Seriale

Daredevil (Sezony 1-3)

Wielkimi krokami zbliża się premiera serialu „Daredevil: Born Again” (polski podtytuł do „Odrodzenie”) od Marvela. Mam wrażenie, że to ostatnia szansa na to, żeby jakoś zainteresować fanów MCU produkcjami odcinkowymi. Wszystkie poprzednie seriale z tego uniwersum w mniejszym bądź większym stopniu zawiodły. Poczynając od znakomitego „WandaVision”, które nie potrafiło dowieźć dwóch ostatnich odcinków, przez co doskonałość wcześniejszych epizodów nie wybrzmiała należycie. Poprzez średniego, bardzo nierównego i momentami zwyczajnie bezjajecznego „Falcon & the Winter Soldier”, aż do totalnych klap jak „Tajna Inwazja” (ach, cóż to jest za paździerz pierwszej wody) oraz trzy produkcje, o których jeszcze wspomnę na sam koniec tego tekstu.

Przydługi ten wstęp, ale chciałem zarysować, w jak fatalnej kondycji jest „Serialowe Uniwersum Marvela”. Scenarzystom nie wychodzi praktycznie nic, nawet dość odważny „Moonknight” ma sporo za uszami. Czemu więc „Daredevil: Born Again” ma nie podzielić losu poprzedników? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć, ale najpierw chciałem napisać trochę o samym Diable z Hell’s Kitchen, który ma już za sobą kilka przygód przed kamerą. Zapraszam na recenzję serialu Netflixa o niewidomym mścicielu, który za dnia jest wziętym adwokatem. Co prawda Sithfrog już kiedyś o nim pisał, ale nie przeszkadza to w delikatnym odświeżeniu sobie pewnych faktów.

Sezon pierwszy – Diabeł z sąsiedztwa

Od czasu obejrzenia tego serialu zastanawiam się, czy MCU nie popełniło błędu nie idąc ze swoimi produkcjami dwutorowo i nie zagarniając dla siebie w całości rynku kina superbohaterskiego. Czy nie można było jednocześnie robić filmów kolorowych, skierowanych dla młodszej publiczności i dobrych, krwawych jak cholera filmów z kategorią R? Przecież klimat, jaki bije z każdego odcinka „Daredevila” to jest coś, co wielu ludzi chciałoby zobaczyć na dużym ekranie, a sukcesy „Logana” a jeszcze bardziej „Deadpool and Wolverine” pokazały, że można było iść w tę stronę od bardzo dawna.

Zatem jaki właściwie jest ten serial? Zacznijmy od głównego bohatera. Matt Murdock jest człowiekiem praktycznie bez skazy – wybitny adwokat, który nigdy nie odmawia pomocy nawet kosztem swojego honorarium, elegancki, wysportowany, a do tego… bardzo przystojny. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że Charlie Cox urodził się, żeby grać Daredevila. Sithfrog o tym wspominał, a ja tylko mogę powtórzyć, że to, co aktor robi z oczami w tym serialu, to jest najwyższa możliwa półka aktorska. Gdybym nie wiedział, że Cox widzi, nie uwierzyłbym w to, oglądając jego kreację na ekranie.

Wracając do Murdocka. Jest to postać nieoczywista, ale w scenariuszu jest dość dużo miejsc, gdzie zamiast tę nieoczywistość widzowi pokazać, poszczególne postaci tylko o niej mówią. Matt jest rozdarty, choć naprawdę niewiele na to wskazuje. W pierwszym sezonie w ogóle nie czuć chemii między Daredevilem a Kościołem. Zwłaszcza w kontekście wydarzeń z sezonu trzeciego dialogi z księdzem są suche i pozbawione finezji. Tak jak finezji pozbawione są bójki Daredevila. Tu liczy się tylko brutalna rąbanka, nie ważne, ile razy dostaniesz w pysk, ważne byś to ty był ostatnim na nogach – do tego sprowadzają się sceny walk, nie tylko w tym sezonie, ale w całym serialu. Czy to zarzut? Absolutnie nie. Kiedy to oglądałem, miałem skojarzenia z serialem „Banshee” (który niezmiennie polecam). Przeciągnięte do granic możliwości, brutalne i niezwykle krwawe starcia to może nie sól, ale ważny element tej produkcji.

