
Zdarzają się takie filmy, o których przed seansem niewiele się wie, a mimo to podskórnie czuje się, że będzie to wybitne kino z absolutnie najwyższej półki. PTA (Paul Thomas Anderson) przyzwyczaił widzów do pewnego poziomu, czego ukoronowaniem był perfekcyjny „Aż poleje się krew”. W jego filmach na ogół zgadza się absolutnie wszystko. Jeśli chce stylizacji, jest stylizacja. Woli skupić się na opowieści? Proszę bardzo. Chce opowieści bardziej intymnej, to taką właśnie robi. Nawet z błahej komedii romantycznej udaje mu się zrobić coś oryginalnego. Niezależnie od gatunku PTA jest geniuszem kina i tworzy filmy w 100% autorskie. A teraz przechodzimy do jego najnowszego projektu – „Jedna bitwa po drugiej”. Szedłem na ten film z czystą głową i z jednym, mglistym przeświadczeniem: że to będzie film akcji. Jakieś strzelaniny, Di Caprio niemal jako Commando, bieda-Schwarzenegger. Spodziewałem się też oczywiście, że choć będzie to akcyjniak, to podany ze smakiem. Nic z tych rzeczy. Anderson zabił mnie tym filmem (pozytywnie), bo przecież to jest niemal „Naga Broń„, która tylko czasami udaje powagę.
Niech żyje rewolucja!
Jednak zacznijmy od początku. Film zaczyna się bardzo długim, skomplikowanym i zawiłym prologiem. Tutaj niemal wszystko jest super poważne. Całość skupia się na temacie nielegalnej imigracji i wydaje mi się, że PTA nie chciał w sposób jednoznaczny określić się po którejś ze stron politycznego sporu. Każdy znajdzie w nim jakiś punkt zaczepienia dla siebie. Z jednej strony jest to otwarta krytyka pomysłów Trumpa, z drugiej opowieść o tym, że rewolucjoniści walczą dla samej rewolucji, że za tą walką nie stoi żadna poważniejsza myśl, że to nie bojownicy o wolność, a zwyczajni anarchiści. Anderson pokazuje, że po stronie walczących nie ma ludzi specjalnie mądrych. To rewolucja słabych intelektualnie, obrażonych na wszystko i wszystkich nizin. I choć często przyznaje im rację, to jednocześnie całą tę rewolucję na jakimś poziomie obśmiewa, wytyka jej miałkość. Pokazuje, że często zgadzając się z postulatami rewolucjonistów w niemal stu procentach, nie da się im kibicować i ciężko ich wpierać.
Takie są moje wnioski po prologu, Perfidia Beverly Hills to nie jest postać, którą da się w jakikolwiek sposób polubić. Nawet jeśli teoretycznie stoi po stornie dobra, to jej uczynki i zachowanie zraziły mnie do tej rewolucji. Jej relacja z Bobem (do Di Caprio, który go gra, jeszcze wrócę) jest co najmniej dziwna, niejednoznaczna i raczej jednostronna, co także nie stawia bohaterki w dobrym świetle. Prolog jest intensywny, treściwy, jakbyśmy oglądali już właściwy film, ale nic bardziej mylnego. Historia tak naprawdę zaczyna się po jakiś czterdziestu minutach tego potrzebnego, bardzo umiejętnie skonstruowanego wprowadzenia. Według mnie tak właśnie powinno się w dzisiejszych czasach budować historię. Wyciągasz jakiś fragment życia, trwający dwa-trzy dni i go rozwijasz, a potem dogrywasz fundament, żeby człowiek znał ciąg przyczynowo skutkowy. I tutaj na tej małej próbce możesz dokonywać cięć i przeskoków czasowych o całe tygodnie czy miesiące. Ale trzeba to robić umiejętnie, na krótką metę. Tak, żeby nie zamęczyć tym widza, bo jeśli cały film zrobisz w ten sposób, wyjdzie klapa (jak w przypadku Napoleona).
Znajdź mi prawdziwych aktorów!
Zanim przejdziemy do Leo Di Caprio, trzeba wspomnieć o dwóch wielkich występach na drugim planie. Zacznę od tego minimalnie mniej spektakularnego. Benicio del Toro jako abstrakcyjny latynoski sensei uczący karate. Potencjał komediowy tej postaci jest praktycznie nieograniczony. Jego występ – luźne podejście do życia, pozorna olewczość, wszystko odegrane z kamienną miną i pełną powagą – jest po prostu idealny. Del Toro gra koncert, ale to Sean Penn kradnie show, niekiedy wychodząc nawet przed Di Caprio (spokojnie, o nim zaraz). Pułkownik Lockjaw to czarny charakter z krwi i kości, bezwzględny, mający swoje ambicje, ale również słabości. Penn tworzy miks człowieka odrażającego i groteskowego zarazem. PTA bierze tutaj kinowe sztampy i bawi się z nimi w kreatywny sposób. Penn poddaje się temu procesowi w pełni. Silny wobec słabszych, potulny wobec silniejszych od siebie. Szczytem komedii są dwie sceny z jego udziałem. Ta rozgrywająca się w kaplicy oraz końcowy dialog.
