Nie będę nikogo przekonywać, że ten film jest dobry. Bo nie jest. Obiektywnie rzecz biorąc to przeciętniak. Ale z jakiegoś dziwnego powodu ogląda mi się go całkiem przyjemnie. Może działa tu swego rodzaju nostalgia – Resident Evil był pierwszym filmem, jaki obejrzałem na swoim (no, tak naprawdę to moich rodziców) kinie domowym – z DVD, głośnikami 5.1 i „gigantycznym” 40-calowym ekranem. A może po prostu odzywa się moja miłość do kina klasy B? Nie wiem, ale dość powiedzieć, że pierwsza część Resident Evil to ponoć tzw. „guilty pleasure” Jamesa Camerona. Więc nie jestem odosobniony.
Chciałbym też wyraźnie zaznaczyć, że rekomendując Resident Evil nie rozciągam tego na całą serię. Filmów było sześć i – co tu dużo mówić – zdarzają się wśród nich pozycje, które człowiekowi popsują radość życia. Ale wróćmy na chwilę do pierwszego Residenta. Film jest ekranizacją gry po tym samym tytułem. Chociaż… nie do końca. Popularna gra wideo o jednostce specjalnej wkraczającej do posiadłości opanowanej przez zombie i inne niesympatyczne monstra miała pierwotnie zostać zekranizowana w sposób wierny. Ba, zadania tego chciał się podjąć ojciec współczesnych filmów o zombie, czyli George A. Romero. Jego scenariusz został jednak odrzucony przez studio, które uznało, że nie jest dość ambitny. O ironio! Prawa do ekranizacji trafiły więc na pewien czas do zamrażalnika, ale gdy po premierze drugiej części gry, Resident Evil znów zaczęło podbijać świat, na gwałt poszukiwano kogoś, kto poradzi sobie z adaptacją. I tak trafiło na Paula W.S. Andersona, który miał na koncie całkiem niezłą ekranizację gry wideo (Mortal Kombat) oraz bardzo dobry horror (Event Horizon). Niestety wspomniane produkcje to był raczej szczyt reżyserskich dokonań Andersona.
Ale Resident Evil nie jest na pewno najgorszym filmem w dorobku reżysera. Jego pomysł na adaptację był następujący – zamiast odtwarzać wydarzenia z pierwszej części gry, należało przygotować coś w rodzaju prequela. Owszem, trafiamy do tej samej posiadłości z podziemnym laboratorium korporacji Umbrella, w którym uwolniony został wirus T. Owszem, mamy tu zombiaki i inne paskudztwa. Ale jednocześnie zmienili się bohaterowie (na pierwszy plan wychodzi Alice, grana przez Milę Jovovich, a więc postać zupełnie nowa), a i w samej rezydencji czasu nie zagrzejemy, bo ekipa komandosów od razu „wbija” do laboratoriów. Tam zresztą – wyłączywszy zasilanie – doprowadza do wydarzeń z części pierwszej gry, czyli początków apokalipsy zombie.
A co dziać się będzie w międzyczasie? Dużo strzelania, kopania, trochę gryzienia, odrobina zombiaczego horroru (acz z bardzo małą ilością krwi) i dużo słabej gry aktorskiej. Albo może inaczej – nie tyle słabej, co niezaangażowanej. Nie ma tu fatalnie amatorskich kreacji, za to czuje się, że wszyscy aktorzy (w tym kilka niezłych nazwisk, takich jak James Purefoy) odwalają pańszczyznę. Natomiast trzeba też dodać, że od strony takiego klasycznego filmowego rzemiosła, to Resident Evil zrealizowano poprawnie. Jasne, fabularnie rzecz jest miałka. Ot, Alice budzi się z amnezją w posiadłości, do której wpadają komandosi. Cała ekipa zmierza do podziemi, Alice odzyskuje część wspomnień, uwalniają się zombiaki, no i trzeba strzelać. Przy okazji ktoś zdradza, co zresztą jest wyczuwalne na kilometr. Ale choć historyjka to banalna, to trzeba też przyznać, że Anderson nie stracił oka do kamery. Sceny akcji są dynamiczne, parę razy udaje się reżyserowi nas przestraszyć, a przede wszystkim – mimo małego zaangażowania w losy bohaterów – jednak śledzi się wydarzenia z pewną dozą napięcia. I nawet nie zauważa się monotonnej scenografii i ogólnie małego budżetu. Wspominam o tym, bo mam w pamięci ostatnią próbę ekranizacji Dooma (Doom Anihilation się to bodaj zwało), i tak sobie myślę, że obie produkcje, mimo podobnych budżetów i ambicji, naprawdę dzieli przepaść.
