Trochę ponad miesiąc temu podzieliłem się z Wami pierwszymi wrażeniami po obejrzeniu dwóch odcinków “Załogi rozbitków”. Wczoraj pierwszy sezon się zakończył, a jak wynika ze skąpych dostępnych danych, prawie nikt tego serialu nie chciał oglądać. Jeszcze parę lat temu nie do pomyślenia było, żeby gwiezdnowojenny serial nie był w centrum zainteresowania. Dziś, nauczeni doświadczeniem fani, nie chcą już nawet próbować, nie interesują ich kolejne abominacje od Disneya. Chciałbym się mylić, ale beznadziejne wyniki oglądalności spowodują pewnie, że “Załoga rozbitków” zostanie skasowana po pierwszym sezonie, chociaż będzie to wyjątkowo krzywdzące dla twórców.
“Skeleton Crew” nie mógł uniknąć porównań do “Akolity”. Dzieło Leslye Headland było tak fatalne, że zraziło do całego uniwersum nawet najtwardszych jedi. Tymczasem przygody kosmicznych dzieciaków są dokładnym przeciwieństwem swojego poprzednika. Przede wszystkim mają normalny, tradycyjny scenariusz z prosto poprowadzoną historią i wyraźnie zarysowanymi wątkami. Na przestrzeni ośmiu niedługich odcinków płynnie przechodzimy od punktu A do B, C i tak dalej. Kolejne wydarzenia następują we w miarę logicznym ciągu przyczynowo-skutkowym. Dzieciaki wpadają w tarapaty, przeżywają przygodę życia, poznają różnych typów spod ciemnej gwiazdy, a na koniec muszą pomóc w ratowaniu… nie świata. Całe szczęście wyłącznie własnej kolonii i to nie przed jakimś wydumanym złem, a zwykłymi złodziejami-piratami. Dzięki temu wszystko jest zrozumiałe i przyziemne.
Drugą sprawą jest tajemnica. “Akolita” co i rusz próbował być tajemniczy. Scenarzyści co chwilę wrzucali jakieś niedopowiedzenie albo zagadkę, ale za 10 minut, najdalej za pół odcinka, podawali rozwiązanie na tacy. Przez te elementarne braki w warsztacie pisarskim, scenariusz Akolity był po prostu bezdennie głupi. W “Załodze rozbitków” tajemnice są dwie. Jedna dotyczy tożsamości posługującego się mocą Joda (w tej roli znakomity Jude Law). Na szczęście nie okazuje się być żadnym zaginionym stryjecznym synem brata szwagra Anakina. Wyjaśnienie jest dużo prostsze, do tego podane w taki sposób, że można by było tę historię pociągnąć dalej w niemal dowolnym kierunku. Drugą tajemnicą jest At Attin, czyli rodzima planeta dzieciaków. Z jakiegoś powodu jest odcięta od reszty galaktyki i niejeden pirat chciałby ją odnaleźć. Rozwiązanie tej zagadki też nie rozwala całego świata, ale również otwiera wiele możliwości kontynuowania wątku. Wszystko wyjaśnia się w ostatnich odcinkach, ale bez zbędnej ekspozycji i sztucznych dialogów przeznaczonych wyłącznie dla widza.
Trzecim elementem są nawiązania do innych produkcji. “Akolita” może nie był typowym przedstawicielem “biedasequeli”, czyli filmów i seriali, które traktują widza jak idiotę, na każdym kroku waląc w niego nostalgicznymi pociskami niczym artyleria na froncie. Pamiętacie jakiś rekwizyt z pierwszej części? Teraz będzie o nim połowa filmu. Tam było wiele odniesień do starego Expanded Universe (bo starsze filmy były złe i toksyczne i niedobra o nich mówić), większość wyjątkowo kretyńskich. Że wspomnę tylko o kolorowaniu miecza świetlnego, Ki Adi Mundim albo Plagueisie ukrywającym się w jaskini. “Załoga rozbitków” jeśli w ogóle sięga do dziedzictwa starszych kuzynów, to robi to bardzo delikatnie, często niezauważalnie. Zresztą to był zarzut stawiany po pierwszym odcinku – że serial nie wygląda w ogóle jak “Gwiezdne wojny”. To nieprawda. Wręcz przeciwnie – jest to idealny przykład na to, że można ten świat pokazać od innej strony, jednocześnie zachowując ducha oryginału. Bo istotą dzieła Lucasa była pewna kosmiczna baśniowość okraszona wizualnym geniuszem speców od dekoracji. W poprzednim tekście wspominałem o świetnie zrobionym “pirackim” porcie kosmicznym, który był i oryginalny, i zwyczajnie ładny. Takich lokacji jest więcej i chociaż może żadna nie powala na kolana, to świat sprawia wrażenie spójnego, estetycznego oraz przemyślanego. No i nie było wyświechtanej pustynnej planety, to zawsze na plus.
