Książki

Trylogia Thrawna (Timothy Zahn)

Dawno, dawno temu… A konkretnie na początku lat 90., zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami przygasało. Trylogia Lucasa zakończyła się w 1983, i choć krążyły pogłoski na temat kolejnych filmów (czasem mówiono o sequelach, czasem prequelach), to większość fanów była przekonana, że saga została zakończona. Sprzedaż zabawek spadała, podobnie zresztą jak sprzedaż książek i komiksów. I wtedy stała się rzecz niesamowita. Nowa nadzieja, kontratak i powrót Gwiezdnych Wojen w jednym. Bantam Books rzutem na taśmę zakontraktowało Timothy’ego Zahna – rozpoznawalnego i uznanego pisarza sci-fi – do stworzenia nowej trylogii książek toczących się w epoce Nowej Republiki.

Trzeba tu nadmienić, że książki umieszczone w uniwersum Gwiezdnych Wojen wychodziły już wcześniej. Mieliśmy adaptacje filmów oraz niedoszłych filmów (Spotkanie na Mimban, pasujące do sagi jak pięść do nosa, było w istocie nowelizacją pierwotnego scenariusza dla niskobudżetowego sequela Nowej Nadziei, ostatecznie zastąpionego przez Imperium Kontratakuje). Wychodziły powieści na temat wczesnych przygód Hana Solo i Lando Calrissiana (niestety niewiele lepsze od filmu Solo) i różne dziwne spin-offy o Ewokach albo łowcach nagród. Było też kilka książek toczących się po wydarzeniach z filmów (choć – gwoli ścisłości – przypominam sobie w tej chwili tylko jeden tytuł – Pakt na Bakurze). Rzecz w tym, że najlepsze spośród tych książek można byłoby uznać za przeciętne czytadła. A często wyglądały jak fabułki sklecone i spisane w tydzień, góra dwa.

Wielki Admirał Thrawn – główny antagonista książek Zahna.

I wtedy, w 1991 roku, pojawił się Dziedzic Imperium Timothy’ego Zahna. Pierwszy tom trylogii. A cały fandom zaliczył zbiorowy „opad szczęki”. Bo oto książka Zahna była… dobra. Nie wybitna, nie nadzwyczajna, ale naprawdę dobra. Obroniłaby się nawet, gdyby uniwersum Gwiezdnych Wojen zamienić na autorski świat, który z dziełem Lucasa nie ma nic wspólnego. No, ale w świecie Star Wars książka miała moc podwójną. Właśnie wydanie Dziedzica Imperium, a w kolejnych latach następnych części – Ciemnej Strony Mocy (fatalne tłumaczenie Dark Force Rising – tytułowa „dark force” nie ma nic wspólnego z Mocą, to nazwa floty) oraz Ostatniego Rozkazu. Zainteresowanie filmami zostało rozbudzone do tego stopnia, że Lucas przyklepał m.in. projekt multimedialny Cienie Imperium (opowiadający historię toczącą się pomiędzy Nową Nadzieją a Imperium Kontratakuje). Potem wyszły wersje specjalne Gwiezdnych Wojen… a w końcu zaczęły się prace nad prequelami. Niestety Zahn nie wyznaczył do końca standardu literackiego dla świata Gwiezdnych Wojen – jego następcy mocno chałturzyli, i rzadko zdarzały się autentyczne perełki. Ba, nawet wydane wiele lat później kolejne powieści Zahna nie miały takiej mocy jak Trylogia Thrawna, chyba dlatego, że sam autor widział w jakim kierunku poszedł Expanded Universe, i za bardzo mu to nie odpowiadało. Ale o to już go nie obwiniajmy. Zamiast tego chciałbym Wam powiedzieć co było w książkach tak fantastycznego, że fani – przed nastaniem ery prequeli i sequeli – domagali się ekranizacji historii stworzonej przez Timothy’ego Zahna.

