Okoliczności w jakich po raz pierwszy obejrzałem „Coś” odcisnęły na mnie swoje piętno. Byłem wówczas małym chłopcem, ale cała sytuacja utkwiła mi w pamięci tak dobrze, że potrafię ją dziś odtworzyć ze szczegółami. Był lipiec, początek lat 90.. Wskutek pewnego zbiegu okoliczności miałem spędzić wieczór samemu w domu mojego wujka, który wraz z moimi rodzicami udał się na wesele. Ale żeby czas do powrotu rodziców upłynął mi szybciej, wujek wypożyczył całą masę kaset wideo. (Tu małe wyjaśnienie dla młodszych czytelników. W latach 90. filmy oglądało się na analogowych taśmach magnetycznych – tzw. kasetach VHS. A w pierwszej połowie lat 90., kasety wideo, nawet te, za które płaciło się w wypożyczalni, były najczęściej pirackie.) Pożegnawszy się z rodzicami, usiadłem przed telewizorem i sięgnąłem po pierwszą z taśm. Na kasecie znajdowała się wykonana odręcznie naklejka, informująca, że film jest z gatunku science-fiction, produkcji amerykańskiej. Był też tytuł. John Carpenter’s The Thing. Wrzuciłem kasetę do magnetowidu.
Dobra, nie ma co owijać w bawełnę. Miałem z tego traumę na wiele tygodni. A widząc w telewizji film albo program pokazujący lodowe pustkowia, natychmiast znajdowałem wymówkę, by wyjść do innego pomieszczenia. Troszkę mnie ten film emocjonalnie poturbował. Ale z drugiej strony – nie mogłem sobie wymarzyć lepszego wprowadzenia w świat horroru. Bo „Coś” (w oryginale „The Thing”) jest nie tylko najlepszym filmem Carpentera. To po prostu jeden z najlepszych filmów grozy w historii kina. Od początku do końca niemal idealny.
Akcja toczy się w roku 1982, w odciętej od świata amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie. Pewnego dnia personel stacji staje się świadkiem nadzwyczajnej sytuacji. Samotny owczarek husky ucieka przed ścigającymi go, na pozór szalonymi mężczyznami w norweskim śmigłowcu. Pies wpada pomiędzy Amerykanów, Norweg otwiera w ich stronę ogień. Wywiązuje się strzelanina, napastnik umiera. Wszyscy są – najdelikatniej mówiąc – skonsternowani. Wieczorem tego samego dnia zrozumieją co powodowało Norwegami. Pod postacią uroczego pieska skrywa się zmiennokształtne monstrum, zdolne rozmnażać się i imitować każdą postać – tak zwierzęcia, jak człowieka.
„The Thing” Johna Carpentera określa się czasem mianem remake’u klasycznego, czarno-białego horroru z lat 50. – „The Thing from Another World”. W rzeczywistości jest to raczej wierna adaptacja materiału źródłowego wspomnianego filmu. Mowa o noweli „Who goes there?” Johna W. Campbella – jednego z najciekawszych amerykańskich pisarzy science-fiction. Notabene jest to jeden z ulubionych pisarzy George’a R.R. Martina. Warto to zapamiętać, bo wrócimy jeszcze do zaskakującego podobieństwa pomiędzy prozą GRRM-a, a filmem Carpentera.
W filmie obserwujemy personel stacji badawczej, który zachowuje się w najbardziej nietypowy dla postaci z filmów grozy sposób. Owszem, są odcięci od świata, zamknięci w klaustrofobicznej przestrzeni i przestraszeni. Udziela im się lęk i paranoja. Obcy może być każdym z nich. Ale jednocześnie robią to, co w horrorach widujemy rzadko. Myślą. Próbują wytropić obcego i zniszczyć go, nim pochłonie ich wszystkich albo wydostanie się na świat. A film ani przez moment nie stosuje tanich chwytów, nie próbuje wykonywać zwrotów akcji dla samej radości zaskoczenia widza. Przeciwnie. Jeśli obejrzymy film bardzo uważnie, to odnajdziemy ślady wskazujące na to kto jest w danej scenie prawdziwym człowiekiem, a kto duplikatem. To właśnie wspomniane podobieństwo pomiędzy prozą Martina, a horrorem Johna Carpentera. Jeśli zadamy sobie wysiłek, by śledzić wszystkie detale, odnotowywać w pamięci zmiany ubrań, albo śledzić los pewnych kluczy, film odsłoni przed nami rozwiązanie zagadki. Ale nie ma co się łudzić – przy pierwszym seansie i tak się nie uda.