Odrobina wtórności i łamanie kości

Jak zwykle w produkcjach o superbohaterach nie może zabraknąć pewnej ukrytej w przeszłości motywacji, zarówno u antagonisty jak i protagonisty. Zacznijmy od Murdocka, bo jego historia, a właściwie historia jego ojca, jest delikatnie bardziej zagmatwana. Scenarzyści serwują nam tutaj kopię historii Butcha z filmu „Pulp Fiction” z nieco zmienionym zakończeniem. Bokser unoszący się honorem w momencie, kiedy źli bandyci chcą zarobić na jego porażce. Dawka zupełnie niepotrzebnego patosu plus brak logiki. Tym jest dla mnie ten średniej jakości wątek, który zostanie jeszcze absurdalnie podbity w przyszłości.

Z drugiej strony jest Willson Fisk, czyli główny przeciwnik Daredevila. Tutaj znów brawa dla ludzi odpowiedzialnych za casting. Vincent D’Onofrio urodził się do grania Kingpina. Postawa, głos, mimika, zmieniający się w mgnieniu oka charakter, impulsywność ale i chłód w interesach. To wszystko udało się znakomicie uchwycić. Vincent tchnął w swoją postać życie, nadał jej charakteru. I choć jego historia z przeszłości jest totalnie sztampowa i zupełnie nieangażująca, to jednak sama postać potrafi zaciekawić. Nasuwają mi się porównania do Oswalda Cobba z serialu „Pingwin”. Oczywiście Kingpin i gangster grany przez Collina Farella różnią się od siebie, ale mimo wszystko w wielu miejscach dostrzegam ogromne podobieństwo, chociażby w tym, że ich słabością są kobiety, które kochają.

Czy wątek Vanessy, lepszej połówki Fiska, wnosi cokolwiek ciekawego do serialu? Z początku tylko chaos. W zasadzie jej pojawianie się w życiu Kingpina ma pokazać, że gangster też jest człowiekiem zdolnym do miłości. Jednak jest to kolejny wątek zrobiony po łebkach, mało angażujący i średnio pasujący do historii. Przede wszystkim wynika to z faktu, że dla scenarzystów o wiele ciekawszy jest Fisk brutal, niż Fisk kochanek. W związku z tym na każdą scenę łagodności Willsona i zapewnień, że wcale nie jest złym człowiekiem przypadają trzy w których własnymi rękami rozwala łby i łamie kości ludziom, którzy źle się na niego spojrzeli.

Przyjaciele i bandyci

Czas wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Na pierwszy ogień Karen Page, która wydaje się być dołożona do tego serialu na doczepkę. Jej postać nie wnosi absolutnie nic, dodatkowo scenarzyści nie dają jej nic ciekawego do zagrania. Podobnie rzecz wygląda z Foggym Nelsonem. Ot jest, ot coś robi, ale czy to coś jest godne zapamiętania? Raczej nie. I choć scenarzyści starają się pokazać skomplikowane relacje Matta z przyjaciółmi, to póki co kompletnie im to nie wychodzi. Zarówno Karen jak i Foggy są póki co płascy i raczej jednowymiarowi.

Podobnie jest z Claire, pielęgniarką graną przez Rosario Dawson. Ach, jakże nijaka jest to postać i jak bardzo mało realna. Właściwie jej rola ogranicza się do bycia czymś na wzór domku medyka, do którego Murdock może udać się po każdej misji, odbębnić chwilę leczenia, podziękować i jak najszybciej się zmyć. Jest jeszcze stereotypowy dziennikarzyna, który zna się z mafiosami i ma problemy osobiste, chorą żonę i niewystarczającą ilość pieniędzy. Znów jest to wątek potraktowany po macoszemu i znów bardzo mało angażujący.

I tak oto dochodzimy do wniosku, że pierwszy sezon to praktyczne sam pierwszy plan bez ciekawego tła. Jednak to tło jest nieciekawe tylko po stronie protagonistów. Kiedy bowiem spojrzymy na czarne charaktery, jedna osoba wybija się ponad wszystkich – nieoczywisty król pierwszego sezonu, czyli James Wesley. Zimnokrwisty sukinsyn, bezwzględny, ale i cholernie inteligentny. To jest mózg organizacji Fiska, jego prawa i lewa ręka, gość, który zamiast działać pod wpływem impulsu, kalkuluje i działa na chłodno z chirurgiczną precyzją. Doskonale zobrazowana postać… ale niestety do czasu. Zakończenie jego wątku jest bowiem totalnym absurdem. W dosłownie kilka sekund zburzono doskonale zbudowaną, zniuansowaną postać. Z Wesleya zrobiono debila tylko po to, żeby zaskoczyć, zaszokować widzów. Marnie to wyszło, ale w ten sposób ukazano pewien defekt scenarzystów, a mianowicie problemy z umiejętnym kończeniem wątków.