Otóż Timothy Zahn zrobił coś, czego nie uczynił żaden z filmowców, którym Gwiezdne Wojny powierzył Disney. Ba, nie zrobił tego nawet Lucas. Mianowicie Zahn zadał sobie kilka ważnych pytań. Jakiego rodzaju opowieścią są Gwiezdne Wojny? Jak – logicznie – powinien wyglądać świat 5 lat po zwycięstwie nad Imperium? W jaki sposób wiarygodnie przedstawić zagrożenie dla bohaterów, bez sięgania po „jeszcze potężniejszego Imperatora” i „jeszcze większą Gwiazdę Śmierci”? Co sprawia, że postaci z Gwiezdnych Wojen były popularne i jak sprawić, by równie lubiane były nowe postaci? Zahna zadał te pytania. I na każde z nich znalazł odpowiedź.

Szalony Jedi Joruus C’Baoth.

Od bitwy o Endor minęło 5 lat. Znaczna część sił Imperium poddała się po śmierci Imperatora. Pozostali walczyli przez kilka lat, ale ostatecznie zostali zepchnięci przez przeważające floty Nowej Republiki. Odcięci od zasobów będą prędzej czy później wymierać, albo się poddawać. Dawni Rebelianci próbują więc zorganizować życie polityczne w galaktycznej stolicy w Coruscant. Tylko że przychodzi im to trudniej, niż mogło się wydawać. Weterani wojen, nawet najbardziej szlachetni, mają różne oczekiwania, pomysły, lęki i ambicje. Demokracja okazuje się być bardzo konfliktowa. Na jaw wychodzą też grzeszki z przeszłości. Żaden z nich nie jest straszny, niczyja reputacja nie zostaje zbrukana, ale przywódcy Rebelii też okazują się mieć swoje przywary.

Krzepnięcie władzy Nowej Republiki idzie więc powoli, a tymczasem z odległych rubieży galaktyki wyłania się nowe zagrożenie. Na początku nic nie wskazuje, że będzie to zagrożenie śmiertelne. Pojawia się Thrawn – ostatni z trzynastu wielkich admirałów Imperium. Człowiek (a właściwie nie człowiek, ale przedstawiciel humanoidalnej rasy Chiss) niegdyś równie wpływowy jak Wielki Moff Tarkin. Geniusz strategii z niemal nadludzką znajomością psychologii i umiejętnością przewidywania cudzych zachowań. Wraca z powierzonej mu przez Imperatora misji i mimo dysponowania niewielkimi siłami, rzuca Nowej Republice wyzwanie. Tylko że tym razem role się odwróciły. Thrawn jest rebeliantem. I będzie walczyć jak rebeliant.

Thrawn i kapitan Gilad Pellaeon.

Thrawn ma też kilka asów w rękawie. A może raczej – planuje kilka asów pozyskać, co obserwujemy w pierwszych dwóch książkach trylogii. Wielki admirał chce zneutralizować Luke’a Skywalkera, wznowić produkcję klonów, pozyskać własnego Jedi, osłabić zdolności produkowania i remontowania okrętów przez Republikę i w końcu powiększyć własną flotę. Do tego dzieła przystępuje bardzo energicznie. A oglądamy rzecz z wypiekami na twarzy, bo tym razem to pozostałości Imperium toczą nierówną walkę z przeciwnikiem – i wygrywają ją dzięki inteligencji. Zahn dołożył też starań, aby każdy z naszej starej paczki bohaterów miał przed sobą ogromne wyzwanie. Leia nie dość, że próbuje ogarnąć chaotyczną sytuację na Coruscant, to staje się celem skrytobójczego ataku… a na dodatek jest w ciąży. Luke boryka się z nieudanymi próbami odbudowy zakonu Jedi, traci na zawsze możliwość komunikacji z Obi-Wanem i – jakby tego było mało – musi zmierzyć się z przeciwnikiem, który „wyłącza” możliwość kontrolowania Mocy.

Ale najciekawiej wyglądają u Zahna nowe postaci. Fantastyczne, intrygujące, pełne zaskakujących talentów i brzydkich przywar. Poza wspomnianym wielkim admirałem Thrawnem, pisarz dał nam ich całą plejadę. Na przykład Marę Jade – dawną agentkę Imperatorą, inteligentną, sympatyczną, seksowną, niebezpieczną, pozwalającą spojrzeć na Imperium z innej perspektywy i mającą rozsądny powód, by chcieć śmierci Luke’a. O Jorusie C’Baothu nie chcę pisać zbyt wiele, by nie spoilerować, powiem tylko, że szalony mistrz Jedi to pomysł fantastyczny. Jest tam też Talon Karrde, „król” przemytników, jest generał Garm Bel Iblis, odsunięty na boczny tor założyciel Rebelii, no i kapitan Pellaeon, który – jak Mara Jade – z rozrzewnieniem wspomina Imperium.