Na szczęście film ogląda się fantastycznie nawet bez prób zabawy w Sherlocka Holmesa. Z każdą sceną coraz bardziej udziela nam się lęk i paranoja personelu stacji. W dużej mierze dzięki fenomenalnym kreacjom aktorskim. Prym wiodą oczywiście Kurt Russell jako MacReady, Keith David jako Childs i Wilford Brimley jako dr Blair, ale tak naprawdę to na słowa uznania zasługuje absolutnie każdy z mężczyzn, których zobaczymy w filmie (bo kobiet tu nie uświadczymy).
Od strony wizualnej film jest niemal perfekcyjny. Praca kamery to majstersztyk. Równie wielka w tym zasługa reżysera, co operatora filmowego, którym na planie „The Thing” był legendarny Dean Cundey, odpowiedzialny później za zdjęcia m.in. do „Kto wrobił królika Rogera?”, „Apollo 13” i „Parku Jurajskiego”. Efekty specjalne są dziełem dwóch geniuszy – Roba Bottina (później pracował m.in. przy „Robocopie” i „Siedem”) oraz Stana Winstona („Aliens”, „Terminator” – pierwsze 3 części, „Iron Man”, „Park Jurajski”). Panowie z gumy, plastiku i dużej ilości kleistych substancji, stworzyli monstra, które nie tylko przez długie miesiące nawiedzały mnie w koszmarach, ale nie zestarzały się do dzisiaj.
A do tego jeszcze muzyka. Powoli wzmagające lęk w naszych sercach, oszczędne syntezatorowe kompozycje Ennio Morricone. Poproszony o współpracę słynny muzyk przygotował do filmu temat przewodni, który… mogłaby być dziełem samego Carpentera. Do dziś niektórzy spekulują, że podobieństwo pomiędzy ścieżką dźwiękową „The Thing” a wcześniejszymi i późniejszymi kompozycjami Carpentera (mowa o motywach przewodnich z „Halloween” albo „Księcia Ciemności”) są zbyt duże, by mogły być tylko hołdem Morricone dla warsztatu reżysera. Ale to kto zapisywał na papierze nuty jest nieistotne. Najważniejszy jest wniosek – muzyka z „The Thing” to jeden z najlepszych motywów nie tylko w historii horroru, ale w historii kina.
„Coś” otarło się o perfekcję. Ale bardzo drobne wady sprawiają, że nie mogę przyznać filmowi pełnej dyszki. Mowa o końcówce. Nie chodzi mi o ostatnią scenę, która jest dziełem czystego geniuszu, ale generalnie o trzeci akt, który nagle dostarcza nam sporej dozy akcji. Coś w tym momencie się psuje. Działania kosmity przestają być w stu procentach wiarygodne, wyczyny MacReady’ego za bardzo przypominają film akcji, a efekty – ten jeden jedyny raz – zawodzą. To pojedyncze fragmenty filmu, w których twórcy sięgnęli nie po animatronikę, a animację poklatkową. Rezultat razi. Na szczęście lekki niesmak zmywa – wspomniane przeze mnie wcześniej – błyskotliwe zakończenie.
Nim zakończę tę recenzję, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. „The Thing” doczekało się w 2011 roku prequela, a właściwie to miękkiego rebootu. Na domiar złego noszącego ten sam tytuł co oryginał Carpentera. Film opowiada o wydarzeniach ze stacji norweskiej, które – dziwnym trafem – kubek w kubek odpowiadają temu, co działo się na stacji amerykańskiej. Prequel jest pod każdym względem (od efektów specjalnych po logikę scen prezentowanych na ekranie) gorszy od oryginału. Może na tle współczesnych horrorów nie prezentuje się tak źle, ale obejrzenie go przed produkcją Carpentera może popsuć zabawę. Czujcie się ostrzeżeni!
