
Świat po wojnie atomowej. Spopielone pustkowia zamieszkałe przez napromieniowanych ocalałych, walczących na zgliszczach cywilizacji o nieliczne zasoby? Nic z tych rzeczy.
Przypadkowa katastrofa
W tej wersji historii dochodzi do gwałtownej proliferacji broni atomowej, na którą oprócz mocarstw mogą pozwolić sobie państwa nawet tak małe i biedne jak Albania. Jej zdawałoby się lokalny konflikt z Włochami, zapoczątkowany zrzuceniem bomby atomowej na Neapol, szybko przeradza się w kolejną wojnę światową. Dzieje się tak w dużej mierze z powodu serii niefortunnych błędów, absurdalnych pomyłek oraz niemożliwej do opanowania dynamiki następujących po sobie wydarzeń. Po błyskawicznej anihilacji głównych ośrodków dowodzenia dalsze walki trwały już siłą rozpędu. Nie pozostał nikt, kto mógłby powstrzymać prowadzące do apokalipsy szaleństwo. Zapisy wstrząsów sejsmicznych pozwalają przypuszczać, że spadło około cztery tysiące siedemset bomb, w praktyce wszystkie na półkuli północnej. Bardziej niszczące niż same głowice okazało się wywołane nimi skażenie. Jego obszar, rozszerzany cyrkulacją powietrza, objął wszystko na północ od równika. Życie tam przestało istnieć.
Akcja książki rozpoczyna się kilka lat później, pod koniec 1962 r. Peter Holmes, porucznik Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej, dostaje przydział jako oficer łącznikowy na atomowym okręcie podwodnym USS Scorpion – jednym z niedobitków potężnej do niedawna amerykańskiej floty. Dzięki możliwości przemieszczania się w długotrwałym zanurzeniu jest to jedyna obecnie jednostka zdolna do podróżowania przez obszary skażone, rozciągające się na większości powierzchni planety. Załoga okrętu ma za zadanie zbadać pochodzenie tajemniczych sygnałów radiowych, nadawanych z miejsca, w którym w teorii nikt nie miał prawa przeżyć. Tymczasem śmiercionośna chmura, powoli lecz nieubłaganie, przesuwa się na południe.
Nietypowe postapo
„Ostatni brzeg to ani „Mad Max”, ani „Droga”, ani „Fallout”. Większość akcji dzieje się w Australii, która nie ucierpiała w skutek walk. Choć brakuje wielu artykułów, jak choćby paliwa, podstawowe potrzeby ludności są zapewnione. Rząd funkcjonuje, sklepy działają, śmieci, choć z każdym dniem mniej starannie, są zabierane. Główni bohaterowie nie są żadnymi na wpół zdziczałymi ocalonymi, lecz oficerami, naukowcami bądź gospodyniami domowymi. Nawet gdy akcja przenosi się na tereny skażone, samych zniszczeń praktycznie nie oglądamy. Nie widzimy ruin, a jedynie wyludnione miasta, których mieszkańcy umarli „w sposób schludny w łóżkach, niczym zwierzęta w swoich norach”.
Autor zdecydował się na ograniczenie informacji posiadanych zarówno przez bohaterów jak i czytelników do minimum. Niewiele wiemy o przebiegu wojny, gdyż w skutek walk bardzo szybko zamarła łączność. Ocaleli nieliczni, praktycznie wyłącznie załogi okrętów, które w porę zdołały przemieścić się ze skażonych akwenów. Gdy Scorpion wyrusza w swoją podróż na północ, znajdujący się na nim ludzie również niewiele widzą. Ich perspektywa ogranicza się do wybrzeży, obserwowanych zresztą przez peryskop.
Słodko-gorzkie zakończenie?
Toksyczna chmura rozszerza się i jeśli modele naukowców się potwierdzą, obejmie obszar całej planety. Oznaczać to będzie nieuchronną śmierć na chorobę popromienną wszystkich ludzi i zwierząt. Nie jest to jednak koniec świata. Planeta, jak i w większości porastająca ją roślinność, będzie trwała, nie zostanie tylko nikt, kto będzie mógł to obserwować.
Wydawać by się mogło, że książka poświęcona takiej tematyce, której głównymi bohaterami są oficerowie marynarki wojennej, w tym dowódca atomowego okrętu podwodnego, będzie „monumentalna”, z dziesiątkami wątków i postaci. Nic bardziej mylnego. Historia jest niezwykle kameralna, skupia się przede wszystkim na relacjach kilku osób, tym jak mierzą się z perspektywą śmierci swojej i wszystkich, których kochają oraz jak radzą sobie ze stratą. Jest też na swój sposób staromodna: zarówno w kontekście przypisania „tradycyjnych” ról do płci (co może współczesnego czytelnika razić, ale pamiętajmy, że książka została wydana w latach 50), jak też podejścia bohaterów do czekającego ich losu.
Nie ma tu rozpaczy, a raczej smutek i melancholia. Zamiast zamieszek czy rabowania sklepów, oglądamy ludzi, którzy do końca odwiedzają ulubione lokale, szukają zabawek dla dzieci czy pielęgnują ogródki. Wielu szuka pocieszenia w alkoholu, inni w realizacji dawno odkładanych planów czy pasji. Urzędnicy bardzo długo przychodzą do swoich biur, sprzedawcy nie zamykają sklepów, gospodarze dbają o inwentarz. Administracja państwowa nie tyle spektakularnie zapada się, co raczej stopniowo wygasza swoją działalność, praktycznie do końca świadcząc najpotrzebniejsze usługi. Na koniec pozostaje jedna, jaką jest zapewnienie mieszkańcom środków pozwalających na łagodne odejście. Ludzie z godnością przyjmują swój los, chociaż większość z nich praktycznie do końca nie wierzy w to, co ma nastąpić. Jest to niezwykle ciekawa perspektywa, bardzo odległa od tego, co oferuje nam większość utworów, poruszających kwestię „apokalipsy”. Na swój sposób krzepiąca.
Innego końca świata nie będzie…
Innego końca świata nie będzie…
Czesław Miłosz
Dokładnie. Motto we wstępie do „Ostatniego brzegu” brzmi: „I tak się właśnie kończy świat/Nie hukiem ale skomleniem”.
Oglądałem ten film jak byłem dzieckiem.
Ja film nigdy cały i to ten nowszy. Jak wrażenia?
Zapadł mi na pewno w pamięć, bo to było dawno, a pamiętam końcowe sceny. Z tym że wtedy tego nie rozumiałem.
Wiem że była scena jak ludzie chleją i kopulują na ulicy.
Mi właśnie też zapadł, ale akurat innymi scenami, a też to było niesamowicie dawno temu. Muszę odświeżyć.
Oglądałem kiedyś film. Co ciekawe, jeszcze za PRL-u. Niestety, poza tymi widokami z peryskopów nic już nie pamiętam.