Mara Jade, Ręka Imperatora.

Nawiasem mówiąc największą zbrodnią Disneya nie było uczynienie wszystkich gier, książek i komiksów jakie powstały przed odkupieniem praw do Gwiezdnych Wojen od Lucasa, niekanonicznymi. Zbrodnią było wyciąganie pojedynczych elementów tamtego świata i masakrowanie ich przez mniej utalentowanych twórców. Nędzna podróbka książkowego Thrawna pojawiła się w kreskówce Rebels. Gwiezdne Wojny dziś już naprawdę niewiele dla mnie znaczą, przypuszczam, że na najnowszy film nawet nie wybiorę się do kina. Ale ta profanacja autentycznie mnie dotkliwie zabolała.

Mam jednak nadzieję, że zdołałem Was przekonać do tego, by zapomnieć na chwilę o disneyowskich sequelach. Ba, trzeba będzie też zapomnieć o prequelach, bo w kilku miejscach Trylogia Thrawna mocno do nich nie pasuje. Wyobraźcie więc sobie, że Gwiezdne Wojny mają tylko trzy części, że historia skończyła się na Powrocie Jedi. I wtedy otwórzcie Dziedzica Imperium. Zanurzycie się w świecie Gwiezdnych Wojen takim, jakim doznałem go ja, jako dzieciak, gdzieś w połowie lat 90. I jakim go pokochałem. Miłej lektury!

Trylogia Thrawna
  • Ocena DaeLa - 8/10
    8/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 14

  1. „Pojawia się Thrawn – ostatni z trzynastu wielkich admirałów Imperium”

    Nie do końca ostatni, bo [spoiler] z oryginalnej trzynastki najdłużej pożył Octavian Grant, który w zamian za przekazane tajnych danych Imperium otrzymał od Nowej Republiki immunitet i spokojnie przeszedł na emeryturę [/spoiler]

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  2. Powiem tak: wszystko pięknie ładnie, tylko te powieści są tak fatalnie napisane, że aż włosy na plecach szczypią. Może gdybym czytał je w podstawówce, jak kilka innych książek z tak zwanego Expanded Universe, nie byłbym tak krytyczny. Niestety dotarłem do nich chyba na studiach i zderzenie było bardzo bolesne. To są bardzo słabo napisane rzeczy, gdzie wyświechtane do granic postacie po raz kolejny ratują świat. Zalecam ostrożność.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Nie, no nie przesadzajmy. Nie jest tak źle. Ja Trylogię Thrawna czytałem dwa razy. Najpierw będąc w podstawówce, potem w liceum (a potem jeszcze raz, ale w formie komiksu). I mi się podobało. Tłumaczenie było raczej drętwe, ale fabuła nadrabiała małe niedostatki warsztatowe.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
      1. tak czy siak ksiazki raczej dla fanatykow gwiezdnych wojen, a jak kogos tylko zzera ciekawosc z powodu tej fabuly to lepiej juz sobie poczytac jakies streszczonka 😛

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
    2. Czytałeś w oryginale? Może tylko polski przekład jest straszny? Takie rzeczy często tłumaczą najgorzej opłacani, nieprzygotowani amatorzy. Opis DaeLa brzmi zachęcająco.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
    3. Znam Twój ból kolego. Po Expanded Universe sięgnąłem w liceum, czyli jakieś 5 lat za późno. Gust miałem już wyrobiony, przez co czytanie tego czegoś wręcz bolało. Bo książkowe SW może i tworzyli zawodowcy, ale powieści to był poziom fanficów. I to tych dolnolotnych.

      Za głowę łapałem się nie raz i nie dwa. Najgorzej to chyba wspominam Cienie Mindora. Na Bastionie polecali to zaryzykowałem i oh my, to była jedna z najgorszych lektur w moim życiu. Średnio co dziesięć stron miałem ochotę rzucić książką o ścianę. O mamo, czego tam nie było? Wymieniać można w nieskończoność, ale… holodreszczowce, żywe stalagmity, latające wulkany, Luke z depresją czy Ciemność, przy której nawet Moc bledła. Rajciu, ale kogoś wyobraźnia poniosła. Nawet jako fanfic byłoby to kiepskie, a to przecież był oficjalny fragment kanonu, za który ktoś zapłacił.