Coś (1982)
-
Ocena DaeLa - 9/10
9/10
Z tymi fragmentami, które mają wskazywać na to, kto jest obcym, a kto człowiekiem to dość różnie wychodzi. Wtedy, kiedy scena ma to pokazać, rzeczywiście tak jest (np. brak odblasku w oczach- Palmer podczas testów z krwią)- jednak chwilę wcześniej tego elementu nie ma. Podobnie jak rzekomy brak wydychania pary przez obcych, co jednak po przemianie im się zdarza (Bennings jeżeli mnie pamięć nie myli). Także w ostatniej sceny tego rodzaju braki się zdarzają, chociaż tutaj ze względu np na ubiór można mieć więcej pewności. Mimo wszystko nie wpływa to negatywnie na odbiór filmu, a cały czas stawia pod znakiem zapytania to, jak się zakończyło. Także jeden z lepszych filmów wszechczasów, ten klimat wręcz wylewa się z ekranu.
Odblask w oczach to chyba fałszywy trop. To samo z parą z ust. Natomiast ubrania to absolutny pewnik. Podczas przemiany obcy rozszarpuje ciuchy i musi założyć nowe. Więc warto sprawdzić kto w dość niespodziewanych okolicznościach zaliczył zmianę garderoby.
Odblask w oczach został potwierdzony przez jednego z twórców filmów z ekipy, ale to się chyba tyczyło tylko sceny z badaniem krwi. Bardziej podobno nie przykładano wagi do ciuchów. My wiemy o tym, ale ekipa kilka razy przyznała się do błędu (albo tak przynajmniej twierdzili, była fajna stronka kiedyś Outpost 31, gdzie były wypowiedzi twórców, wywiady z aktorami (na pewno Joe’m Polisem, co grał Fuchsa – młodego naukowca w okularach, asystenta Blaira). Np rozerwane kalesony są dwukrotnie – które jak wychodzi, są tej samej postaci a wskazują na dwa przejęcia (wpierw Nauls- kucharz – który podczas dyskusji o obcym je wyrzuca z kuchni i drugi raz, gdy MacReady nagrywa swój „testament”). Jak się uważnie ogląda (po raz drugi czy któryś) to można zauważyć, kolejność przejmowania danych postaci – np gdy palą Benningsa i szczątki ze szwed…norweskiego obozu, brakuje jednej postaci, która okazuje się obcym. John Carpenter starał się jednak dawać wiele wskazówek, czy to martwym spojrzeniem Palmera czy genialnym motywem muzycznym.
Dokładnie o to mi chodziło. Swoją drogą prosiłbym o zrecenzowanie filmu 12 małp.
Będąc ogromnym fanem tego filmu, który obejrzałem i odsłuchałem jakieś sto razy, sprawdziłem, czy nie mam jakichś własnych notatek dotyczących zmiany strojów bohaterów. No i okazało się, że oczywiście, że mam. Więc zauważyłem tylko dwie istotne zmiany, mogące nam sugerować iż dana postać jest „Rzeczą”: Główny biolog w początkowych scenach filmu paraduje w żółtej koszulce, by po swoim zaginięciu, odnotowanym przez innych członków zespołu, pojawić się w białej. Pierwszy Mechanik w ostatecznych scenach filmu ma niebieską kurtkę, a gdy tajemniczo znika i pojawia się w samej końcówce, jest ubrany na biało (mimo, iż jest burza śnieżna, nie wygląda to na inną kurtkę – która wisi sobie spokojnie w „szatni” kilka scen wcześniej). Ponieważ sam reżyser twierdzi, że w finale jeden z bohaterów jest imitacją, to ta zamiana by z tą tezą współgrała. Niestety, pozostałe dwie postacie nie mają zmienionych ubrań: geolog chodzi w tym samym szarym sweterku, a drugi pilot i mechanik ma przed przejęciem i po przejęciu (przez „Cosia” oczywiście) taką samą, ciemno-zieloną koszulkę.
(mimo, iż jest burza śnieżna, nie wygląda to na inną kurtkę – która wisi sobie spokojnie w “szatni” kilka scen wcześniej).
Powinno być: (mimo, iż jest burza śnieżna, nie wygląda to na tę samą, niebieską kurtkę pokrytą śniegem – ale na inną kurtkę – która wisi sobie spokojnie „w szatni” kilka scen wcześniej).
