
Zachęcony całkiem udanym “Strange Darling” postanowiłem iść za ciosem i sięgnąć po inny film z Kylem Gallnerem w roli głównej. Padło na “Kolację po amerykańsku”, który polecił mi kolega, ale pamiętam też, że rozpływali się nad nim panowie z Red Letter Media. Po pierwszych 15 minutach byłem kompletnie skołowany, bo zobaczyłem dziwaczną sekwencję o wściekłym na cały świat punkowcu, który dla kasy poddaje się eksperymentalnym terapiom lekowym, podrywa matkę swojej dziewczyny, a następnie pali jej dom. Wszystko do taktu z dziwaczną, jakby kompletnie oderwaną od obrazu agresywną elektroniczną muzyką. Przyznam szczerze, że niekoniecznie tego oczekiwałem, a im dalej, tym robi się dziwniej.
Jest też bowiem druga główna bohaterka, niejaka Patty. Ta to jest dopiero oryginał! Bardzo wycofana i nieśmiała dziewczyna z dziecięcą twarzą i takimż zachowaniem, w dodatku prześladowana przez dwóch osiłków, okazuje się również fanką undergroundowego punk rocka. Dziwnym zrządzeniem losu drogi jej i wspomnianego na początku Simona się przecinają, co prowadzi do jednego z najdziwniejszych filmowych romansów, jakie widziałem. Ten cały początek, kiedy Simon i Patty dopiero się poznają i oboje kompletnie nie pasują do otaczającego ich świata z jednej strony mnie zaskoczył, a z drugiej zaintrygował. “Kolacja po amerykańsku” jest takim filmem, który zarzuca na widza przynętę i nie daje uciec do końca seansu, bo chociaż w gruncie rzeczy jest komedią romantyczną, to opowiedzianą w bardzo nieoczywisty sposób. Przede wszystkim oddziałuje na widza agresją. Od początku jesteśmy atakowani wybuchami złości Simona, którego punkowa dusza nie pozwala mu akceptować otaczającego go zakłamania i konwenansów. Klnie na czym świat stoi i niszczy, co się da. Jest przy tym gwałtowny i autodestrukcyjny, nie uznaje kompromisów, chce być prawdziwie niezależny, chociaż oznacza to życie w biedzie.
Dopiero Patty wyzwala w nim jednak prawdziwe ludzkie odruchy, a tak naprawdę odkrywa dobre intencje, jakie stoją za tą całą destrukcją. Na początku on nią gardzi, wydaje się wręcz, że będzie chciał zrobić jej krzywdę. Ujmuje go jej niewinność oraz dziwny zbieg okoliczności, dzięki któremu zbliżają się do siebie. Ona odkrywa, że nie ma się czego wstydzić, chcąc żyć po swojemu. Że można, a nawet należy iść własną drogą i że w każdym jest twórcza iskra, którą po prostu trzeba odkryć. A przede wszystkim okazuje się, że każdy może znaleźć swoją bratnią duszę, często w najmniej oczekiwanych miejscach i okolicznościach. Niektórzy mogą narzekać, że po mocnym początku, dalsza część filmu jest przesłodzona i spłyca przekaz do prostej historyjki miłosnej, ale nie zgodzę się z tym. Nie ma nic złego w prostych historiach, jeśli opowiedziane są ciekawie, a między bohaterami istnieje chemia. W przypadku “Kolacji po amerykańsku” obydwa warunki są spełnione. Perypetie naszej nietypowej pary są po prostu bardzo zabawne i opowiedziane z dużą lekkością. W pewnym momencie to taka slumsowa wersja Bonnie i Clyde’a, kiedy Simon pomaga Patty odzyskać nieco godności. Kiedy indziej edukuje przyrodniego brata dziewczyny w temacie relaksowania się za pomocą ziołowych preparatów, co rodzi sporo zabawnych sytuacji. No i najważniejsze – wszystko prowadzi do muzyki, która tak naprawdę rządzi naszym życiem.
Punk jest wyrazem buntu, ale Simon nie jest buntownikiem bez powodu ani tym bardziej muzycznym dyletantem, wprost przeciwnie. Jego przekaz jest szczery, a odkrycie talentu Patty pokazuje, że wcale nie chodzi o głośne darcie ryja, tylko o to, co stoi za występem artystycznym. O uwolnienie duszy i autentycznych emocji, czyli kompletnego przeciwieństwa fałszywych dialogów podczas rodzinnych obiadów – tytułowych kolacji po amerykańsku. One w tym filmie symbolizują zakłamanie społeczeństwa, które żyje według z góry narzuconych schematów, jednocześnie ignorując potrzeby najbliższych. To bezsensowne pustosłowie stoi na przeciwnym biegunie do szczerych tekstów piosenek i wobec niego buntuje się Simon a potem także Patty. A że przy okazji zamiast napuszonej filozofii w stylu Paulo Coelho widz dostaje pełną absurdu chaotyczną komedię, to ogląda się to lekko i z ogromną przyjemnością.
Z pewnością duże znaczenie dla ogólnego wrażenia, jakie zostawia “Kolacja po amerykańsku”, ma dobór obsady. Gallner i partnerująca mu Emily Skeggs to dwa wulkany energii i role na granicy przeszarżowania, ale jak oni wspaniale do siebie pasują! Na ich widok z początku robi się bardzo nieswojo, ale potem nie można oderwać od nich oczu, bo pomimo dzielących ich gigantycznych różnic, w gruncie rzeczy pragną tego samego i pokazują, że można te pragnienia realizować. Zamiast poddawać się życiu i dać sobą poniewierać, można wyciskać je jak cytrynę i nie patrząc na innych znajdować szczęście. Owszem, jest to wizja bardzo romantyczna i może się wydać zbyt idealistyczna oraz mało autentyczna, jednak dzięki temu, jak film jest zrealizowany, jak świetnie korzysta z punkowej stylistyki, można kompletnie zapomnieć, do jakiego gatunku należy “Kolacja po amerykańsku”. To taka bardzo nieoczywista komedia romantyczna dla tych, którzy nie lubią komedii romantycznych.
Podsumowując muszę przyznać, że choć w minionym roku trafiło się kilka dobrych, dużych produkcji filmowych, to najwięcej radości czerpałem z odkrywania takich niewielkich niezależnych projektów, jak recenzowane niedawno “Strange Darling” czy “Ostatni przystanek w hrabstwie Yuma”. “Kolacja po amerykańsku” należy do tej samej kategorii autorskiego kina, które mimo mikrych środków, potrafi pokazać coś ciekawego i oryginalnego. Wiem, że w pewnych kręgach jest to już film kultowy, ale mimo wszystko mało znany. Serdecznie polecam, może ktoś odkryje go dopiero teraz, tak jak ja.
Kolacja po amerykańsku (2020)
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:
Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy
Użyj tagu [spoiler] aby ukryć część treści komentarza:
[spoiler]Treść spoilera[/spoiler]