FilmyRecenzje Filmowe

Horyzont. Rozdział 1 (2024)

Garść podstawowych informacji

Absolutnie żadna produkcja w ostatnich latach nie niosła ze sobą takiego szumu w Internecie. Horyzont rozpalał fanów Costnera na długo, nim na planie padł pierwszy klaps. Szukanie pieniędzy, zastawienie własnego domu, w międzyczasie rozwód z Christine Baumgartner. Z tych i wielu innych powodów „Horyzont” stał się nie tylko widowiskiem kinowym. To obraz walki o własne marzenia, o wypełnieniu projektu życia, który kiełkował w głowie od 40 lat, to historia wielkiej gwiazdy Hollywood, która nie godzi się z dzisiejszym światem i postanawia realizować swój cel na własnych zasadach.

Czy to ma prawo się udać? Czy Costner jest aż tak genialnym scenarzystą i reżyserem, że może sobie pozwolić na nie słuchanie żadnych porad i wrzucanie do swojej produkcji wszystkiego, co mu się żywnie podoba? Czy już sam fakt wyłożenia własnych pieniędzy jest wartością dodaną do obrazu Costnera, czy może jest to branie widza na litość? Czy można krytykować film Costnera, mimo że jest to produkcja tak bardzo osobista, tak bardzo wypływająca z serca twórcy?

Jedno jest pewne – dyskusja na temat pierwszego rozdziału „Horyzontu” to nie tylko dyskusja o zdjęciach, dźwięku i grze aktorskiej. W tej recenzji jednak skupię się na tych właśnie aspektach, ale nie uciekniemy i od pozaekranowych spraw.

Być jak Taylor Sheridan

Zanim o samym filmie, jeszcze jedna kontrowersja. Jak pewnie wiecie, Kevin Costner powrócił na szczyt dzięki występowi w genialnym serialu, w fenomenie na rynku amerykańskich seriali, uwielbianym za oceanem „Yellowstone”. Taylor Sheridan stał się w Stanach Zjednoczonych tą osobą, którą Kevin Costner był przez króciutki czas, a chciałby nią być nadal. Głosem Dzikiego Zachodu, bajarzem, który przy ognisku opowiada rozemocjonowanym słuchaczom, jak to było z pionierami, z walką o ziemię, z Indianami i kowbojami.

Przez dłuższy czas współpraca Sheridana z Costnerem układała się wzorowo. Kolejne sezony odnosiły sukcesy. Ale na dłuższą metę dwa wilki alfa muszą się ze sobą pożreć. Do takiej sytuacji doszło w najgorszym dla serialu momencie. Tuż przed zakończeniem ostatniego aktu, przed dopełnieniem się sagi rodziny Duttonów. Costner po długiej internetowej batalii zdecydował, że nie zjawi się na planie zdjęciowym sezonu 5B. Niedawno potwierdził, że Yellowstone to dla niego przeszłość i nigdy nie pojawi się w niczym związanym z tym uniwersum.

Kevin poczuł, że to jest jego moment, że wreszcie może zrealizować projekt życia. Szlifowany od lat scenariusz tylko czekał. W głowie Costnera od dawna znajdowała się wizualizacja „Horyzontu”. No więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko zrobić swoją monumentalną historię „An American Saga” w czterech kinowych odcinkach.

Cannes i brak wsłuchania się w głos rozsądku

No i jeszcze nie możemy przejść do samego filmu – tak wiele się wokół niego wydarzyło. Otóż pierwszy pokaz „Horyzontu rozdział 1” odbył się na festiwalu filmowym we Francji. Cannes to legendarne miejsce, które trochę straciło ze swej dawnej chwały. Niemniej dla ludzi takich jak Costner, sentymentalnych i wciąż wspominających „dawne dobre czasy” Hollywood, Cannes to wydarzenie magiczne. Dlatego kiedy po pokazie premierowym Kevin otrzymał siedmiominutowe oklaski na stojąco, wzruszył się i uznał, że już w tej chwili odniósł upragniony sukces.