I przyszedł czas na Leo Di Caprio. Trzeba powiedzieć, że jego rola w tym filmie jest wybitna, ale nie nazwałbym jej najlepszą w karierze (ten tytuł u mnie dzierży „Pewnego razu… w Hollywood” łamane na „Infiltrację”). Widać, że aktor dobrze bawi się na planie, że świetnie współpracuje mu się z reżyserem. Daje z siebie wszystko, by utrzymać powagę, mimo totalnie komediowych sytuacji (to nie jest humor dosłowny, ale sytuacyjny, czasem mocno fizyczny). Ma długie monologi, długie sceny, w których występuje solo. Dialogi, w których sam ciągnie 90% rozmowy. Jego bohater jest zdeterminowany, chociaż totalnie brakuje mu narzędzi. W ani jednym miejscu ta rola nie spełnia wymogów kina akcji, jest za to cholernie wręcz zabawna. Nie wiem, czy komukolwiek udałoby się wymyślić coś jednocześnie tak absurdalnego i tak spójnego. PTA po raz kolejny zachwycił scenariuszem i jego piękną realizacją.
Jedna bitwa po drugiej, czyli gra w słowa
Najzabawniejszym elementem były dla mnie imiona bohaterów i nazwy własne. Światem rządzą rasiści z Christmas Adventurers Club pod patronatem Świętego Mikołaja, a na pustyni zakon pod wezwaniem dzielnego bobra hoduje zioło. Co i rusz ktoś lub coś śmiesznie się nazywa i wszyscy dookoła udają, że to absolutnie normalne. Wplatanie wątków komediowych do z początku bardzo poważnego filmu wyszło idealnie. Podobnie zrobienie satyry kina akcji w połączeniu z super ważnym, niezwykle aktualnym tematem, sprawdziło się znakomicie. I choć pewnie większość weźmie tylko to, co im akurat pasuje do światopoglądu, to moim zdaniem ten film jest o wiele głębszy niż tylko powierzchowna próba ataku na obecne amerykańskie władze. Czytałem w internecie, że tym filmem PTA jasno pokazał swoje poglądy i sympatie polityczne, dla mnie nie jest to wcale oczywiste.
Dla mnie Anderson ze swoim scenariuszem jest jak grany przez Di Caprio Bob. Entuzjasta, ale zbyt zmęczony tym wszystkim, by się specjalnie angażować. Ochotnik, ale taki, który chciałby też trochę pożyć bez ciągłej walki, który widzi sens w ustatkowaniu się, który wie, kiedy przestać. Może nie pochwala postawy trwałej rezygnacji z walki, może pokazuje, że wiąże się to z upadkiem na dno, ale stara się wszystko wypośrodkować. Warto ten film oglądać z otwartym, nieukierunkowanym w jedną stronę umysłem. Warto docenić warstwę komediową, scenariuszową i reżyserską, ale także nie uderzać z zapalczywością w polityczne tony. To na pewno nie jest przełom w trwającej dyskusji, i chyba nie próbuje nim być. To paradoksalnie głos rozsądku, trzeźwo patrzący na współczesny świat.
Podsumowanie
Wolę o tym filmie myśleć jako o wybitnym dziele techniki filmowej niż jak o politycznym manifeście. Wolę też podziwiać grę aktorską. Wielu ludzi mówi, że Di Caprio ma Oscara w garści, ale ja wcale nie byłbym tego taki pewien. Jest świetny, ale wydaje mi się, że może być w tym roku jeszcze kilka wybitniejszych kreacji. Za to Sean Penn może być nieosiągalny. Cieszę się, że mogłem obejrzeć ten specyficzny, bardzo abstrakcyjny projekt, którego nie da się umieścić w żadnych gatunkowych ramach. To jest właśnie sztuka wchodząca poza utarte schematy, to jest sztuka niebojąca się absolutnie niczego, nieczująca żadnego skrępowania. Paul Thomas Anderson jest wolny i pięknie z tej wolności korzysta. Ma otwarty umysł, który funkcjonuje poza utartymi filmowymi szlakami.
Ciężko pisać o tym filmie bez wchodzenia w szczegóły. Tak wiele scen zapada w pamięć, o tak wielu scenach przydałoby się podyskutować, wymienić się przemyśleniami na ich temat. To może być film roku, choć na horyzoncie są inni mocni przeciwnicy (może nie „Anemone”, w którym pewnie będzie widać niedoskonałości reżysera debiutanta, ale już taka „Norymberga” – kto wie? A przecież krytycy rozpływają się też nad „Smashing Machine” z The Rockiem). Na pewno póki co jest to kandydat do kilku statuetek w najważniejszych kategoriach. Czas pokaże, czy obroni tę pozycję. Niezmiernie polecam, choć zrozumiem, jeśli film się nie spodoba, bo oczekiwaliście czegoś zupełnie innego i nie doceniliście tej zabawy formą. Ja doceniam ogromnie. „Jedna bitwa po drugiej” to powiew świeżości, coś zupełnie nowego w kinie. Połączenie rzeczy, które teoretycznie zupełnie do siebie nie pasują. Wielkie kino i wielki powrót Paula Thomasa Andersona.
