
W tekście o pierwszej części “Beetlejuice’a” wspominałem, że całkiem niedawno miałem okazję obejrzeć także kontynuację, która niespodziewanie trafiła do kin 36 lat po premierze oryginału. Co prawda pomysły na część drugą krążyły po Hollywood od bardzo dawna (i były naprawdę dziwne), ale udało się je zrealizować dopiero teraz. Przedziwny jest to twór, ale biorąc poprawkę na ostatnią formę Burtona i dodatkowo porównując “Beetlejuice Beetlejuice” do innych “sequeli po latach”, których sporo się ostatnio namnożyło, muszę stwierdzić, że operacja się udała. Tak jakby.
Od wydarzeń z oryginału, podobnie jak u nas, minęło grubo ponad ćwierć wieku. Lydia robi “karierę” jako telewizyjne medium, jednocześnie próbuje dogadać się z córką, z którą poróżniła się po tragicznej śmierci męża w amazońskiej dżungli. Co gorsza, tu i ówdzie zdaje się widzieć postać Betelgeusa, a na koniec dowiaduje się od swojej macochy, że rekin pożarł jej ojca. Pogrzeb będzie okazją do spotkania w miasteczku Winter River, gdzie Astrid – córka Lydii – pozna pewnego miłego chłopaka, czym wplącze się w niemałą kabałę. Zgodnie z panującą modą scenariusz drugiego “Beetlejuice’a” to prawdziwy groch z kapustą. Wątków i pobocznych historyjek jest od groma, bo oprócz perypetii ludzi, dostajemy jeszcze równie obszerną część dziejącą się w zaświatach, gdzie nasz ulubiony bioegzorcysta prowadzi call center, ściga go niedawno zmartwychwstała (znaczy pozszywana, bo nadal jest martwa) była kochanka, której z kolei poszukuje niezbyt żywy gwiazdor kina. Nic dziwnego, że nie starczyło miejsca ani dla Geeny Davis, ani Aleca Baldwina (ten to akurat sobie nagrabił), ani tym bardziej Jeffreya Jonesa (ten nagrabił sobie jeszcze mocniej, dlatego występuje w tym filmie bez głowy). Na szczęście nie zabrakło miejsca dla Danny’ego Elfmana, bo chociaż on też sobie nagrabił, to starczyło mu pieniędzy, żeby wykpić się z oskarżeń o niestosowne zachowania, dzięki czemu ścieżka muzyczna jest taka jak trzeba.
W ogóle pomimo tego porąbanego scenariusza, “Beetlejuice Beetlejuice” wygląda jak prawdziwy film. To nie jest zbiór scenek żerujących na nostalgii fanów ani odhaczanie kolejnych pozycji na liście nawiązań do oryginału. To nie jest modne aktualnie wyłuskiwanie drobiazgów ze starego filmu tylko po to, żeby dorobić do tego jakąś zupełnie niepotrzebną historię, jak w „Pogromcach duchów” albo „Dniu niepodległości”. Owszem, tych nawiązań jest dużo, ale w moim odczuciu zostały wprowadzone ze smakiem, sensem i przede wszystkim humorem. Można wręcz powiedzieć, że drugi “Beetlejuice” przede wszystkim humorem stoi. Nie jest to może komedia wysokich lotów ani ambicji, ale nie raz uśmiałem się naprawdę mocno z bardzo absurdalnych gagów. Tak działa cały wątek granego przez nieocenionego Willema Dafoe detektywa Wolfe’a Jacksona. Jest kompletnie zbędny, nic nie wnosi do fabuły, ale działa jak najlepszy skecz i bawi do łez. Niestety nie można tego samego powiedzieć o Monice Bellucci, która przez cały film snuje się bez sensu po ekranie i nawet (nie myślałem, że kiedykolwiek to powiem) nie wygląda ładnie. I taki w zasadzie jest cały ten film – nierówny, niezbyt z sensem, ale za to zabawny i jakiś taki… swojski.
