5/10, więcej bym nie dał. Dla mnie najsłabszy film Darrena (co w sumie wielką ujmą nie jest skoro reszta jest dobra/bardzo dobra/genialna).

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Rozumiem rozczarowanie, bo Arronofsky mierzył wysoko, no i – w Twoim przypadku – nie trafił nawet w tarczę. Zarzuty mamy takie same, ale Ja byłem nieco mniej surowy, bo jednak 5/10 to trochę zrzucenie tego filmu do kotła naprawdę średnich przeciętniaków. A z tym się już nie zgodzę.

      Co do wątpliwości, spróbuje je rozwiać na ile mi pamięć pozwoli. Przede wszystkim pytanie, czy rozgryzłeś klucz do opowieści? Reszta w formie spoilera:

      [spoiler]
      Jen jest Matką Naturą, a Javier jest Bogiem – trochę niestety wyjętym z kanonu biblijnego, bo jego relacje z Naturą nie są w Piśmie przedstawione jak je widzi reżyser. Bóg jest kreatorem wszystkiego, o Naturze nie ma tam mowy – a Arronofsky wyciągnął ją trochę przed nawias i przedstawił te relacje na zasadzie patriarchalnego związku z elementami partnerstwa.
      Dlatego też – Harris i Pfeiffer to Adam i Ewa. Scena ze szczęką dotyczyła (o ile dobrze pamietam, ze to było na tym etapie filmu) stworzenia Ewy, Jennifer się nie nadawała, więc mieliśmy wycięte żebro.

      Worki na smieciach, wyznawcy, techno, ogólnie końcowe 30 minut – to pomieszanie chaosu na Ziemi z cierpieniem Natury. Ludzie, po „ukrzyżowaniu” Chrystusa – płodu (mało subtelna metafora), dopuszczają się fanatyzmu, toczą wojny, imprezują bez opamiętania. Film pokazuje to w formie niemalże teledysku – raz Jen chroni się w okopach, innym razem przeciska się przez orgię. To ilustracja chaosu, jaki człowiek zgotował Matce naturze.
      Jak się w to zagłębić, to niestety wychodzi trochę wspomniana przeze mnie w tekście pretensjonalność i umowność tej metafory. Np. sceny ze zlewem – nawiązanie do Potopu, ale niezgodne z Pismem. Dlaczego niezgodne? Pominięto postac Noego, a przed potopem przestrzega nie Bóg, a własnie Jen-Matka.
      Wszystko jest mocno umowne. Mnie się momentami podobało, ale były też chwile zgrzytania zębami. [/spoiler]Mam nadzieję, że pomogłem, zapraszam do dalszej dyskusji 😉

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  5. Znaczy, jak idzie o metafory….

    [spoiler] To z grubsza tak, mamy Boga na Ziemi, przychodzi Adam. Z jego żebra (rana zasłonieta przez Javiera gdy Jen wchodzi do łazienki) tworzymy kobietę – przychodzi Michelle.
    Michelle jest Rajską Ewą którą gubi ciekawość – mimo zakazów udaje się do jedynego miejsca/robi jedyną rzecz której nie wolno jej zrobić. Wchodzi do gabinetu i zrywa jabłko/roztrzaskuje ten kamień.
    Przychodzi Kain z Ablem, Kain zabija Abla.
    Krew ściekająca z rany Abla spływa w dół otwierając drzwi przy piecu – piekło dla grzeszników.

    Jednocześnie Jen jest spowinowacona z domem (wspólne serce, gorsze samopoczucie Jen = gorsze samopoczucie domu -> matka natura cierpi zarówno jako osoba jak i to co nas otacza).

    Scena z zębem była dużo później, tuż przed tym jak pani z wydawnictwa zaczęła strzelać (początek demolki i techniawy w tle).

    Potem dostajemy dzieciątka – Chrystusa. Jednocześnie lud modli się do poety jak do Boga, co doprowadza do przeinaczania jego słów (ten główny kapłan niby mówi to samo co w tym wierszu „słowo Boże? / na początku było Słowo?” – taki symbol fanatyzmu religijnego.

    No i oczywiście temat przeludnienia, ludzkości wymykającej się spod kontroli i na koniec apokalipsa w postaci wybuchu, gdzie matka ziemia się buntuje, a Bóg zaczyna wszystko od nowa.
    [/spoiler]

    Co do tych worków [spoiler] spotkałem się z interpretacją wpisującą się w tematy feministyczne, że pani z wydawnictwa chciała zabić Inspirację bo ta przestała być potrzebna. jednocześnie Inspirację łączy się z Duchem Świętym jako takim „natchnieniem”, a ponoć – tego to w ogóle nie jestem pewny bo nie mam takiej wiedzy – Duch Święty był/jest powiązany z kobiecością. Film zresztą można też odczytywać jako głos w sprawie roli kobiety. Począwszy od podległej sytuacji Jen, która zgadza się na wszystko nawet jeśli jej się to nie podoba po tak podstawową sprawę jak tytuł filmu, który jest napisany z małej litery [/spoiler]

