Tak się jakoś złożyło, że od pewnego czasu mamy prawdziwy wysyp książek związanych z ogólnie pojętą branżą grową. A w zasadzie mamy go nareszcie w Polsce, bo w końcu dotarły do nas pozycje opisujące losy nie tylko pionierów branży z antycznych czasów “Ponga”, ale też bohaterów złotej ery gier, którzy zrewolucjonizowali przemysł rozrywkowy. To oni – pryszczate dzieciaki nieznające słów “nie da się” – sprawili, że powstały najwspanialsze, najbardziej przełomowe gry, które przełamały hegemonię konsol i doprowadziły do przekształcenia komputerów osobistych w maszynki do grania, jakie znamy dziś. Książka “Masters of Doom” Davida Kushnera to fabularyzowana biografia dwóch takich dzieciaków, dwóch Johnów – Carmacka i Romero – założycieli id Software.
Kushner wziął na warsztat życiorysy tych dwóch panów, dziś już dobrze po pięćdziesiątce, bo nie da się w zasadzie opowiedzieć ich historii osobno. Łączyło ich trudne dzieciństwo, pasja do gier oraz talent programistyczny, przy czym szybko wyszło na jaw, że ten talent objawiał się w różny sposób. Carmack nie bez powodu uznawany jest za jednego z największych geniuszy, którzy wymyślali trójwymiarowe gry. Silniki jego autorstwa były przełomowe, a on sam pisał je niczym maszyna, zaczynają pracę nad kolejną iteracją chwilę po tym, jak ukończył poprzednią. Romero z kolei jawi się jako wielki marzyciel, lekkoduch i hedonista, a przy tym genialny level designer. Jedno łączy się z drugim, bo tworzył te poziomy i dokładał kolejne mechaniki dlatego, że sam chciał czerpać radość z obcowania z nimi. To przebija się z całej tej opowieści – pionierzy nowoczesnego grania sami byli graczami i pisali nie tylko dla zysku (choć oczywiście Ferrari samo się nie sfinansuje), ale też z chęci stworzenia czegoś, co dawałoby radość im samym. Rzecz, która dziś w dużych korporacjach gamingowych praktycznie nie istnieje. Zresztą nie może istnieć w gigantycznych zespołach kodujących dzisiejsze megaprodukcje. Z opowieści Kushnera przebija się wzór, że mały zespół, skupiający uwagę na pokonywaniu konkretnych problemów i skupiony na osiągnięciu wyraźnie określonego celu, będzie bardziej skuteczny niż duża organizacja, w której duża część energii twórczej jest zużywana na samo zarządzenie tą organizacją.
O trudnościach, jakie rodzi stale rozrastająca się firma, traktują późniejsze rozdziały książki. Te wcześniejsze skupiają się bardziej na technikaliach i w większych szczegółach opowiadają na temat pokonywania kolejnych barier i ograniczeń komputerów. Bardzo podobały mi się te opowieści o portowaniu “Super Mario 3” na komputer, projektowaniu “Commandera Keena” czy o próbach uczynienia “Wolfensteina 3D” jak najszybszym. Dowiedziałem się, kto wpadł na pomysł z ukrywaniem sekretów i easter eggów, albo skąd wzięły się indyki regenerujące zdrowie. Dziś historie o tym, ile problemów przysparzało przewijanie ekranu, renderowanie pikselowych chmurek, rezygnacji z teksturowania podłóg, albo późniejsze o zaawansowanej geometrii poziomów w “Doomie” czyta się trochę jak science-fiction. Uderzające jest, jak wiele historii działo się na naszych oczach i jak część z nas (ta z peselami zaczynającymi się od ósemki w dół) brała udział w tym wielkim eksperymencie.
Niestety jednym z zarzutów, jakie mogę postawić “Masters of Doom” jest sposób, w jaki narracja zmienia się w kolejnych rozdziałach. Im dalej, tym mniej technologii, a więcej dramy obyczajowej o odchodzącym z id Romero, alienacji Carmacka i różnych konfliktach w zespole. To nie jest nieciekawe, ale chciałbym takiego rozłożenia na czynniki pierwsze obydwu “Quake’ów”, jak autor uczynił to z “Keenem”, “Wolfem” i “Doomem”. Historia nie staje się mniej szczegółowa, ale akcenty położone są gdzie indziej. O “Quake 2” i jego silniku dowiedziałem się głównie tego, że wprowadził kolorowe oświetlenie i wsparcie dla akceleracji sprzętowej, ale to trochę mało jak na jedną z najważniejszych technologii w branży gier. Z dużym zaciekawieniem przeczytałem za to o powstaniu i perypetiach Ion Storm – firmy założonej przez Romero po odejściu z id Software. W zasadzie nie miałbym nic przeciwko osobnej książce na ten temat. Bo chociaż wydali raptem kilka gier, to były to produkcje z różnych względów wyjątkowe. W “Masters of Doom” fragment o Ion Storm jest dość obszerny, ale z pewnością nie wyczerpuje tematu.