Kwestia stroju i ostateczna konfrontacja

Siłą tego serialu jest niewątpliwie klimat i bezkompromisowość. Scenarzyści nie boją się odważnych scen i nie ma tematów, których nie wolno by im było poruszać. Absolutnie wolna amerykanka, która póki co nie wyrwała się jeszcze spod kontroli. Na tym etapie autorzy potrafili jeszcze utrzymać na wodzy wodze wyobraźni. Co prawda mamy w tym sezonie, krótki sidequest z pojawiającym się starym mentorem Matta, niejakim Stickiem (swoją drogą w ogóle mi ta postać nie przypadła do gustu), który zwiastuje ogromne problemy w przyszłości, jednak na razie nie spędza to widzowi snu z powiek. Ważniejszą kwestią jest, kiedy Daredevil stanie się wreszcie rzeczywistym diabłem z Hell’s Kitchen. Kwestia stroju intryguje od samego początku serialu, ale kiedy już Matt go zdobywa, okazuje się, że właściwie niewiele się zmieniło, równie dobrze mógł prać gangsterów w swoim starym wdzianku.

Czas przejść do punktu kulminacyjnego pierwszego sezonu. Czy warto było czekać przez tyle odcinków? Moim zdaniem tak. Historia opowiedziana przez te trzynaście epizodów jest spójna i kończy się w sposób satysfakcjonujący. Ogrom pracy włożony w scenariusz ponad dziesięciogodzinnej opowieści widać na ekranie. Nie ma potknięć, ani większych dziur, a braki na drugim planie niweluje doskonale zobrazowany konflikt Murdock – Fisk. To naprawdę godne „otwarcie” serii. Rozrywka, która nie męczy i nie nuży.

Ocena: 9/10

Sezon 2 – Rozwarstwienie

Sezon drugi zaczynamy z wysokiego C. Bezkrólewie, bandziory i rozróba na całego. Klimat zachowany, odpowiednia ilość krwi (jeszcze większa niż w pierwszym sezonie) leje się z ekranu. Gdzieniegdzie przelatują też ludzkie wnętrzności. Czego chcieć więcej od opowieści o nocnym życiu parszywej dzielnicy Nowego Jorku? W tym sezonie wreszcie postanowiono poświęcić więcej uwagi postaciom drugoplanowym. Karen Page w końcu jest jakaś i ma coś ciekawego do powiedzenia. Dialogi z jej udzuałem są o wiele lepsze, no i wreszcie dane jej jest coś robić. O wiele bardziej lubię Karen dziennikarkę śledczą niż Karen totalnie zbędną „asystentkę” w kancelarii. Nawet Foggy jakoś więcej się udziela, ma odrobinę więcej własnego zdania.

Dodatkowo ogromnym plusem tego sezonu jest obłędny wręcz wątek Punishera. Ponownie mamy do czynienia z wspaniałym castingiem – Jon Bernthal odwalił kawał niesamowitej roboty. Sportretować takiego bezwzględnego brutala, praktycznie pozbawionego wszystkiego, co czyni człowieka człowiekiem, to ogromna sztuka. Wejście Punishera oznacza, że bezpowrotnie skończyliśmy z miękką grą. Teraz jedyną miarą sprawiedliwości stają się hektolitry krwi wytoczone z największych szumowin Nowego Jorku. Gdyby twórcy skupili się li tylko na rozwijaniu walki Punishera o wymierzenie kary i Daredevila o powstrzymanie samozwańczego wariata obładowanego po pachy sprzętem wojskowym… Niestety w czwartym odcinku postanawiają wprowadzić drugi wątek, całkowicie, absolutnie okropny. Lecz najpierw pojawia się posłaniec złej nowiny, twórca całego tego bardzo złego zamieszania – Elektra.

Nowe prądy z Azji

Po co? To pytanie zadaję sobie do dzisiaj. Po co tak dobry sezon, tak dobrego serialu zmarnowano, dodając do niego azjatyckich zombie podbitych marną historią o organizacji, która mogła zdobyć cały świat, ale nie zabiła jakiegoś dziecka w jednej z wiosek i to dziecko się na nich zemściło? Nawet nie umiem opisać, jak bardzo cała opowieść o „Ręce” jest cringe’owa, jak bardzo nie pasuje do doskonałego klimatu, jaki stworzono w Daredevilu i jak bardzo niszczy ten serial.