Tyle tylko, że Cannes to nie cały filmowy świat. Tam, jeśli masz nazwisko i pokazujesz w miarę niezgorszy film,  zebrani ludzie docenią to rytmicznym klaskaniem. Tymczasem później trzeba jeszcze pokazać film prawdziwej publiczności. Publiczności, która sama płaci za swoje bilety, i która musi zdecydować, czy warto poświęcić grubo ponad trzy godziny swojego cennego czasu (sam film trwa 181 minut).

To właśnie długość filmu (filmów) Costnera jest jednym z największych zarzutów. Pytanie, czy chcielibyście kupić książkę, która jest tak naprawdę rozciągniętym na osiemset stron prologiem, tylko dlatego, że w drugim tomie coś zacznie się dziać. No tak to nie działa – trzeba zachęcić od samego początku. Dłużyzny zniechęcają. Nie możesz tego obronić słowami „muszą być dłużyzny, bo na razie chcę tylko przedstawić bohaterów, ale w drugim rozdziale będzie już akcja”.

Tylko że Kevin Costner nie chce słuchać, że ma coś wyrzucić ze swojego dzieła życia. Każda scena, którą miał w głowie, ma znajdować się w finalnej wersji filmu. Nic więcej, nic mniej. Przejaw megalomanii, przeświadczenia o swojej nieomylności. A później obrażanie się na krytykę. Nie podobał ci się pierwszy rozdział Horyzontu? To znaczy, że nie zrozumiałeś o co chodziło i jaki był zamysł. Nieważne są twoje odczucia co do filmu, bo to nie jest całość.

Akt 1: Naprawdę miłe bardzo złego początki

Możemy wreszcie przejść do właściwej oceny filmu. Sam początek „Horyzontu” wprowadza nas w klimat. Dostajemy próbkę tego, jak świetnym filmem może być ta produkcja. Mamy pierwszy zwiastun doskonałych zdjęć, zabawy obrazem i dźwiękiem. Stukanie końskich kopyt brzmi w uszach, i przez chwilę widz zapomina, że jest w kinie, odpływa i odnajduje się na Dzikim Zachodzie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Pierwsza godzina to intensywna historia pełna akcji. W przeciwieństwie do wspomnianego wyżej Sheridana, Costner nie bawi się w kurtuazję względem Indian. W Horyzoncie konflikt na linii blade twarze – czerwonoskórzy jest jedną z osi opowieści. Już na początku mamy pełen brutalności obraz rywalizacji o ziemię. Nie ma miękkiej gry, zabij lub zostań zabity. Przy okazji tych wydarzeń otrzymujemy chyba najpiękniej zrealizowaną scenę całego filmu. Nocny pościg. Warto zwrócić uwagę na niesamowicie pokazane niebo nad nieprzebraną równiną. Dynamika plus kolory niczym najpiękniejszy obraz wielkiego mistrza malarstwa, wprawiony w ruch. Od strony technicznej Costner zadbał o największych specjalistów w swoim fachu.

W pierwszym akcie mamy naprawdę długą sekwencję podbijaną jeszcze dramatyzmem poszczególnych postaci. Mamy wątki klaustrofobiczne oraz rozdzierające serce rodzinne dramaty. Z jednej strony sztampa, z drugiej dobra gra sprawdzonymi kartami. Póki co wszystko się zgadza.

Festiwal znanych twarzy

Costner zaprosił do współpracy przy swojej produkcji całą masę znanych aktorów. Zaczynając od początku mamy Angusa Macfadyena (Robert Bruce z Bravehearta), później dołączają do niego: Jena Malone (Johanna z Igrzysk Śmierci), Alejandro Edda (El Chapo z Narcos Meksyk), Luke Wilson (brat Owena Wilsona znany chociażby z dwóch filmów o „Legalnej Blondynce”), jest Giovanni Ribisi (m.in. Avatar, The Offer, Przyjaciele), Sienna Miller (Ugotowany, Anatomia skandalu), Jamie Campbell Bower (Dary aniołów, Miasto kości), Jeff Fahey (pilot Lapidus z serialu LOST). Są występujący wcześniej w serii Yellowstone: Danny Huston, Will Patton czy James Landry Hébert. Są charakterystyczni aktorzy drugoplanowi jak choćby James Russo, Michael Angarano czy Jon Beavers (ten ostatni miał swój niewielki, ale dość ciekawy epizod w serialu Sugar).