    I jeszcze co do tego, czemu mi się nie spodobało
    [spoiler] Po co robić przybudówkę na modłę horroru, którą po 40 minutach szlag trafia bo pojawia się 150 ludzi z techno w tle? Przecież to totalnie zabija klimat. Nie chodzi mi o to że film powinien być horrorem i jak horror się zachowywać, ale mieszanie gatunków dla samego mieszania?
    Bardzo podoba mi się cały zamysł kręcenia filmów blisko twarzy bohaterów, ale te wszystkie sceny zniszczenia są jak drzazga w oku.
    Poza tym ogólne zniszczenie trwało za długo, a moment wyciszenia (narodzenie dziecka) skutkował u mnie po prostu czekaniem na ciąg dalszy bo przecież dziecko musi zginąć, bo Michelle na początku filmu powiedziała Jen, że ta nie wie co to strata bo nie ma dziecka.
    No i już samo opakowanie typu młoty wybijające ściany, fanatyzm to już było tak przejaskrawione i groteskowe że zupełnie odbiło się od poziomu mojej wrażliwości. Serio było mi żal bohaterki jak jej próbowali zapaćkać ściany albo rozbili wazon… ale potem jak człowiek widzi wybuchy, karabiny to go już nie rusza
    [/spoiler]

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. [spoiler]„Wchodzi do gabinetu i zrywa jabłko/roztrzaskuje ten kamień.”

      tutaj dodam, że mnie to ugryzło w kontekście końcówki, gdzie to „jabłko” jest jakimś niejasnym symbolem nowego stworzenia. Wychodzi niekonsekwencja, o której nieco napomknąłem w recenzji, a nad którą Ty pastwisz się w komentarzach 😉 Jak zwykle jest to kwestia gustu, której nie rozstrzygniemy, bo Twoje zarzuty jak najbardziej do mnie przemawiają, ale nie zmieniają ogólnego odczucia, z którym film mnie zostawił. To jedziemy dalej:

      „Scena z zębem była dużo później, tuż przed tym jak pani z wydawnictwa zaczęła strzelać (początek demolki i techniawy w tle).”
      W takim razie nie pamiętam tej sceny i siłą rzeczy nie mam pojęcia o co w niej chodziło 😉

      ” Film zresztą można też odczytywać jako głos w sprawie roli kobiety. Począwszy od podległej sytuacji Jen, która zgadza się na wszystko nawet jeśli jej się to nie podoba po tak podstawową sprawę jak tytuł filmu, który jest napisany z małej litery ”

      1. Feministyczny manifest jawił mi się od początku seansu i gdyby to konsekwentnie poszło tą drogą, podobałoby mi się jeszcze bardziej. Niestety, końcówka jest zbyt dydaktyczna w narzucaniu widzowi jedynej właściwej interpretacji, żeby można było go odczytać jako manifest w sprawie kobiety. Elementy są, ale zabrakło konsekwencji.
      2. Z tym Duchem Świętym i kobiecością – mam jako-taką wiedzę na temat dogmatów KK i ogólnei chrześcijaństwa i nic takiego mi do głowy nie przychodzi. Raczej nieprawda.

      „Po co robić przybudówkę na modłę horroru, którą po 40 minutach szlag trafia bo pojawia się 150 ludzi z techno w tle? Przecież to totalnie zabija klimat. Nie chodzi mi o to że film powinien być horrorem i jak horror się zachowywać, ale mieszanie gatunków dla samego mieszania?”

      Tutaj będe bronił reżysera. Po pierwsze dlatego, że wspomniane kilkadziesiąt minut przybudówki było wyeksploatowane i warsztatowo po prostu wypadało skręcić w którąś stronę. Po drugie, ten cały teledysk jest moim zdaniem udaną kulminacją niepokojów budowanych przez cały seans. Wiesz, w myśl klasycznej reguły: zawiązanie akcji, eksalacja i suspens – tutaj metody były zastosowane prawidłowo.
      Tobie to się nie spodobało (stawiam, że nienawidzisz techno 😉 ) i jak najbardziej masz prawo do takiego zdania. Tak samo jak do mnie nie przemawiają niektóre narzędzia używane przez innych, podobnych egzystencjalistów filmowych (witaj, skandynawska szkoło filmowa).[/spoiler]

      Na zakończenie dodam, że zauważając wszelkie braki tego filmu do których bardzo słusznie nawiązujesz, mnie pozostawił w fotelu kinowym pod naprawdę dużym wrażeniem. I swoją oceną bardziej doceniam ambitny pomysł, a także – lub nawet przede wszystkim – wykreowaną, niesamowicie niezręczną atmosferę osaczenia i bezradności, niż faktyczną egzekucję wyrafinowanych symboli i metafor. Pod tym względem film raczej się nie broni, chociaż nie powiedziałbym że leży na poziomie Nolana i jego „teorii miłości” w Interstellar 😛

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  6. No i kończąc bo limit znaków:

    [spoiler] reżyser próbuje mniej lub bardziej subtelnie działać na metaforach po czym pod koniec filmu dochodzi do wniosku, że w sumie to może widz nie zrozumie więc zakończmy to tekstem „jestem który jestem”. Jeszcze brakowało na napisach końcowych wzmianki że wykorzystano fragmenty Pisma Świętego albo coś w tym stylu.