Resident Evil rozpoczął długi cykl sequeli, które coraz bardziej ignorowały oryginalne gry. Były wśród nich kaszany straszne, aczkolwiek każda część przynosiła wytwórni spory zysk. Mila Jovovich wyszła za Paula W.S. Andersona, co pewnie jest jakiegoś rodzaju happy endem. Jest też drugi happy end – Netflix przymierza się do realizacji serialu na podstawie Resident Evil. Tym razem serial ma być adaptacją wierną. Ale czekając na jego premierę naprawdę nie zaszkodzi obejrzeć filmu z 2002 roku. Nie jest to arcydzieło, ale do kotleta będzie pasować.
-
Ocena DaeLa - 5/10
5/10
Początkowo całkiem niezły film. Świetny motyw, że włączenie zasilania powoduje całkowitą rozpierduchę (Trochę jak w grze Aliens vs Predator 2). Niestety w pewnym momencie Jovovich zaczyna skakać po ścianach i robi się żałośnie. Zgadzam się z oceną, a gdyby wyrzucić główną aktorkę podwyższyłbym nawet do 7/10. A Paul W. Anderson to powinien zmienić nazwisko na Paul „wyreżyseruje wszystko, pod warunkiem że zagram tam moja żona” Anderson. Brytyjska wersja Józefowicza.
A ja tam lubię Millę Jovovich. W Joannie d’Arc zagrała świetnie, a w Piątym Elemencie całkiem dobrze. Bez dwóch zdań najlepsza aktorka wśród modelek.
Chyba jesteśmy z panem Daelem z jednego rocznika, bo ja z kolei pamiętam, że to był jeden z pierwszych filmów jakie obejrzałem z rodzicami na HBO. Wówczas jako fan drugiej części byłem zachwycony filmem, tyle że zupełnie nie rozumiałem dlaczego jest tak odległy od gier. Dziś już bałbym się do niego wrócić.
1 i 2 część jest ok , potem jest dramat
Będzie coś na stronie o premierze króla. Interesuje was ten serial czy nie? Pierwszy odcinek całkiem przyjemny.
Ja jako fan gier Resident evil 1 1996, Resident evil 2 1998, Resident evil 3 1999,
Resident evil Code Veronica 2000 (Dreamcast), Resident evil 1 remake 2002 (Gamecube), a już zwłaszcza ubóstwiam Resident evil 2 1998 i Resident evil 1 remake 2002 miałem duże oczekiwania i bardzo mocno rozczarowałem się filmem Resident evil 2002, który był lekkim filmem akcji, a nie horrorem z mega klimatem jak gry. A później okazało się, że 1 część filmu jest zdecydowanie najlepsza z 6 wyprodukowanych, bo z każdą częścią było co raz słabiej.
A ja lubię trzecią część. To przyjemny, lekko apokaliptyczny film drogi, z ikonicznymi scenami – np Carlos zapalający fajkę tuż przed wysadzeniem się w ciężarówce. Bardzo ironiczne, takich scen jest tam więcej. Trójka to moja ulubiona część i jedyna, którą odświeżam raz na jakiś czas. Przypomina mi „Aleję Potępienia” Rogera Zeleznego.
Trochę za niska ocena, dla mnie mocna siódemka. Obok Silen Hill, jest to jedna z lepszych ekranizacji gier, a dodatkowo posiada świetną ścieżkę dźwiękową. Druga część była taka sobie (ta zasługuje na piątkę) i tam już działy się cuda, trzecia niezła, a kolejne, to już gnioty do potęgi.