FilmyKlasyka Kina

Garsoniera (1960)

Billy’ego Wildera przedstawiałem już naszym Czytelnikom przy okazji tekstu o „Asie w potrzasku”, czyli jednym z pierwszych dziennikarskich filmów nakręconych przez Hollywood. Pochodzący z Galicji reżyser jest powszechnie uznawany za jednego z najwybitniejszych twórców wszech czasów. Nic w tym dziwnego – Wilder osobiście odebrał sześć♠ statuetek Oscara, a w roli nominowanego był zapraszany przez Akademię Filmową aż dwadzieścia jeden razy! Wybitny reżyser i scenarzysta (większość scenariuszy tworzył samodzielnie) został szczególnie wyróżniony w 1961 roku, kiedy podczas jednej gali ustrzelił oscarowego hat-tricka: wygrał jako producent w kategorii Film Roku, otrzymał też Oscary za reżyserię i scenariusz oryginalny. Wszystko to dzięki „Garsonierze”, klasykowi amerykańskiego kina, obsypanemu nagrodami po obu stronach Oceanu. To film, który mimo upływu lat, wciąż skutecznie emocjonuje i wzrusza dostarczając filmowej rozrywki na najwyższym poziomie.

Codzienność C.C. Baxtera to wielkopowierzchniowe biuro i skromna kawalerka. Wizja amerykańskiej korporacji ubezpieczeniowej zaprezentowana w filmie Wildera, jest często wykorzystywana przez współczesnych – vide na przykład „Wilk z Wall Street”.

„Garsoniera” to gatunkowy kolaż, dosyć odważny, jeśli weźmiemy pod uwagę rok premiery filmu. Na powierzchni scenariusz przypomina klasyczną komedię pomyłek, ale w jego głębi znajdziemy melodramatyczny i gorzki, zupełnie poważny komentarz społeczny.

Głównym bohaterem filmu jest C.C. Baxter, w którego rewelacyjnie wcielił się Jack Lemmon. Niechże za jakość tej kreacji przemówi w moim imieniu garść statystyk: Lemmon otrzymał za tę rolę Złotego Globa, nominację do Oscara oraz BAFTĘ w 1961 roku. Wybitny aktor zagrał w „Garsonierze” nieporadnego konformistę – Baxter jest uwikłanym w niemoralne praktyki kolegów z pracy agentem ubezpieczeniowym. Pracuje w ściśle hierarchizowanej, międzynarodowej korporacji w Nowym Jorku, a jego kariera nabiera tempa ze względu na… atrakcyjnie położone mieszkanie, które Baxter wynajmuje swoim kolegom jako garsonierę do nieoficjalnych schadzek z kobietami. Baxter użycza im swojego mieszkania na kilka godzin, samemu znajdując inne zajęcia – a to włóczy się po okolicy, a to zostaje w biurze po godzinach. Wdzięczni współpracownicy obiecują mu wspaniałe referencje i pozytywną ocenę efektywności pracy, co pozwala mu piąć się w górę po biurokratycznej drabinie korporacyjnej kariery.

Od lewej: C.C. Baxter (Jack Lemmon), Fran Kubelik (Shirley MacLaine) oraz Mr. Sheldrake (Fred McMurray). Miłosny węzeł połączy tą trójkę, prowadząc do kilku zabawnych sytuacji. Slapstickowość „Garsoniery” jest jednak rozmyślnym zabiegiem – pod spodem kryje się wiele dramatu, a nawet jedna tragedia. To pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się miłośnika filmu – tym bardziej że powyższa trójka zagrała koncertowo.

Tutaj ukryte jest drugie dno filmu. Pomimo, że „Garsoniera” momentami wygląda jak klasyczna, slap-stickowa komedia pomyłek, tak naprawdę jest gorzkim portretem kapitalistycznej klasy średniej, pogrążonej w tabelkach, wynikach i pogoni za niezdefiniowanym szczęściem. „Garsoniera” jest też filmem uderzającym w osobowość współczesnego mężczyzny sukcesu, który przedstawiony jest jako pozbawiony moralności, nieuczciwy i niewierny egoista-mizogin. Na początku lat sześćdziesiątych ta gorzka prawda o „ojcach założycielach” amerykańskiego boomu gospodarczego była trafnie wbitą szpilą, pobudzającą jednocześnie społeczne sumienie kilku pokoleń.

Krytyczny wymiar scenariusza został przez Wildera skrzętnie przypudrowany nie tylko wspomnianym, komediowym sznytem, ale również wątkami żywcem wyjętymi z oper mydlanych – czyli romansem i melodramatem. Czyniąc długą historię krótką: Baxter zakochuje się w kobiecie, która z kolei zakochana jest w jego przełożonym, stanowiącym przykład beznadziejnego mizogina opisanego we wcześniejszym akapicie. Bohaterowie wplątują się w niebezpieczny miłosny trójkąt, będący podstawą do wielu omyłek i nieporozumień, które w głównej mierze spadają na konto pozbawionego asertywności głównego bohatera. W rezultacie, staje on przed odwiecznym dylematem spod znaku „mieć czy być?”, który twórcy filmowi przepracowali już do tego stopnia, że ta akurat warstwa scenariusza nie powinna widzów zaskoczyć. Nie zmienia to faktu, że wątek melodramatyczny został w „Garsonierze” potraktowany bardzo profesjonalnie i w żadnej mierze nie urąga jakości całego dzieła.