Wreszcie jest chyba najbardziej znany aktor tej produkcji – Sam Worthington (dla mnie mocno średni aktor, pan z Avatara, który gra mocno drewniano i nie potrafi zbyt dobrze oddać emocji przeżywanych przez jego postać). I jest też najjaśniejszy punkt tej gigantycznej obsady – Michael Rooker (Yondu ze Strażników Galaktyki), który kradnie dla siebie to show. Jest perfekcyjny. Jest jak mentor dla poszczególnych postaci, dobry wujek, który zawsze znajduje właściwe słowa pasujące do danej chwili. Mądry i doświadczony, wygłaszający uniwersalne prawdy na temat życia i natury ludzkiej.

Wymieniam tych aktorów i aktorki i o mały włos zapomniałbym o nim. Jedyny i niepowtarzalny Kevin Costner we własnej osobie. Zabieg z wymienieniem go na końcu jest nieprzypadkowy, bo film w pierwszym rozdziale mógłby się właściwie obyć bez niego. I nie interesuje mnie, że w dalszych częściach staruszek Kevin nam się rozkręci. Sceny z nim to masakryczny zamulacz, zapychacz nic niewnoszący do historii, niczego nas nieuczący. Ot historia oderwana od reszty, dodatkowo fatalnie napisana i zagrana nieco drętwo, prawdę mówiąc. Rozumiem, co w perspektywie czasu ma nam dać postać grana przez Costnera, ale oceniając tylko rozdział 1 jest to strzał w stopę.

Muzyka i widoki

Nie uciekniemy od pochylenia się nad muzyką. Przy tym temacie mam największy mętlik w głowie. Bo ta muzyka jest doskonała. Idealnie potęgująca to, co twórcy chcą nam przekazać obrazem. Tylko że jest… monotematyczna i pełna patosu. Mamy do czynienia z filmem monumentalnym i muzyka ani na moment nie pozwala nam o tym zapomnieć. Jest przytłaczająca i niedająca pola do dyskusji, nachalna, wymuszająca w widzu zachwyt nad wielkością opowiadanej historii. Nie ma przystopowania, wstrzymania przysłowiowych koni. Jest tylko jeszcze więcej epickości, jeszcze więcej walenia w bęben kultowości pokazywanego dzieła. Muzyka, choć świetna, paradoksalnie bardziej przeszkadza, niż pomaga temu filmowi.

Co innego krajobrazy. Costner ma oko do widoków. Tutaj może zdecydowanie mierzyć się z Sheridanem, który jest znany z pokazywania wielkości (nomen omen) Wielkich Równin i niczym niezmąconej przestrzeni przemierzanej przez bohaterów. Zwykłe przekraczanie rzeczki podczas ulewnego deszczu czy jazda wzdłuż stromizny przy równie niekorzystnej pogodzie sprawiają, że wizualnie ten film stoi na najwyższym możliwym poziomie.

Akt 2: czyli skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Największą wadą Horyzontu są dialogi i charakterystyka poszczególnych postaci. Czyli rzeczy, zdawałoby się, w takich monumentalnych dziełach najmniejsze. Przecież liczy się pokazanie epickości wydarzeń. Po co zawracać sobie głowę sprawnie poprowadzoną rozmową? Przez tego typu zaniedbania mamy absurdalnie wręcz długie momenty wyzierającej z ekranu nudy. Pech chce, że drugi najgorszy akt historii rozpoczyna się od pojawienia się na ekranie Kevina Costnera (około 60-70 minuty). Widzimy senne „miasteczko”, do którego bohater przyjeżdża ze swoją karawaną, pełną, zdawałoby się, wiernych towarzyszy podróży. I wtedy wszystko, co mogłoby pójść źle, idzie źle. Wynudziłem się strasznie oglądając, jak nieudolnie Costner sam siebie reżyseruje.

Mamy trzygodzinne widowisko, a Costnerowi i tak brakuje czasu? O co tu chodzi? Jak długi byłby pierwszy rozdział, gdyby chciano pokazać rzeczywiście wszystko? W wątku Costnera i spotkanej przez niego dziewczyny mamy do czynienia z tak ogromnymi dziurami fabularnymi, a historia tak bardzo skacze, że widz w ogóle się w nią nie angażuje.