Okiem Crowleya:
Byłem, widziałem i zgodnie z przewidywaniami podobało mi się, ale do zachwytu trochę brakuje. Trzeba mieć świadomość, z czym mamy do czynienia i trzeba mieć ogromną wiedzę, żeby dostrzec nawiązania oraz motywy, którymi posłużył się reżyser. „Jedna bitwa po drugiej” najbardziej przypomina „Lewy sercowy”, tylko o dwa rzędy wielkości bardziej rozbudowany i widowiskowy. To tylko pozornie film o jakiejś tam konkretnej rewolucji, bo tak jak pisze kuba, w tym filmie po łapach dostają wszyscy. Ale dla mnie to była przede wszystkim opowieść o sztafecie pokoleń, dojrzewaniu emocjonalnym i ojcostwie/macierzyństwie. Oraz dziwaczny miks komedii i jednego wielkiego pościgu. PTA pokazał, że bunt przeciwko rzeczywistości to domena młodości. Niby mało odkrywcze, ale jak świetnie przedstawione. Bob dojrzewając, chce się ustatkować, dziadzieje. Niemożność przypomnienia sobie hasła to przecież symbol tego, jak bardzo zapominamy naszych młodzieńczych ideałów, przygnieceni codziennymi sprawami. Dopiero śmiertelne zagrożenie wobec najdroższej osoby – dziecka – wznieca dawny ogień, który pcha Boba do heroizmu (ale z dużą ilością slapsticku).
Jest też coś o fanatyzmie i walce dla samej walki, jest o tym, jak nieskuteczne są bunty przeciwko systemowi oraz że ten system nie ma politycznej twarzy. Licząc na szybko można przyjąć, że wydarzenia mają miejsce zarówno za prezydentów republikańskich, jak i demokratycznych. Twarze się zmieniają, a ludzie dalej ciepią, bo tak działa system. Świetna jest też scena, kiedy po Willę przyjeżdża paczka znajomych, a Bob nabija się z tematu zaimków. To, co jest bitwą dla dzisiejszych małoletnich rewolucjonistów, starzy wyjadacze wykpiwają jako młodzieżowe banialuki.
„Jedna bitwa po drugiej” to jednak także niezwykle widowiskowy film, chociaż niezbyt łatwy w odbiorze. Anderson dostał niebagatelny budżet, przekraczający 150 milionów dolarów i te pieniądze po prostu widać na ekranie. Mnóstwo lokacji, mnóstwo statystów i aktorów, pojazdy wojskowe, pościgi, helikoptery. Ten film ma ogromny rozmach, chociaż w zupełnie innym stylu niż na przykład bajki Marvela. To jest po prostu wielki kawał tradycyjnej filmowej roboty, kręconej prawie w całości na lokacjach, a nie w studiu. Na ekranie dzieje się tak dużo, że momentami ciężko za tym wszystkim nadążyć, zwłaszcza że w tle przygrywa absolutnie szalona muzyka, czy raczej kakofonia Jonny’ego Greendwooda (to ten z Radiohead, gdyby ktoś nie wiedział).
Pisałem wcześniej o tym, że żeby w pełni zrozumieć zamysł Andersona, trzeba (nie)stety umieć rozpoznać klucze, którymi się posługuje. Trzeba znać prozę Pynchona, trzeba wiedzieć, że zakonnice hodujące zielsko istniały naprawdę. Ja nie jestem tak oczytany i po prostu nie znam historii Stanów Zjednoczonych na tyle dobrze, żeby to wiedzieć. Dopiero teraz nadrabiam zaległości. Tym niemniej film mi się podobał, przede wszystkim od strony technicznej. To jest po prostu dzieło dla filmowych geeków, którzy docenią prześwietną pracę kamery, plastykę obrazu, sposób świecenia, świetną kompozycję kadrów, precyzyjny montaż i absolutnie genialne udźwiękowienie. Nic tu nie jest przypadkowe, wszystko pokazane w niezwykle malowniczy sposób. Nie ma w „Jednej bitwie po drugiej” przypadkowych i niepotrzebnych scen, nawet jeśli nie każdą da się od razu zrozumieć. Anderson dostał od Warner Bros wielki budżet i nieograniczony kredyt zaufania. Film nie ma szans zarobić, ale stanowi triumf w dziedzinie sztuki filmowej. PTA zaś pozostaje jednym z tych twórców, którzy mają prawo i możliwość kręcenia filmów wedle własnego widzimisię, bez żadnych kompromisów. Dokładnie to samo pisałem kilka lat temu w recenzji „Nici widmo” i podtrzymuję swoje słowa. To jest kino autorskie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie każdemu się spodoba, nie każdy doceni, ale bez dwóch zdań jest o czym dyskutować. Ja, nawet jeśli się nie zachwycam, to chętnie obejrzę jeszcze raz, choćby po to, żeby się pośmiać, bo znakomitych żartów tu nie brakuje.
Jedna bitwa po drugiej (2025)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:
Regulamin zamieszczania komentarzy
Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:
[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]