    I ten zarzut pokrywa się z popsuciem klimatu i wywróceniem nastroju w filmie: mamy film, który sobie idzie swoim torem, ale w którymś momencie reżyser stwierdza że jednak trzeba zrobić coś innego. Samo opakowanie mnie odrzuca.

    Poza tym film dla mnie nie ma fabuły i jako sama historia po prostu mi się nie podoba. Raczej nazwałbym go sfilmowanym manifestem reżysera, tudzież dziełem dla samego siebie na zasadzie „chcę zrobić film w opuszczonym domu, gdzie opowiem sobie historię z Biblii na swój własny sposób”.
    I w sumie podpisuje się pod licznymi zarzutami, że Darren zrobił film dla siebie.

    Zbudował jedną wielką alegorię opowiadając znaną wszystkim historię, zmieniając w połowie klimat i styl filmu, a na koniec jeszcze łupnął nam cytatem z Biblii żebyśmy mieli pewność „taaak! oglądacie mój pomysł na Genesis! Jak nie załapaliście przenośni to obejrzyjcie raz jeszcze mając tę wiedzę!”.

    SEEERIOOO?

    [/spoiler]

    Nie mogę dać 7/10 filmowi, który zostawił mnie na sali kinowej z poczuciem niesmaku, rozczarowania i facepalmem. Liczyłem na FILM Darrena, którego nie zepsuje montaż/muzyka/gra aktorska.

    A dostałem świetnych aktorów, fajną kamerę/montaż/technikalia w średnim filmie. No dzieło rzemieślnika. Jakby to był pierwszy jego film to może 7/10 by było, ale ja nie potrafię oceniać filmów Darrena nie mając przed oczami choćby Requiem (a tutaj jeszcze Noe się wpycha w podświadomość).

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Wiesz, ja myślę, że gdyby to wszystko nie było tak apodyktyczne w swoim wyrazie – gdyby nie krzyczało tymi cytatami z Biblii i nieco pokrętną logiką symboli… Gdyby było nieco bardziej „otwarte” na interpretację, np. jak „Źródło” – to wszystko byłoby w porządku.
      Ale niestety, wygląda na to, że Arronofsky postanowił zmierzyć się z Absolutem, jednocześnie będąc (chyba) ateistą. A bez zrozumienia i wiedzy na tematy poruszane w Księdze Rodzaju, wychodzi taki właśnie teledysk. Zgadzam się, że to film dla Darrena i właściwie tylko dla niego – bo tylko on ma w głowie sens wszystkich nawiązań.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  7. W moim przypadku, film wbił mnie tak w fotel, że po seansie siedziałem jeszcze w nim dobre 15 minut. Cały film był tak wymagający, że aż się spociłem z nerwów. Arronofsky nie ukrywał jednak tego, że film będzie miał jedną interpretację. W jednym z wywiadów mówił, że kluczem jest biblia do zrozumienia tego filmu, więc sądzę że nie miał zamiaru robić filmu, który skończy się otwartą interpretacją dla każdego z nas.

    Na film czekałem bardzo długo, z jednego powodu Jennifer Lawrence. Jedna z bardziej utalentowanych aktorek, której nie można wrzucać do jednego worka np. z Emmą Stone pomimo że obie są laureatką Oscara. Udźwignęła tak bardzo wymagającą rolę niczym strongman. Dzięki niej film zyskał i to bardzo dużo. Jej postać porwała mnie tak bardzo, że miałem ochotę krzyknąć „get out of her house”. Chyba nigdy mi się tak nie przytrafiło. Smuci tym bardziej pominięcie jej w sezonie przyznawania nagród, jednak zasłużyła najbardziej na jakąkolwiek nominacje ze wszystkich swoich dotychczasowych ról.

    Moim zdaniem fajne było przedstawienie tego zapętlenia. Pokazał swój punkt widzenia, że ludzie doprowadzą do apokalipsy swoim zachowaniem, a Bóg jako kreator będzie kontynuował dalej ulepszając wszystko i tworząc na nowo Matkę Ziemię i tak dalej.

    Dla mnie jak najbardziej na plus.

    Moja ocena to 10/10 a an Filmwebie to nawet serduszko jeszcze dałem. Patrząc na rok 2017 był to jeden z lepszych filmów jakie wyszły.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zgadzam się z Lawrence. Do tej pory brylowała właściwie w jednym, dramatycznym sztafarzu – zarówno w „Joy”, jak „…Playbook-u” grała zasadniczo tą samą rolę.
      Dopiero tutaj zobaczyłem, że dziewczyna ma zdecydowanie szerszy horyzont potencjału. Dwie godziny i ani minuty nudy – to głównie jej zasługa.

      Jak widać, opinie o filmie są polaryzujące. A to już coś – sam fakt, że albo go lubisz, albo cię uwiera.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button