Drugą dyskusyjną sprawą jest sposób prowadzenia narracji. Kushner opowiada historię dwóch Johnów niczym Wołoszański „Sensacje XX wieku”. Czyta się to prawie jak powieść, z dialogami i przemyśleniami wewnętrznymi bohaterów. I samo w sobie może nie jest to złe, ale tak naprawdę nie wiem, ile z sytuacji przedstawionych na kartach książki miało miejsce w rzeczywistości, a ile zostało podkolorowanych przez autora. Zakładam, że nie ma w niej wielkich przekłamań, a historia jest opowiedziana rzetelnie i obiektywnie, ale żadnej pewności nie mam. Wolę dokumenty, które jasno mówią, skąd pochodzą cytowane wypowiedzi i posługujące się bardziej formalnym, faktograficznym stylem. Są to jednak moje osobiste preferencje i nie mam podstaw kwestionować rzetelności warstwy merytorycznej “Masters of Doom”. Na pewno nie ma w niej lukrowania, nie jest to też laurka. Wprost przeciwnie, większość bohaterów tej opowieści to ludzie pełni wad, a perypetie id Software są tyleż romantyczne, co pełne gorzkich wydarzeń. Przejście z okresu niemowlęctwa, kiedy wszystko było możliwe, a praca polegała na spełnianiu marzeń, do żmudnej harówy przy coraz bardziej rozbudowanych produkcjach, bywa smutne. Zresztą na przykładzie twórców “Dooma” fajnie czyta się o przemianach w branży. Co prawda firmę ciężko nazwać typowym developerem, bo do momentu pisania książki nadal byli niezależnym studiem, a ich sharewarowe początki również odróżniały ich od innych, ale właśnie dzięki temu lata dziewięćdziesiąte oglądamy nieco z boku i z innej perspektyw niż na przykład w “Wojnach konsolowych”. Trzeba przy tym dodać, że “Masters of Doom” była wydana po raz pierwszy w roku 2003, więc historia urywa się na produkcji trzeciego “Dooma”. Fajnie byłoby dowiedzieć się, co było dalej i jak id przeszło w ręce Zenimax.
Mogę z czystym sumieniem polecić książkę Kushnera każdemu graczowi, chociaż nie jest to najlepsza pozycja w tym gatunku. Czyta się ją szybko i gładko, a historia dwóch Johnów jest bardzo ciekawa. Jeśli interesują was gry sprzed około 30 lat, albo jeszcze lepiej jeśli graliście w nie, kiedy były gorącymi nowościami, to będzie to dla was świetna podróż w przeszłość. Może trochę za bardzo fabularyzowana, ale przynajmniej nie zmęczy was technicznymi detalami. Jeśli wolelibyście coś jeszcze bardziej geekowego, co wgryza się w każdy piksel omawianych gier, w kolejnym odcinku tej mini serii przedstawię wam coś ekstra.
Masters of Doom: O dwóch takich, co stworzyli imperium i zmienili popkulturę
-
Ocena Crowleya - 7/10
7/10
W Polsce książka ukazała się nakładem wydawnictwa Open Beta. Recenzja pisana na podstawie wydania amerykańskiego z prywatnej kolekcji.
Z jednej strony mnie zachęciłeś, tyle że ja też nie lubię (delikatnie mówiąc) tej nieszczęsnej techniki fabularyzowania dokumentów. Już jako dzieciak, który oglądał Sensacje XX wieku (wiem, dokument taki, że hej, ale byłem mały, co chociaż trochę mnie tłumaczy) znacznie bardziej wolałem starsze odcinki, gdzie były tylko jakieś stare filmy i zdjęcia, niż te późniejsze, gdzie grali aktorzy. Dla mnie to były niepotrzebne zapychacze. A jeśli ktoś próbuje przedstawiać czyjeś „przemyślenia”, to w gruncie rzeczy zmyśla, nawet jeśli przy ich tworzeniu korzystał z twardego materiału źródłowego.
O to to. Też dużo bardziej wolałem „Sensacje” z Wołoszańskim w skórzanej kurtce i archiwalnymi zdjęciami w tle od tych wszystkich późniejszych inscenizacji.
Książka stety-niestety jest całkowicie w stylu późniejszych „Sensacji”. To nie znaczy, że jest to jakaś wielka wada, bo czyta się ją naprawdę świetnie. Wspomniane „Wojny konsolowe” zawierały chociaż cytaty z konkretnych wypowiedzi i wywiadów. Tu tego nie ma. Ale jeśli interesuje cię podobna tematyka i oczekujesz „twardego” dokumentu, z przypisami, źródłami i mnóstwem wywiadów, to w następnym odcinku polecę prawdziwą petardę. Ale jeszcze nie zdradzę jaką.
Czekam w takim razie niecierpliwie:) zapowiada się fajna seria.