Po czwarte wreszcie, chociaż “Załoga rozbitków” kosztowała niemal o połowę mniej niż “Akolita”, to wygląda co najmniej dwa razy lepiej. Owszem, widać, że to serial. Brakuje mu filmowego rozmachu, a CGI niedomaga naprawdę mocno. ALE do produkcji użyto zarówno magicznych wyświetlaczy tła z “Mandalorianina”, które naprawdę nieźle udają dekoracje i nie straszą tekturowością. Oprócz tego wykorzystano całe mnóstwo praktycznych efektów specjalnych i kukiełek. Efekt jest wspaniały. Jeden z głównych bohaterów – Neel – to słoniopodobny stwór. Oczywiście w niektórych ujęciach używano CGI do stworzenia jego fizjonomii, ale w wielu scenach grający go autor miał na głowie pełnowymiarową maskę z ruchomymi oczami, trąbą i uszami. Do wykonania innych elementów zatrudniono legendarnych lalkarzy pod wodzą jeszcze bardziej legendarnego Phila Tippeta. To facet, który stworzył animacje maszyn AT-AT, Robocopa, animatroniczne raptory z “Parku Jurajskiego” i robale do “Żołnierzy kosmosu”. W “Załodze rozbitków” dostał między innymi za zadanie stworzenie potwora na złomowisku w jednym z odcinków. Efekt jest absolutnie powalający. Zresztą design statków i robotów, chociaż często zupełnie inny od znanych nam “Gwiezdnych wojen”, jest bardzo dobry. Widać, że serial robili ludzie z głową i sercem do takich produkcji.
Nie chciałbym, żebyście odnieśli wrażenie, że “Skeleton Crew” to dzieło wybitne, bo tak je tu chwalę. Serial ma swoje wady i jeszcze parę lat temu pewnie kręciłbym na niego nosem znacznie mocniej niż dziś. W krainie ślepców jednooki jest królem, chciałoby się rzec. Chociaż młodzi aktorzy z kolejnymi odcinkami są coraz lepsi, to nadal stanowią słabsze ogniwo całości. Przynajmniej “najgłówniejsza” dwójka. Zdecydowanie lepsi są ich pozostający nieco w cieniu towarzysze, a już Neel ukradł moje serce swoją poczciwością, animatroniczną trąbą i czerwonymi ogrodniczkami. Kibicowałem mu mocno. Fabuła ostatecznie zamyka się bardzo sensownie, ale w finale zabrakło odrobiny więcej rozmachu i w ogóle stawki. Było trochę zbyt kameralnie jak na mój gust. W większości nie podobał mi się odcinek na planecie At Achrann. Ewidentnie zrobiony po to, żeby wrócić tam kiedy indziej i w innych okolicznościach. Sceny akcji też nie porywają, chociaż nie można też powiedzieć, że są bardzo złe. Taki solidny średniak. Zresztą bardziej denerwowało mnie słabe oświetlenie. Ktoś ewidentnie zaoszczędził na reflektorach i obraz jest zbyt ciemny.
Tym, co wynosi serial ponad tę przeciętność z pewnością jest udział Jude’a Lawa. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony do takiego wyboru castingowego, bo nie przepadam za tym aktorem. Ale on urodził się do grania kosmicznego łajdaka. Jest w nim trochę Jacka Sparrowa, trochę Hana Solo, trochę Ezry Bridgera, trochę Dasha Rendara, ale przede wszystkim Jod, Szkarłatny Jack, Silvo, czy jak mu tak naprawdę na imię, to wreszcie jakaś ciekawa i skomplikowana nowa postać w “Gwiezdnych wojnach”. Potrafi używać mocy, ale niezbyt biegle, ma bardzo elastyczny kręgosłup moralny, cięty język i szybką rękę. W przyszłości mógłby być zarówno bohaterem, jak i czyimś nemesis, a wspomniany Law zapracował sobie na każdego zarobionego dolara. Świetny jest też Nick Frost podkładający głos pod bardzo nietypowego robota. To też nareszcie jakaś ciekawa wariacja na temat gwiezdnowojennego droida, a nie wiem, czy jego futrzany towarzysz nie jest jakimś mrugnięciem oka w kierunku fanów “Wrót Baldura” i legendarnego Minsca.