Przecież to naprawdę można się zaśmiać na śmierć słuchając opowiastki Sticka. A z każdą minutą jest tylko gorzej, co powoduje rozdarcie w widzu. Bo z jednej strony widzimy doskonały dramat sądowy z naprawdę ciekawym niejednoznacznym oskarżonym, policją i przede wszystkim prokuraturą, które absolutnie nie mają czystych rąk. Z drugiej mamy koszmarnie irytującą, roszczeniową, wyszczekaną Elektrę, której nie ma za co lubić. Fabuła serialu zaczyna iść dwutorowo. Tyle że po jednej stronie akcja jest wciągająca i emocjonująca, po drugiej zaś niezamierzenie śmieszna i kompletnie odklejona od rzeczywistości, w której powinniśmy się znajdować. Po raz pierwszy także dochodzi do bardzo rażącego rozwiązania fabularnego.

Dlaczego Stick ratuje Elektrę przed śmiercią, skoro potem chce ją uśmiercić? Czyżby zdawał sobie sprawę, że nikt nie jest w stanie jej zabić i wie, że nikomu się to nie uda, a więc chce, żeby mimo wszystko żyła? Jakoś mi się to nie zgrywa. Podobną sytuację będziemy mieli w trzecim sezonie, ale o tym później.

[collapse]

Powrót Króla

Wątek okołoazjatycki niepotrzebnie odciąga widza od naprawdę wartkiej i ciekawej fabuły. Najpierw ostateczne rozwiązania na sali sądowej dostarczają kilku efektownych scen przemów poszczególnych bohaterów zaangażowanych w proces, a potem dostajemy doskonałą krwawą sekwencję zdarzeń w więzieniu, w którym znajduje się pewna poważna persona. To właśnie tu dochodzi do chyba najbardziej efektownej sceny w całym serialu.

Wątkowi Punishera można wybaczyć najwięcej, bo w zamian za drobne potknięcia i niekonsekwencje fabularne oddaje emocjami oraz akcją, no i naprawdę nieoczywistym plot twistem. A na dodatek w tym wątku świetnie odnajduje się Karen Page. To jest wreszcie środowisko dla niej, tutaj może w końcu wykorzystać swój niewątpliwy potencjał. Jej relacja z Mattem także jest ciekawie zobrazowana i stoi w totalnej kontrze do sztucznej mocno wymuszonej relacji Murdock – Electra. Na koniec widz dostaje jeszcze przypomnienie, że w tym uniwersum była przecież pewna pielęgniarka, którą teraz można wykorzystać w scenie absurdalnego ataku na szpital.

Sama końcówka niestety nie daje żadnej satysfakcji, nie ma w niej nic ciekawego. I ten cliffhanger, który sprawił mi wiele problemu… ale o tym za chwilę. Mam zgryz z tym sezonem, bo jeden z głównych wątków oceniam niezwykle wysoko, drugi bardzo słabo, do jednego chciałbym wracać i się nim emocjonować, o drugim chciałbym zapomnieć. To rozwarstwienie jest naprawdę ogromne. Wątek Punishera genialnie wpisuje się w klimat tego serialu, drugi kompletnie nie pasuje do tej mimo wszystko przyziemnej i przeważnie pozbawionej nadnaturalnych wydarzeń historii.

Ocena: 7/10

Sezon 3 – Leszcze z FBI

Sezon trzeci rozpoczął się dla mnie od potężnego mindfucka. Otóż na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że twórcy postanowili zakopać bardzo głęboko wszystko, co się do tej pory w tym serialu wydarzyło, a zwłaszcza całość drugiego sezonu. Moja wina. Nie skojarzyłem bowiem, że między drugim a trzecim sezonem dzieje się akcja innego serialu – „The Defenders”. Ta tajemnica została przeze mnie odkryta dopiero podczas ostatniego odcinka, w którym Matt rzuca w rozmowie niezbyt pochlebne zdanie o zdolnościach detektywistycznych Jessiki Jones. Cóż, moje przeoczenie. Na szczęście chyba można ten sezon oglądać bez znajomości przygód grupy „Obrońców”.