      O tych odrzutach z Power Rangerów, Vongach, nie mam nawet siły pisać. Z jednej strony dobrze, że chcieli tworzyć nowy kontent zamiast kisić się w sosie własnym, ale z drugiej… czy musiało to tak bardzo odbiegać od konwencji? Niestety alternatywą były fillery jak Plagueis. Żadnej fabuły, ot kronikarski opis żywota Damaska. A autor, cóż… kreują go na eksperta od wątków politycznych, co jest zabawne, bo ja swój pierwszy kontakt z nim podsumowałem „zasada jest prosta: jak nie umiesz into wątki polityczne to nie bierzesz się za wątki polityczne”.

      A wracając do kiszenia się w sosie własnym to był to, i pewnie nadal jest, powszechny problem w pozafilmowym SW. Winni tego grzechu są Zahn z artykułu, Stover czy Traviss. Ta ostatnia to była wręcz fandomowym memem. Pewnie gdyby to jej dali zakończyć Dziedzictwo Mocy to Insurekcja nie zostałaby zakończona przez Jainę, a Bobka. Jej komiksowym odpowiednikiem jest chyba Hayden Blackman. 3/4 jego portfolio to szmacenie Vadera. A to miał nieudaną próbę samobójczą. A to ledwo uszedł z życiem z zasadzki Jedi. Aż chciałoby się spytać „za co go tak nienawidzisz?”, a tu zonk… to była jego ulubiona postać.

      Może i były pojedyncze wyjątki, ale i tak najlepsze powieści SW jako powieści same w sobie były przeciętne. Taką Trylogię Bane’a łyknąłem raz-dwa, ale nie wiem czy bym komuś ją polecił. Wiem tylko, że miałem ochotę zrobić pijacką grę Karpyshyna. Kolejka za każdym razem jak starzy znajomi trafią na siebie przypadkiem albo Dessel sparafrazuje „z wielką siłą wią… silny wygrywa ze słabym”.

      Dlatego też koniec końców porzuciłem uniwersum. Fandom miał tendencje do toksykozy (hejt na Jar Jara, Lloyda czy TLJ), książki w najlepszym wypadku są średnie, a EU to groch z kapustą. Dlatego paradoksalnie cieszyłem się jak ogłosili reset. Niestety Nowy Kanon tworzony przez Abramsa i Filoniego wcale nie jest lepszy, a „artystyczna wolność okazała” się czczym gadaniem. Gdyby nie Legendy wyrzucone do śmietnika to nie mieliby skąd fabuły wygrzebywać. Dlatego jak nie jesteś fanatykiem SW to nie polecam się zagłębiać, lepiej ograniczyć się do streszczeń

      PS. Się rozpisałem, zostało się idealnie 0 znaków

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  3. „Trylogia Thrawna” to chyba pierwsza rzecz jaką przeczytałem „dla siebie” czyli nie lektury. I od razu zakochałem się w tej pozycji (co nie było dziwne bo wówczas „Gwiezdne Wojny” były niemal całym moim życiem). Do Wielkiego Admirała poczułem szacunek od razu, a i do dziś z sentymentu odpalę stareńkiego „Empire at War” i na odpowiednim modzie z radością skopię tyłek terror, tfu Nowej Republice, pod bacznym okiem figurki Chissa z „Black Series”. I jak dawniej też chciałem ekranizacji tej trylogii, tak dziś już nie chcę. Nie będę tu pisał o „poprawności” czy „terrorze SJW” , bo nie o to tu chodzi, ale w Nowych Star Wars takie postacie po prostu by się nie odnalazły. Pełna własnych demonów i wątpliwości Mara kwestionujące swoją wolną wolę, Joruus i cała historia za nim stojąca czy Pellaeon, który teoretycznie stoi po „złej” stronie, ale jest patriotą i wiernym wojskowej przysiędze, tacy bohaterowie nie pasują do prostego, biało czarnego świata DisneySW. Tam zły ma być, zły, dobry ma być dobry i nie ma miejsca na większe rozważania.
    Podobno Zhan od nowa pisze Thrawna osadzonego już w nowym kanonie, chyba coś już nawet wyszło, ale nie wiem. (o Thrawnie w „Rebels” nie wspomnę, ale jeżeli uważacie że DeDecy sprofanowali PLiO to Dave Filoni powinien stanąć przed trybunałem w Hadze za to co zrobił z niebieskim admirałem) .

