Mam nieoczywistą relację z filmem „Twister” z 1996 roku. Uwielbiam go, oglądam co jakiś czas, jest typowym „guilty pleasure”. Niedawno, w ramach przygotowań do obejrzenia sequela, ponownie wróciłem i rety… sam nie wiem, czy więcej w tym „guilty” czy „pleasure”. Produkcja jest bardzo nierówna i przez to trudna do oceny. Z jednej strony zebrano naprawdę imponującą obsadę (Hunt, Paxton, Seymour Hoffman, Elves, Slotnick), a efekty do dziś robią wrażenie i wcale nie ranią oczu. Z drugiej strony aktorzy chyba postanowili się bawić na planie i niektóre dialogi, niektóre sceny, szczególnie te związane z miłosnym trójkątem, zagrali tak, że nie wiadomo, czy to miało być serio czy z dużą dozą autoparodii. W każdym razie chciałem napisać, że rozumiem i widzę wszystkie wady „Twistera” ale nie sprawiają one, że lubię go mniej i na pewno wrócę do niego jeszcze nie raz. Po 28 latach dostajemy kontynuację legendarnej, katastroficznej produkcji, ale… czy aby na pewno?
Kate Cooper (Daisy Edgar-Jones) ma szósty zmysł: poza dysponowaniem gigantyczną wiedzą naukową, potrafi „czuć” pogodę, przewidywać zachowania chmur, burz i innych zjawisk na bieżąco. Kate ma też gigantyczną traumę. W ramach studiów została łowczynią tornad i wraz ze swoim chłopakiem i grupą przyjaciół polowała na trąby powietrzne. Jednego razu coś poszło bardzo nie tak… Po latach Javi (Anthony Ramos), jeden z przyjaciół, próbuje zaangażować Kate do nowego projektu, który ma za zadanie zbadać tornado za pomocą nowoczesnych, wojskowych radarów. Na ich drodze pojawi się szalona, kolorowa, pół-amatorska ekipa łowców tornad i youtuberów z szalonym kowbojem Tylerem Owensem (Glen Powell) na czele.
„Twisters” przywodzi mi na myśl udane kontynuacje wielkich hitów sprzed lat. Choćby „Top Gun: Maverick” czy „Mad Max: Fury Road„. Tego pierwszego, bo widać tu olbrzymi szacunek do pierwowzoru. Kilka scen, praca kamery, ikoniczne ujęcia pędzących samochodów, gwałtowne skręty na polne drogi, ale także kostiumy czy pewne podobieństwo dwóch ekip ścigających tornada. Mad-maksowe jest tu za to podejście, żeby stworzyć jednak coś nowego. Fabułę stojącą na własnych nogach, bez ciągłych nawiązań, referencji i wracania do tego, co znamy z 1996. Bałem się, że Kate okaże się córką albo wnuczką bohaterów z „Twistera”, albo że Owens będzie spokrewniony z kimś z poprzedniej ekipy, ale na szczęście twórcy nie poszli tą drogą.
Nie znaczy to jednak, że odcięli się zupełnie. Podobało mi się, jak w dość błyskotliwy sposób pogrywają sobie z widzem znającym poprzednią odsłonę. Tutaj Kate jest główną bohaterką, ale ekipa, którą tworzy z Javim, to raczej odpowiednik antagonistów z jedynki. Za to zespół Owensa to szalona, wesoła i trochę nieodpowiedzialna ekipa, która wszystko ma improwizowane, zmontowane na ślinę, taśmę i słowo honoru. Oczywiście obie grupy będą wpadać na siebie, konkurować, ale i współpracować, jeśli zajdzie potrzeba. To też nowość w porównaniu z pierwszą częścią.
Efekty specjalne stworzono na właściwym dla 2024 roku poziomie. Nie ma tu bijących po oczach niedoróbek i robienia po kosztach albo pod presją czasu, jak w ostatnich filmach spod znaku Disneya. Tornada są ogromne, przerażające, a ich bezpośrednie działanie na samochody czy ludzi potrafi przerazić. Tutaj twórcy poszli o krok dalej i dramatyczne elementy są zobrazowane mocniej niż poprzednio. Jako kontrapunkt mamy dużo większe natężenie elementów komediowych. Owens jako nabuzowany testosteronem tornadowy kowboj i bawidamek to niekończące się źródło gagów, szczególnie w starciu z nieprzystępną i wycofaną Kate. Przestrzelone umizgi wypadają nieźle jako „comic relief”, choć nie wiem, czy odrobinę nie podkopują dramatyzmu, kiedy już stajemy twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Fantastyczne jest też wrzucanie do filmu ambitniejszych elementów dla bardziej spostrzegawczego widza. Gdzie można uciec przed gigantycznym tornadem? Ano do kina! Eskapizm w formie najczystszej, wzięty aż nazbyt dosłownie. Czy jednak jest to miejsce, które uchroni przed żywiołem? Niekoniecznie… Sama scena ma jednak w sobie dużo symboliki i miło zobaczyć takie mrugnięcie okiem w letnim blockbusterze za wielką kasę. Plus – ponownie – mamy wyraźne nawiązanie do poprzedniej odsłony, tam wielki „twister” zaatakował kino samochodowe.
Chwalę i chwalę, ale rzecz jasna nie mamy tu do czynienia ani z kinem idealnym, ani absolutnym. Scenariusz wpada czasem na mieliznę, jest taki moment, gdzie dosłownie wszyscy znikają na jakiś czas, a historia zawęża się do wspomnień Kate i jej nowej relacji z Tylerem. Przez wiek aktorów ma się trochę wrażenie oglądania „Jeziora marzeń”, a nie opowieści o nieustraszonych łowcach burz.
Niespecjalnie mnie przekonała Daisy Edgar-Jones w swojej roli. Bohaterka w teorii przechodzi sporą przemianę, ale mam wrażenie, że aktorka została w blokach i przez cały film jest tą samą poranioną dziewczyną z pierwszych scen, z wiecznie cierpiącą miną. Finał też mnie odrobinę zawiódł. Z jednej strony stanowi niezłą klamrę dla samej Kate, ale z drugiej wpisuje się w „the boysowe” i trochę sztuczne „girls get it done”. Glenn Powell wypadł nieźle, ale mam wrażenie, że on ostatnio gra we wszystkim i dodatkowo tę samą postać. Przydałaby się jakaś odmiana.
Zabrakło też trochę kolorytu niejako w tle. W oryginale była postać grana przez Phillipa Saymoura Hoffmana, była przyszła-niedoszła żona Billa Paxtona, było kilka postaci na drugim planie zapadających w pamięć. Tutaj niestety miałem wrażenie, że za każdym razem (poza Javim, Kate i Tylerem) jeździ nowa ekipa pomocnicza.
To powiedziawszy nadal polecam Wam zapoznanie się z „Twisters”. Efektowne widowisko stworzone z myślą o wielkim ekranie, przyzwoita rozrywka i wreszcie całkiem nieźle opowiedziana historia. Raczej nie będę wracał tak często jak do jedynki (o ile w ogóle), ale to po prostu kwestia nostalgii. Plus sequel – o ile naprawdę sprawnie i ciekawie zrealizowany – nie przywiązał mnie do swoich bohaterów na tyle, żebym poczuł jakiś sentyment. Ot, pozycja do przyjemnego seansu, o której można dość szybko zapomnieć.
Twisters (2024)
-
Ocena SithFroga - 7/10
7/10