Zresztą podobnie póki co jest z marszem „Wozaków” (osoby czytające Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza wiedzą, do czego piję). No dobra, więc mamy sznur wozów i ludzi zmierzających w kierunku tytułowego „Horyzontu”. Nie rozumiem, po co robić jeszcze raz coś, co zostało zrobione perfekcyjnie. Serial 1883 Taylora Sheridana (a jakże) pokazał nam, jak to wszystko wygląda od początku do końca. Tymczasem Costner popatrzył i powiedział „ja zrobię to lepiej”. Od razu wam powiem, że nie zrobił. Historia wędrujących pionierów jest, jak wszystko w pierwszym rozdziale, potraktowane po macoszemu. Człowiek nie ogarnia, kto jest kim i dlaczego, nie jest w stanie spamiętać tych wszystkich niuansów. Nie angażuje się w tę historię.

Typowe „mamy 1883 w domu”, ale wersję gorszą, mocno zakalcowatą i nie wiem, czy komukolwiek potrzebną. A już na pewno nie w takiej formie.

Akt 3: Miłość w czasach kolonizacji

Oj nie potrafi Costner ukrywać do czego to wszystko zmierza. Relacje damsko-męskie (a zwłaszcza jedna) są do bólu przewidywalne i pozbawione jakiejkolwiek subtelności. Wszystko tutaj jest szyte najgrubszymi nićmi. Dodatkowo kolejny raz pojawiają się skróty gmatwające fabułę, tak jakby ktoś rzeczywiście nie wyrobił się w trzech długich godzinach.

Jest jeszcze ciągnięty przez akt 2 i 3 wątek zemsty na Indianach. Tu Costner chciał chyba pokazać przemiany zachodzące w bohaterach i znów nieco obnażyć naturę ludzi. Pokazać, że niewiele różnimy się od zwierząt, i że przemoc oraz zadawanie bólu dla zabawy są wpisane w nasze DNA. Powiedzieć, że jest to widzowi podane mocno łopatologicznie, to nic nie powiedzieć. Jest dużo gadania o niczym, kilka przeciągniętych ponad miarę scen i finał wątku wysoce rozczarowujący.

Czego jeszcze w tym filmie nie mieliśmy? Docenienia amerykańskich żołnierzy wyruszających w bój i oddania im hołdu. No to już mamy. Przy okazji nie ma to jak jeszcze odrobinka typowo amerykańskiego patosu. Opowieści o szlachetnej śmierci w słusznej sprawie i graniu na emocjach przy użyciu małej dziewczynki. Chyba tylko raz taki zabieg się sprawdził (film „Patriota” i najmłodsza córka biegnąca za odjeżdżającym Melem Gibsonem). W Horyzoncie cringe tej sceny atakuje widza, oplata go i zaczyna dusić. Na nic krzyki i błagania o litość.

Machasz waść jak cepem

Doskonale rozumiem zamysł scenariuszowy Costnera, wiedziałem, na co się piszę, idąc do kina. Byłem przygotowany na historię uciętą w jednej czwartej. Byłem przygotowany, że to szybko się nie skończy i ten film będzie trwać tak naprawdę 12 godzin, i dopiero po ostatecznych napisach końcowych będzie można w pełni pojąć, czym jest „Horyzont”. Ale że Costner okaże się tak nieumiejętnym bajarzem? Tego się nie spodziewałem. Nie spodziewałem się, że przełoży mistycyzm opowieści ponad jej ludzki aspekt, że ważniejsza będzie sama historia, a nie ludzie ją tworzący. Tak można było sagi pisać tysiące lat temu. Niestworzone opowieści o herosach, ich czynach i o tym, jak pluli bogom w twarz. I nie można chwalić Costnera za to, że on chce opowiedzieć swoją historię wbrew temu, że wszyscy mówią mu, że to głupie. No tak się po prostu nie godzi.