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zahn napisał już całą nową tryologię Thrawna – składają się na nią powieści „Thrawn” z 2017, „Thrawn: Alliances” z 2018 roku i „Thrawn: Treason”, opublikowana mniej niz miesiąc temu. Nie czytałem żadnej z nich, ale z tego co słyszałem, z tych trzech najlepszy jest „Thrawn”, a pozostałe bardzo ucierpiały na tym, że ze względu na nową trylogię filmów Zahn nie może opowiadać o żadnych istotnych zdarzeniach po Endorze, a ze względu na Filoniego i jego możliwy kolejny serial animowany nie może też doprowadzić historii Thrawna do żadnej konkluzji. Czyli, książki w stylu „pojawia się zagrożenie A, ale wiadomo, że ostatecznie to nic ważnego, a postać Thrawna w żaden sposób się nie zmieni”.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
      1. Ogólnie, to nowe Expanded Universe często sprawia takie wrażenie, jakby twórcom, nawet tym najlepszym, nie pozwalano tworzyć własnych historii, tylko dawno zlecenie, żeby zapełnili jakieś luki między V i VI częścią filmów, albo jakimiś dwoma odcinkami serialu. W rezultacie większość nowych opowieści nie jest ani wciągająca, ani oryginalna, bo wiadomo, że na samym końcu bohaterowie i galaktyka będą w tym samym miejscu, a historia się nie rozwinie – czyli, żadnych istotnych rozwojów akcji. Zamiast Imperium Fela, Yuuzhan Vongów, odrodzonego Palpatine’a (nawiasem, mówiąc, kiedyś nie znosiłem całego cyklu Dark Empire, ale ostatnio zaczynam się do niego przekonywać) – czegokolwiek nowego – mamy opowieści w stylu, „co robił Wielki Admirał Thrawn pomiędzy 9 a 15 odcinkiem czwartego sezonu Star Wars Rebels” (Thrawn: Treason jest dosłownie tym).

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
        1. „Zamiast Imperium Fela, Yuuzhan Vongów, odrodzonego Palpatine’a (…) – czegokolwiek nowego – mamy opowieści w stylu, <>”
          Przez to Nowy Kanon wydaje się strasznie „płaski”. Kampania Thrawna, Inwazja Vongów, Insurekcja Koreliańska… to wszystko wylądowało w koszu i w zamian dostaliśmy 30 lat niczego. Żeby nie było, nie wymagam ogólnogalaktycznego kryzysu co 5 lat, jak to było w EU, ale spójrzmy prawdzie w oczy, mogli lepiej zagospodarować to okienko czasowe. Bo wyszło im, że Imperium 2.0 wzięło się znikąd, a ich Przywódca to już kompletny random. A wystarczyło wzorować się na Imperium Fela. Tak, wymagałoby to trochę tłumaczenia, ale po coś są te ikoniczne napisy początkowe. No i całość skorzystałaby jak zaczęli od Narodzin Najwyższego Porządku/Upadku Bena Solo, a nie dostarczali nam to w ekspozycji i retrospekcji.

          „I jak dawniej też chciałem ekranizacji tej trylogii, tak dziś już nie chcę. (…), tacy bohaterowie nie pasują do prostego, biało czarnego świata DisneySW. Tam zły ma być, zły, dobry ma być dobry i nie ma miejsca na większe rozważania.”
          Raz próbowali uderzyć w ambitniejsze nuty. Biedny RJ, takiego hejtu to nawet Jar Jar Binks się nie doczekał…
          „(…) ale jeżeli uważacie że DeDecy sprofanowali PLiO to Dave Filoni powinien stanąć przed trybunałem w Hadze za to co zrobił z niebieskim admirałem”
          Szalony Kapelusznik? A daj Pan spokój… wszedł w kanon SW jak pancernik Potiomkin.