Ciekawa historyjka. Moja pierwsza przygoda z „Coś” 1982 nastąpiła w 1989, gdy bylem na chorobowym tydzień, gdy chodziłem jeszcze do podstawówki, bo się poturbowałem dość porządnie, a ojciec przyniósł do domu pożyczoną kasetę VHS od kolegi z pracy z filmem „Coś” 1982 i „Martwe zło 2” 1987 🙂 Oba filmy zrobiły całkiem spore wrażenie na wówczas młodym człowieku.
Ach „Coś”. Film po którym przez dwa tygodnie przyglądałem się z poderzliwością kotu 😀 Nie zestarzał się zupełnie, bo sam widziałem go po raz pierwszy jakieś cztery lata temu i zrobił na mnie znaczne wrażenie, mimo, że w horrorach nie gustuję.
” Nie zestarzał się zupełnie, bo sam widziałem go po raz pierwszy jakieś cztery lata temu i zrobił na mnie znaczne wrażenie”
to zdanie dotyczy nadal kota? 😀
Znaczenie przecież jest dokładnie zaznaczone w drugiej części „w horrorach nie gustuję”. Kiedy przychodzili goście, to ta mała bestia miała w zwyczaju biegać po domu z wyciągniętymi pazurami i rzucać się na wszystko, co stanęło jej na drodze. Prawie jak w filmie 😀 Man is the warmest place to hide też by się co do niego zgadzało 😛
Heh, co za przypadek. 😉 Właśnie niedawno mówiliśmy o „Coś” i jego prequelu/remake’u. Dodam więc, że to i jeden z moich ulubionych filmów w ogóle. Choć ja kwalifikuję go jednak bardziej jako film SF niż horror. Zawsze też zastanawiało mnie na ile pierwszy „Obcy” czerpał inspirację z tego samego źródła, czyli książeczki „Who Goes There?” Zbyt wiele jest w nich podobieństw aby było to dziełem przypadku.
obejrzalem i zastanawiam sie jak to mozliwe ze „najlepszy horror” nie jest ani przez chwile straszny. jak na swoje lata jest dobry, ale jak na dzisiejsze standardy pupy nie urywa. takie 7,5/10 w gruncie rzeczy schemat filmu jest taki sam jak w obcym czy event horizon, tylko zmienia sie miejsce wydarzen(nie zeby mnie to zaskoczylo xD).
obejrzalem raz i moge to odchaczyc, nie wiem co maja w glowach ludzie, ktorzy ogladaja to po -nascie razy xd jest mnostwo lepszych i ciekawszych filmow. horrorow tez.
człowieku, Ty oglądasz te filmy a nic z nich nie rozumiesz? to po co oglądać?
obejrzyj sobie lepiej mam talent, albo na wspolnej gdzie masz scieme powiedziana wprost ze to prawda.
Cos to arcydzielo filmu grozy, nie mial byc straszny obrazkami, ale przerazajacy w swoim sensie. to jest taki esej o egzystencji, o czlowieku, o bezradnosci i nieufnosci wobec przerazenia, zagrozenia zycia.
jak tego nie widzisz, nie rozumiesz to twoj problem. nie filmu, ktory docenily setki milionow widzow.
rozumiem film i to ze spuszczacie sie nad tymi starymi filmami, ktore w swoich czasach robiły furorę i mozna je lubic i ogladac z sentymentu, ale obiektywnym okiem ktos musi spojrzec i powiedziec jaka jest prawda. a prawda jest taka ze jak na dzisiejsze standardy, film jest zjadliwy. ale na pewno nie jest arcydziełem, przeciez nie obyło się bez wad, ktore przez wzglad na fabule przypisywane sa geniuszowi tworcow xD
„obejrzyj sobie lepiej mam talent, albo na wspolnej”
sory, nie ogladam TV 🙁
„nie mial byc straszny obrazkami, ale przerazajacy w swoim sensie. to jest taki esej o egzystencji, o czlowieku, o bezradnosci i nieufnosci wobec przerazenia, zagrozenia zycia”
to samo mozna powiedziec o wielu innych filmach, ktore stoja o klika polek wyzej niz twoje „arcydzieło”.