I nie można przerzucać winy na widza, że to on nie zrozumiał czym jest „Horyzont”. Skoro mu się nie podobało, to ma prawo powiedzieć, że mu się nie podobało. Ma też prawo czuć się po trosze oszukany i ma prawo nie pójść do kina na rozdział drugi (ja mimo wszystko zachęcam, by jednak iść, bo podejrzewam, że będzie to film o kilka klas wyższy niż pierwsza część). Niestety po pierwszym rozdziale ocena może być tylko jedna. Horyzont to droga zachcianka gwiazdora, jego widzimisię stworzone, by zaspokoić ogromne ego. Zabawka, z której póki co frajdę ma tylko Kevin Costner i jego najwierniejsi, niepotrafiący skrytykować go nawet w najmniejszym stopniu, fani.

Najgorsze możliwe zakończenie rozdziału i nieoczywiste podsumowanie

Całości małej katastrofy pierwszego Horyzontu dopełnia jego zakończenie. Mamy normalną akcję, fabuła się toczy, i nagle… bam. Ni z gruchy, ni z pietruchy obrazki zaczynają przeskakiwać w szybkim tempie w rytm (a jakże) epickiej muzyki. Wszystko dzieje się coraz szybciej i szybciej, ktoś strzela, ktoś się z kimś bije, jakiś pożar, ktoś drukuje ulotki na temat Horyzontu, pocałunek, ktoś jedzie na koniu, ktoś drukuje ulotki na temat Horyzontu, ktoś umiera, znowu pożar, ktoś drukuje ulotki na temat Horyzontu, znów pocałunek, ktoś drukuje ulotki na temat Horyzontu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to (niczym niezapowiedziana) zapowiedź rozdziału drugiego. Oj, jaki zły był to zabieg. Jak okrutnie nietrafiony. Coś FATALNEGO.

Mimo tych wszystkich wad, Horyzont Rozdział 1 nie jest filmem złym. Jest filmem za długim lub takim, w którym źle rozłożono akcenty, ale nie jest filmem złym. Teraz tylko do was należy decyzja, czy przemęczycie się przez ten bądź co bądź finalnie nudny wstęp (przypominam, że pierwsza godzina zleci wam bardzo szybko, ale kolejne dwie będą się dłużyć niemiłosiernie), by móc się w pełni delektować kolejnymi, mam nadzieję, dużo lepszymi częściami. Ja totalnie daję szansę, idę na rozdział drugi i liczę na widowicho pełną gębą. Jeszcze raz wspomnę, technicznie nie ma się do czego przyczepić, a te widoki po prostu trzeba obejrzeć na dużym ekranie.

Na sam koniec przydługiej recenzji przydługiego filmu chciałem zaznaczyć, że w ogóle nie interesuje mnie dyskusja, czy Costner na tym filmie straci czy nie, czy dobrze bogaczowi tak, czy należy śmiać się z jego naiwności. Temat pieniędzy wydanych na film w ogóle nie powinien być istotny w ocenie samego dzieła. Tyle w temacie.

Z tymi, którzy dadzą Costnerowi jeszcze jedną szansę, widzimy się około 16 sierpnia przy okazji drugiego rozdziału Horyzontu (info na plakatach wciąż pokazuje tę datę, tymczasem dopiero co gruchnęła wiadomość, że rozdział 2 na razie nie pojawi się w kinach. Za to rozdział 1 już 16 lipca, czyli bardzo szybko, trafi do streamingu).

Horyzont. Rozdział 1
  • Ocena kuby - 6/10
    6/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 18

  1. Oo, Michael Rooker. Jeden z najbardziej nielubianych przeze mnie aktorów. Po prostu nie trawię typa. Kiepsko to u mnie wróży produkcji Costnera. 🙂

  2. Jedyne dobrego co przyniósł Yellowstone, to memy z Costenrem: „Cuckservative cowboy”. Tu nie widać niestety potencjału na jakąkolwiek szyderę, szkoda

  3. Ciekawi mnie opinia autora, jak ma się ten film do „Zjawy” czy zeszłorocznego „Czasu Krwawego Księżyca”

    Bo ten pierwszy był pięknym, acz wybitnie nudnym filmem, zaś ten drugi miał swoje mankamenty, czasami dłużyzny czy łopatologiczne tłumaczenie widzowi co się dzieje na ekranie, ale jednak w sumie był jednak ciekawym widowiskiem, na którym lepiej bawiłem się niż analogicznie w podobnym czasie na „Napoleonie” Ridleya Scotta.