          To mi się podoba 0
          To mi się nie podoba 0
  4. Faktycznie, trylogia Thrawna, jako jedyne z książek gwiezdnowojennego uniwersum trzymają poziom. Ale jeśli to jest wyznacznik maksymalnej jakości tych książek, to się nie dziwię, że Disney lekką ręką przekreślił to dziedzictwo. Tam dobre są tylko momenty 🙂

    A’propos zbliżającej się premiery ostatniej części sagi: czy i jak zamierzacie przypomnieć sobie wcześniejsze części. Bo ja ostatnio, w 2 dniowym maratonie obejrzałem filmy w następującej kolejności:
    – Solo;
    – Łotr 1;
    – Nowa nadzieja;
    – Imperium Kontratakuje;
    – Atak klonów;
    – Zemsta Sitów;
    – Powrót Jedi;
    – Przebudzenie Mocy;
    – Ostatni Jedi;
    … i jestem pod wrażeniem rozmachu sagi i tego jak bardzo, jest ona spójna Zaskakuje mnie też jej „rodzinność”, bo śledzimy historię rodu Skywalkerów na przestrzeni 3 pokoleń uwikłanej w historyczne zmagania na najwyższym szczeblu pomiędzy Jasną i Ciemną strony Mocy. To robi wrażenie.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  5. Mnie w tych książkach zawsze wkurza brak odpowiedniej skali i szerszego spojrzenia. O ile w opowiadaniach się to jakoś sprawdzało (czytałem chyba Opowieści z kantyny Mos Eisley i Opowieści łowców nagród), tak powieści skupiające się na kilku postaciach, a dziejące w gigantycznych przestrzeniach galaktyki, jakoś nie działają. Gdzie tu wielka polityka? Przecież te tysiące światów ma miliony dyplomatów, polityków, działaczy, wojskowych, tam powinno aż kipieć! A z reguły zamiast tego czytelnik otrzymuje jakiś Schwarzcharakter, który ma niecny plan rodem z kreskówki i dziesięć postaci na krzyż, z którymi go realizuje/które mu przeszkadzają.
    Jeszcze inna rzecz to umieszczanie postaci nie tam, gdzie ich miejsce. Leia po Powrocie Jedi nie powinna hasać po całej galaktyce z blasterem w dłoni. Powinna być w centrum wspomnianej polityki. Zresztą jest to dla mnie chyba największy zarzut pod adresem Epizodu VI – wyprawa Lei na Endor była tak samo bezsensowna, jak posyłanie tam R2-D2 i C3PO, aczkolwiek tam okoliczności były nieco inne, bo gdyby nie ta walka, Rebelii po prostu za moment by nie było. W książkach nie ważne kto jest kim, zawsze będzie dziarsko skakał z planety na planetę, jakby dzieliło je parę kilometrów i prędzej czy później skończy siłując się z jakimś niemilcem, albo strzelając komuś w czoło. W tym nowym kanonie nic się nie zmieniło. Czytałem Tarkina i tam wielki moff, jeden z 12 „gubernatorów” w galaktyce, gania się między gwiazdami jakimś stateczkiem kosmicznym. No kaman…

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Jakbym ja miał wskazać najbardziej mierżącą mnie przywarę starego EU to chyba byłby to brak character developmentu. Gwiezdne Wojny z założenia są historią pokoleń. Bohaterowie jednej Trylogii prowadzą protagonistów następnej. Dlatego postacie muszą się rozwijać na przestrzeni lat. Najlepiej to chyba widać po Kenobim. Obi-Wan z Wojen Klonów to zupełnie inna kreacja niż Ben z czasów Rebelii. A w Rozszerzonym Uniwersum jak to wygląda? Ano tak, że Luke to Luke, niezależnie czy ma lat 20 czy 65. I nie tylko chodzi mi o charakter walecznego młodzieńca, ale także jego wygląd. Popatrz po okładkach, te postacie praktycznie w ogóle się nie zmieniają…

      Nowy Kanon to już nie moja bajka, wyrosłem, ale tutaj chyba wskazałbym spłycanie. Niby skasowanie Legend miało dać im wolność artystyczną, ale średnio to wyszło. Wszystko kręci się wobec jednych i tych samych postaci (jak we wczesnych komiksach od Marvela), a EU to obok porzuconych szkiców dyżurne źródło „natchnienia” dla Filoniego i Abramsa.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button