Możemy więc przejść już do samej fabuły trzeciego sezonu. A tutaj znów czeka nas ogromna niespodzianka. Bowiem klimat wreszcie w pełni wybrzmiewa. Wewnętrzny konflikt Matta Murdocka plus kościelne klimaty sprawiają, że wreszcie otrzymujemy opowieść o Diable z Hell’s Kitchen ze wszystkimi niuansami i złożonością postaci. Jego upadek i powolne podnoszenie się z kolan niczym Rocky Balboa po przegranej w sposób druzgocący walce jest zobrazowany najlepiej, jak tylko się dało. Wewnętrzna podróż bohatera, próba zaakceptowania własnych słabości, to wszystko działa. Tylko jak na złość w tym serialu zawsze dla dobrych rzeczy musi znaleźć się równowaga.

Chaos (absolutnie nie)kontrolowany

O ile do tempa opowiadanej historii nie można się przyczepić, tak do jej jakości już jak najbardziej. Scenarzyści totalnie odlecieli. Nie wiem, czy aż tak uwierzyli w swoje umiejętności, czy zabrakło kogoś, kto w porę ich powstrzyma, w każdym razie trzeci sezon dostarcza całą masę absurdalnych głupot. Zaczynamy od poznania agenta FBI Raya Nadeema, który będzie jednym z głównych bohaterów historii. Jest to postać sympatyczna, ale niestety naiwna. A wokół niego ciągle dzieją się rzeczy, od których puchnie głowa.

Wyobraźcie sobie najgłupsze stereotypy na temat korupcji w Biurze Federalnym. Jestem pewien, że znajdziecie je w tym sezonie. Poziom odklejenia przebija sufit. Wspomnę o dwóch rzeczach.

Jakim cudem wszyscy przechodzą do porządku dziennego z tym, że gość skazany na dożywocie, który dodatkowo w więzieniu dokonuje próby zabójstwa,ak po prostu opuszcza izolatkę i wychodzi na wolność? I druga sprawa: najgroźniejszy możliwy przestępca idzie na układ z FBI, zostaje przeniesiony do luksusowego hotelu, gdzie ma być monitorowany 24 godziny na dobę. Tyle tylko, że kamery nie zostają zainstalowane w sypialni, no i na czas przyjścia adwokatów są wyłączane, a żaden agent nie ma wtedy wstępu do pomieszczenia, czyli ów więzień mógłby w tym momencie robić, co mu się żywnie podoba i nikt tego nie zauważy. Brawo FBI.

[collapse]

Powrót do przeszłości

W trzecim sezonie znów zawodzi drugi plan. Co prawda Karen się stara i przez większość czasu jakoś utrzymuje przy sobie zainteresowanie widza (choć odcinek o jej przeszłości jest nudnym zamulaczem). To jednak brakuje znów większego zaangażowania Foggy’ego czy kogokolwiek innego, kto wsparłby Murdocka. Po stronie antagonistów mamy rozchwianego agenta Poindextera (Dexa), który wprowadza pewien pierwiastek nieprzewidywalności, jednak w pewnym momencie i on staje się dość jednowymiarowy, a pod koniec wręcz groteskowy, tak jak wszyscy jego kompani.

Trzeci sezon powiela wszystkie błędy sezonu pierwszego i dodaje nowe, jak choćby wyciąganie z kapelusza tajemnic, na które nic by nie wskazywało, i co do których nie było żadnych sygnałów ani przesłanek w poprzednich sezonach czy nawet początkowych odcinkach tej serii. To nie jest godne zakończenie netfliksowej historii Diabła z Hell’s Kitchen. Jest klimat, ale nie ma głębi. Jest pięknie namalowany obraz, ale nie przedstawia on żadnej namacalnej treści. Podsumowaniem słabości scenarzystów niech będzie ta scena:

Murdock chce zabić Fiska, z takim zamiarem idzie do hotelu. Dodatkowo napuszcza na Fiska agenta Pointdextera, zdradzając mu pewną tajemnicę. Jednak kiedy Dex ma już Kingpina na celowniku, Matt nie wiedzieć czemu go powstrzymuje. I to nie dlatego, że chce oszczędzić Fiska, tylko najwyraźniej chce go zabić osobiście. Zero logiki.

[collapse]

Tak więc nie mogę tego sezonu ocenić zbyt wysoko. Dziur fabularnych i absurdalnych rozwiązań jest zbyt wiele. Chociażby to, że zeznania złożone tuż przed śmiercią są dla sądu niepodważalnym dowodem i są traktowane jako stuprocentowa prawda, bo przecież ktoś, kto wie, że za chwilę umrze, nie może kłamać. Kpina.