    Czy warto iść do kina dopóki on jeszcze jest czy lepiej sobie obejrzeć w domu na streamingu?

    1. Zacznę od końca. Na pytanie czy iść do kina czy obejrzeć w streamingu moja odpowiedź w 90% przypadków będzie iść do kina. Jeśli już w ogóle oglądać Horyzont to tylko w kinie. W streamingu ten film straci najważniejsze atutu.
      Zjawa jest filmem moim zdaniem kompletnie o niczym, nie lubię, nie rozumiem, nie polecam. Dobrze zagrał tam tylko Hardy, a czołganie Di Caprio dla samego czołgania nie jest niczym ciekawym.
      Ciężko porównać Horyzont z filmem Czas Krwawego Księżyca, bo w Horyzoncie historia się nie kończy, nie ma więc tradycyjnego dla filmów wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Czas Krwawego Księżyca jest zamkniętą w ponad trzech godzinach dopełnioną historią, ale z mnóstwem luk. Horyzont chce natomiast pokazac wszystko, tylko póki co rzadko mu się to udaje.
      Z Horyzontem jest dosłownie jak z serialem jeśli chcesz serial obejrzeć do końca to nie możesz pominąć poszczególnych odcinków, trzeba pogodzić się z tym, że będą długie momenty nudy.
      Powiem jeszcze raz. W streamingu nie dotrwałbym z tym filmem do końca, zwyczajnie bym go wyłączył, ale seans w kinie daje pewną rekompensatę za słabe momenty.

      1. W takim razie pójdę do kina. Co prawda leci już w nieciekawych porach, ale na takie poświęcenie jestem gotów.

        Dziękuje za opinie, może coś wyskrobie po seansie.

  4. Widzę, że Costner zaliczył pełen obrót od politpoprawnej bajki „Tańczący z Wilkami” po niepoprawnie realistyczny „Horyzont”. Ciekawe. 🙂 I ciekawe także, ile jest w tym powszechnym hejcie na „Horyzont” rzeczywistej słabości tej produkcji, a ile wściekłości przeżartej lewactwem branży filmowej, że ktoś postanowił zerwać z mitem szlachetnego Indianina (który ma tyle wspólnego z rzeczywistością co książki Karola Maya).
    Niestety obawiam się, że sporo tej pierwszej. Costner zawsze miał tendencje do zanudzania widza. Właściwie to tylko trzy jego filmy mogę obejrzeć zawsze. W dwóch był tylko aktorem, w trzecim producentem. Niewiele jak na taką gwiazdę.

      1. Z tego co widzę, to tylko jeden jest film, który produkował, a w którym nie zagrał i jest to Rapa Nui.

            1. Wiem, że Reynoldsa. Ale w jakim sensie przypadek? Wodny Świat akurat lubię, Robin Hooda zdecydowanie nie.

                1. No jeden tak. 🙂 Co do drugiego filmu to nie będę oryginalny – Bodyguard.

    1. Mam wrażenie, że zarówno w hejtowaniem tego filmu jak i z bronieniem jest ten sam problem. Nikt nie skupia się na samym filmie a na jego otoczce.
      Dodatkowo Costner ma chyba słabych doradców, albo ich wcale nie słucha. Ten film powinien wchodzić do kin wrzesień/październik. No i to, że na plakatach od razu dano datę premiery 2 rozdziału, a teraz BARDZO szybko się z tego wycofano. Kevin chyba naprawdę zaliczył potężną odklejkę jeśli myślał, że oklaski w Cannes cokolwiek dzisiaj znaczą i są prognostykiem sukcesu.
      Costner jest moim zadaniem świetnym aktorem, ale słabym reżyserem. Jest chłodny, powściągliwy, specyficzny jako aktor mocno się wyróżnia „Bodyguard”, „Książę Złodziei”, „Patrol”, można wymieniać udane kreacje aktorskie. Bardzo go lubię w „Ostatnim gwizdku” no i oczywiście „Nietykalni”.
      W ostatnich latach jednak świat jakby o nim zapomniał. Taylor Sheridan wyciągnął go z niebytu a Kevin zamiast to docenić uznał, że to najlepszy moment żeby wrócić do roli producenta i reżysera do której średnio się nadaje.