Przez cały czas miałem wrażenie, że pomimo wszystkich wad, obcuję z filmem w starym stylu. Może to dzięki aktorom, którzy ewidentnie musieli mieć na planie kapitalną zabawę. Bryluje Catherine O’Hara w roli Delii, jeszcze bardziej odjechanej i pokręconej niż poprzednio. Podobnie wspomniany Dafoe musiał odnaleźć z szalonym reżyserem nić porozumienia. Winona Ryder jest ok, chociaż tym razem raczej w cieniu Jenny Ortegi, której chyba ciężko będzie uciec z niszy, jaką sobie zbudowała, ale w której najwyraźniej czuje się bardzo dobrze. No i wreszcie ten, o którym do tej pory nie wspominałem. Keaton im starszy, tym lepszy, i urodził się do bycia nieumarłym oblechem. Betelgeuse nie zmienił się ani na jotę i nadal czaruje swoim trupim urokiem. Tym razem do pomocy dostał cały zastęp ludzi ze zmniejszonymi głowami, ciągle ma obsesję na punkcie Lydii, ale najważniejsze, że znowu nie jest centralną postacią opowieści. Dobrze się stało, że Beetlejuice jest ciągle bohaterem pobocznym i ma stosunkowo niewiele czasu ekranowego dla siebie. Dzięki temu każde jego wejście robi wrażenie, nawet jeśli niektóre żarty bezwstydnie powtarza od trzydziestu lat. Wszystko to wygląda tak, jakby Burton wrócił z dalekiej podróży do krainy bezsensownych hollywoodzkich superprodukcji, założył stare kapcie, rozsiadł się w fotelu reżysera i skrzyknął ekipę do zrobienia czegoś w starym stylu. A oni chętnie przyszli i zagrali w jego grę.
Nawet pomimo niedostatków scenariusza warto dać szansę “Beetlejuice Beetlejuice”. Nie jest długi (chociaż gdyby wywalić wątek Bellucci i może coś jeszcze, to byłby jeszcze krótszy i bliższy oryginałowi), karmi się nostalgią w stopniu umiarkowanym i na ogół z wdziękiem, a przede wszystkim dostarcza sporo bezpretensjonalnej zabawy. Wizualnie też trzyma poziom; przy produkcji użyto zarówno tradycyjnych dekoracji, jak i elementów animacji poklatkowej, wszystko w zgodzie z duchem pierwowzoru. Na pewno nie będzie to nigdy film tak kultowy jak jedynka, ale w mojej ocenie nie przynosi ujmy jego twórcom. To naprawdę przyzwoity średniak z wartością dodaną w postaci burtonowego wariactwa, odjechanych wizualiów i znakomitej obsady. Nie zachwycił, ale ani chwili nie żałowałem poświęconego na seans czasu.
Beetlejuice Beetlejuice (2024)
-
Ocena Crowleya - 6/10
6/10
„Betelgeuse nie zmienił się ani na jotę” – pozwolę się nie zgodzić. Jest jeszcze gorszy i bardziej obleśny niż był w poprzedniej części – co jest zdecydowanie na plus.
Film jest niezłą sentymentalną podróżą. Nawet zaczyna się tak, jak zaczynała się poprzednia część, w ogóle dużo w nim nawiązań, które świetnie wyszły, nie sprawiając wrażenia dodanych tylko na siłę, ku uciesze starych ludzi pamiętających jeszcze poprzedni Sok z Żuka.
Jak dla mnie świetny film, który bardziej mi się podobał niż Beetlejuice.
Ocena zaniżona, dałbym 7/10 😛
Uwielbiam starego bettlejuica, byłem na maratonie obydwu filmów i o ile przy pierwszym nadal bawiłem się świetnie, tak przy drugim nie podobało mi się nic. Ani humor, ani klimat, ani gra aktorska, już pomijam głupoty w scenariuszu, dla mnie 3/10 maks.
Właśnie oglądałem,rozwqlili mnie,że według filmu Maria Curie (ale już nie Slodowska) to francuska fizyczka ,a nie polska i na dodatek ikona feminizmu.Przeciez to jest jakieś kuriozum,że nikt nie protestował,bo przebywanie przez wiele lat we Francji nie czyni francuzem od razu.