Kończąc wypada mi jeszcze raz zachęcić każdego do poświęcenia około 4 godzin (tyle mniej więcej trwa cały sezon bez napisów) na obejrzenie “Załogi rozbitków”. I teraz uwaga, mam cokolwiek kontrowersyjną tezę. To nie jest serial dla dzieci, chociaż na taki wygląda. Młodzieży raczej nie spodoba się stylistyka inna od pozostałych produkcji z tego uniwersum i bardzo klasyczna konstrukcja całości. To jest twór dla starych dziadów, którzy tęsknią do oglądania “Goonies” i „Powrotu do przyszłości”. Oni będą trzymać kciuki za dzieciaki na kosmicznych wagarach, bić brawo podczas nalotu B-Wingów i szczerzyć paszcze na widok poklatkowych animacji. Inni pewnie nie docenią tego, że ktoś zrobił nieduży w skali serial, który po prostu opowiada krótką, poboczną historię, i dzieje się gdzieś na obrzeżach znanego świata. Niestety seria porażek jego poprzedników spowodowała, że mało kogo w ogóle jeszcze interesują “Gwiezdne wojny”. Oglądalność szoruje po dnie i jedynie jakiś cud może spowodować, że kiedyś jeszcze zobaczymy tych bohaterów. A mam wrażenie, że plany były ambitne. Rzecz dzieje się w tym samym czasie co “Mandalorianin”, a tajemnica At Attin idealnie pasuje, żeby powiązać ją z sequelami. Nie żebyśmy tego potrzebowali, ale może w końcu ktoś wypełniłby te idiotyczne dziury fabularne z trzeciej trylogii i zatarł nieco fatalne wrażenie po nich. Pozostaje liczyć tylko na to, że szeptany marketing sprawi, że widzowie dadzą jeszcze szansę “Załodze rozbitków”. Nie widziałem chyba złej recenzji tego serialu. Może to nie ósmy cud świata, ale jakiś promyczek nadziei na przyszłość. Spróbujcie, niczym nie ryzykujecie, jeśli widzieliście “Akolitę” albo “Obi-Wana”. Gorzej nie będzie.
Gwiezdne wojny: Załoga rozbitków (sezon 1)
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10
Czy mógłbyś rozwinąć dlaczego nie jest to serial dla dzieci? Miałem nadzieję, że jest to może fajna produkcja na pierwsze sci-fi dla dziewięciolatka.
Oj, bardzo nieprecyzyjnie się wyraziłem. Jak najbardziej można (a nawet trzeba) go pokazywać dzieciakom, bo to serial dla dzieci, ale w takim starym stylu. Mój dziesięcioletni syn obejrzał ze mną trzy odcinki i chociaż wcześniej wciągnął bez popitki Mandalorianina i Ahsokę, to tu się wyraźnie nudził. Załoga rozbitków jest bardziej o przyjaźni i nieprawdopodobnej przygodzie dzieciaków w kosmosie, niż o laserach i mieczach świetlnych. Co nie znaczy, że jest w 100% niewinna i dziecinna. Obrazki i kosmici bywają mroczne, pewien czarny charakter ginie w paskudny sposób (ale oczywiście bez krwi i flaków). Ja bawiłem się dużo lepiej, bo to trochę jak seans starych kreskówek. Młodzież może nie załapać, czemu Johnny Bravo albo Kapitan Planeta są kultowi, bo to filmy z innej epoki.
Mam nadzieję, że rozjaśniłem. W każdym razie powtórzę: śmiało można oglądać z dziewięciolatkiem.
Wielkie dzięki! No to będziemy oglądać 🙂
U mojego 10 letniego dziecka dokaldnie to samo, co u syna Crowleya. 4 pierwsze odcinki obejrzane ze mną, ale bez większego entuzjazmu. Zdecydowanie bardziej podobał mu się Mandalorianin, a Załogę zamienił na Księgę Boby Fetta.
Może gdyby nie znajomość oryginalnej trylogii, sequeli i prequeli bardziej by mu przypadło do gustu?
Bo tak jak pisze Crowley, to najmniej statwarsowy serial ze wszystkich starwarsowych seriali.