      1. Pełna zgoda. Mimo wszystko, jako aktora lubię go, ma w sobie to coś. Niestety sympatia dla aktora nie zawsze wystarcza.

  5. Mi tam się podobał, szkoda że wycofują 2 z kin, 3 i 4 prawdopodobnie w ogóle nie powstaną w takim razie.

    1. Mi ogólnie też się w miarę podobał. I w sumie bardzo liczyłem na szybkie obejrzenie 2 rozdziału w kinie.

  6. Wczoraj byłem na seansie i pierwsze co mi przyszło na myśl po obejrzeniu, że to typowy film do oglądania w tle po niedzielnym rosole, kiedy się z rodzinką rozmawia. Tylko takie klasyki z Waynem czy trylogia dolarowa potrafiły być bardziej angażujące, odciągnąć od rozmowy. Za tydzień ja będę tylko pamiętał o tym filmie tyle, że sobie tam jacyś Amerykanie wyruszyli na prerie i walczyli z Indianami o ziemie, okrutna walka to była (choć też nie bez bicia przyznaje się – niewiele z wspomnianych klasyków Wayna czy TD już pamiętam). Żadnej postaci Horyzontu nie pamiętam z imienia. Costner postawił na bohatera zbiorowego – cały koncept chyba na te filmy to zrobienie widowiska, gdzie nie ma jednej, wyróżniającej się postaci, najważniejsza jest droga amerykańskich emigrantów (wewnętrznych i zewnętrznych) do ostatnich olbrzymich (prawie) niezaludnionych obszarów prerii, jakie ostały się w US.

    Zgodzę się z autorem, że początek był najlepszy a od wejścia Costnera zaczyna się srogie zamulanie. Niestety, w kilku momentach bardziej słuchałem niż oglądałem. Powieka niestety sama się mrużyła.

    Widoczki, scenografia, charakteryzacja, kostiumy świetne, dobre sceny mógłbym jednak policzyć na palcach jednej ręki (najbardziej ta zapadająca w pamięć to chyba ta z chłopcem, który mierzył do Indianina w sklepie oraz oczywiście cała scena napadu na miasteczko namiotowe w pierwszej godzinie filmu). Scenariusz jest po prostu nudny a dialogi – nijakie i czasami jakby sztuczne. Nuty nie są technicznie złe, ale cały czas miałem nieprzyjemne wrażenie deja vu.

    Nie ma opcji, żeby film w ogóle mógł powstać, gdyby nie wyłożenie pieniędzy przez Costnera – nie ważne w jakim okresie kinematografii, nikt nie przyklepałby takiej zamuły wyłącznie z własnej kasy.

    Nie wiem co będzie dalej – dam pewnie drugą szansę, ale drugą część obejrzę już w steamingu. Od takie długie filmy, jeżeli nie są wciągające, wole oglądać jednak w domu, gdzie co jakiś czas po prostu zrobię pauzę i zrobię coś innego w domu, zrobię kawkę albo herbatkę bądź wyjdę na krótki spacer. Byłbym paradoksalnie bardziej skupiony na oglądaniu. Na chwile obecną, nie wierzę, że to właśnie piszę ale „Zjawa” była nieznacznie bardziej ciekawsza a do tego ładniejsza. Byłem przekonany, że trudno będzie zrobić nudniejszy film. Kevin Costnerowi to się udało.

    Może ten film (albo cała seria, zobaczymy co dalej będzie) byłby dużo lepszy gdyby Costner współpracował z takim Vincem Gilliganem.

    PS tak jak autor, uważam skompilowaną wstawkę ujęć z zapowiedzią kolejnego filmu – co będzie dalej za pomysł absurdalny i fatalny. Czy aby Costner nie pokazał najlepszych momentów 2-giej części? Na kolejna część do kina to mnie tym bardziej zwiastunem nie zachęcił, a raczej zniechęcił.

Zanim napiszesz komentarz zapoznaj się z naszymi zasadami zamieszczania komentarzy:

Polityka prywatności/Regulamin zamieszczania komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button