Ocena: 6/10

Podsumowanie i obawy

Mimo tych rozstrzelonych ocen naprawdę warto obejrzeć wszystkie trzy sezony tej historii. Niestety nie wiem, czy warto sięgać też po jeden sezon serialu „The Defenders”, ale historia Matta Murdocka chociażby od strony klimatu jest warta docenienia. Jeśli twórcom „Odrodzenia” udałoby się wyeliminować pewne oczywiste błędy i skupić się na odtworzeniu tego, co już doskonale działa przy okazji tego bohatera, to moglibyśmy dostać wreszcie godny serial w ramach nowego serialowego uniwersum Marvela. Zwiastun napawa optymizmem, ale przecież przy okazji „Tajnej Inwazji” było podobnie, a finalnie wyszło bardzo źle.

Teraz też więcej jest znaków ostrzegawczych niż optymizmu, chociażby ciągle zmieniający się scenarzyści. Początkowo sezon miał liczyć aż osiemnaście(!!!) odcinków, teraz tę liczbę zmniejszono do raptem dziewięciu. Pragnę także przypomnieć, że zarówno Willson Fisk jak i Matt Murdock już zdążyli się przywitać z Marvelem. Ten pierwszy był szefem beznadziejnego gangu dresiarzy – popierdółek (z naszym Piotrem Adamczykiem w składzie) w marnym serialu „Hawkeye”, a później podobno pojawił się w serialu „Echo” (nie chcę oglądać tego serialu, ale chyba zostanę do tego zmuszony, bo fabularnie może się on łączyć z „Odrodzeniem”). Nie wiem, jak to się stało, że w „Born Again” jest on burmistrzem Nowego Jorku, nie podoba mi się to rozwiązanie, ale może będzie to jakoś logicznie wytłumaczone (choć wątpię). Murdock zaś rozpoczął swoją przygodę więcej niż poprawnie, bo od przedstawienia się jako adwokat Petera Parkera w „No Way Home”. Niestety potem było o wiele gorzej. Wpadł on bowiem do absolutnie najgorszej możliwej produkcji, jaka wyszła spod ręki Marvela – do „Mecenas She-Hulk”. Ludzie odpowiedzialni za ten serial powinni wylecieć z roboty i nigdy nie znaleźć zatrudnienia przy żadnej produkcji telewizyjnej ani kinowej. Gdybym miał trzy życzenia, prawdopodobnie jedno zmarnowałbym na to, żeby ten serial nigdy nie powstał, tak bardzo jest zły.

Na szczęście jest iskierka nadziei, która może trochę uspokoić fanów Daredevila. Otóż Dario Scardapane, showrunner serialu „Daredevil: Born Again” udzielił wywiadu dla SFX Magazine i tam powiedział:

„Mam dużo swobody. Nie grozi mi wejście w drogę większym planom MCU. Dlatego staram się ignorować niektóre rzeczy z szerokiego uniwersum. Przedstawiamy bardzo konkretnego Daredevila z jego problemami w stroju i poza nim. Można powiedzieć, że Daredevil Netflixa jest kanoniczny, tak samo jak pozostałe rzeczy z MCU, w których się pojawił, ale nie wszystko bierzemy pod uwagę. Jego przelotny romans z She-Hulk może być jedną z takich rzeczy.”

Zasadnym więc wydaje się pytanie, po co w ogóle wprowadzano ten wątek? Kto, u licha, go zatwierdził? Kto stwierdził, że takie upokorzenie jednej z ciekawszych postaci, postaci, na którą bardzo się liczy w kontekście nowych projektów, jest dobrym pomysłem? Fanom Diabła z Hell’s Kitchen, do których zdecydowanie się zaliczam, pozostaje czekać do czwartego marca, kiedy to ma się ukazać pierwszy odcinek serialu „Daredevil: Born Again”.

Dziękuję za uwagę i poświęcony czas.

Daredevil (Sezony 1-3)
  • Sezon 1 - 9/10
    9/10
  • Sezon 2 - 7/10
    7/10
  • Sezon 3 - 6/10
    6/10
To mi się podoba 1
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 2

  1. Jest jeden serial marvela który nie tylko nie zawiódł ale jest wręcz rewelacyjny – Loki, oba sezony 🙂 Wanda była super ale wiadomo – finał spaprany przez covid. Lubię też falcona, poza nudnymi terrorystami ten serial też jest świetny.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Ostatni odcinek pierwszego sezonu Lokiego jest fatalny i psuje odbiór całego serialu, który wcześniej jest zdecydowaną topką Marvela, uwielbiam te scenę pod Wezuwiuszem, rozmowę o rybie i scenę z sałatką Mobiusa.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:

[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button