Słynna scena, w której Baxter przygotowuje spaghetti, wspomagając się rakietą tenisową – trafiła nawet na plakaty promujące film.

Ogromna w tym zasługa Shirley MacLaine – kolejnej gwiazdy Hollywood, która znalazła się na liście płac. Nagrodzona Oscarem za wybitną i dojrzałą rolę w „Czułych słówkach” aktorka była nominowana przez Akademię aż osiem razy, w tym również za „Garsonierę”. Jej postać to typowa dla tamtego okresu, zagubiona kobieta o dobrym sercu, której jedynym problemem jest – jak to sama trafnie ujmuje w jednej ze scen – „Zakochiwanie się w nieodpowiednich ludziach, w nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim miejscu”. Tragiczną postać Fran Kubelik współcześnie można interpretować jako symbol miejsca, jakie w społeczeństwie Ameryki połowy wieku zajmowały kobiety. Traktowane jako „trofea” do zdobycia, z uzależnioną od mężczyzn ścieżką rozwoju zawodowego i samorealizacji. Ten relikt minionych czasów, kronikarsko odnotowany przez Wildera jest dla dzisiejszego widza pożyteczną lekcją obyczaju i pocztówką z okresu, kiedy szowinizm był społeczną normą, a feminizm z kolei oznaczał autentyczną walkę o podstawowe prawa i wartości, nie zaś – przywileje.

Jeden z najbardziej wzruszających momentów „Garsoniery” – brutalne zestawienie szowinistycznego świata z naiwnym, lecz czystym kobiecym uczuciem. Osiągnięty w nim efekt potęguję rzecz jasna kapitalna gra pani MacLaine.

Wilder próbuje w „Garsonierze” wejść w rolę dworskiego Stańczyka, który rzuca społeczeństwu jego hipokryzję prosto w twarz, jednocześnie bawiąc je i zmuszając do euforycznych wzruszeń. „Garsoniera” to barwna opowieść o miłosnym trójkącie, w której pierwsze skrzypce gra jednak filozoficzna dysputa o moralności i etyce współczesnego świata. Z tych właśnie powodów jest to film ponadczasowy i słuszne obsypany nagrodami – jego wydźwięk nie stracił na jakości, czego do końca nie można powiedzieć o zastosowanej formie – ta jest już nieco archaiczna i z pewnością przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom „starej szkoły”, której Wilder był przecież niezrównanym Mistrzem. Z dzisiejszego punktu widzenia film okazuje się zaskakująco przyjemny w odbiorze – poza jedną, czy dwiema scenami, które mogłyby zostać spokojnie skrócone o połowę, seans jest regularnie urozmaicany popisami wybitnych aktorów i wspomnianymi wcześniej „comic reliefs”, stosowanymi zgodnie z literą Sztuki. Na szczególną uwagę, poza Lemmonem i MacLaine zasługują również odtwórcy ról drugoplanowych: charyzmatyczny Fred McMurray w roli pana Sheldrake’a oraz Jack Kruschen – nominowany do Oscara za wyrazistą rolę cynicznego doktora, zamieszkującego w sąsiedztwie tytułowej garsoniery głównego bohatera.

Billy Wilder na planie. Zdjęcie zdradza bardzo sympatyczną atmosferę podczas produkcji – wybitny reżyser zawsze dbał o pozytywne nastawienie wykonawców do swojej pracy. Efekty jego podejścia można mierzyć w dziesiątkach Oscarów.

Relacje pomiędzy ludźmi, hierarchiczność i fasadowość stosunków w pracy oraz przede wszystkim: niesprawiedliwe i pełne hipokryzji relacje damsko-męskie ukazane w filmie, współcześnie niewiele straciły na aktualności. Mimo półwiecza, które minęło od premiery filmu, „Garsoniera” to wciąż uniwersalnie trafny i znakomicie obsadzony kinowy pamflet wymierzony w zblazowany, korporacyjny świat klasy średniej. Jest to też jeden z najbardziej docenianych filmów wszech czasów – 10 nominacji do Oscara, w tym Piątka Kategorii Głównych (Film, Reżyseria, Scenariusz i pierwszoplanowe kreacje), potrójne zwycięstwo w Złotych Globach, trzy BAFTY, Złota Palma w Cannes, a nawet nominacja do Grammy dla autora klasycznej, melancholijnej ścieżki dźwiękowej, legendarnego Adolpha Deutscha.

Dzisiaj film jest regularnie notowany na listach zestawiających największe osiągnięcia kinematografii. Na liście „IMDB Top 250” – największego internetowego portalu poświęconego filmom – zajmuje 108 miejsce. I choć wszelkie tego typu rankingi zawsze wywołują kontrowersje i spory w środowisku kinomanów, to akurat o „Garsonierę” nikt szat nie zdziera. Jest na swoim miejscu – czyli wśród największych.

Garsoniera (1960)
  • Ocena Pquelima - 9/10
    9/10

♠ – Właściwie to siedem, jeżeli liczyć Oscara honorowego, czyli Nargodę im. Ivringa G. Thalberga, przyznawaną w uznaniu za wkład w historię kinematografii oraz całokształt twórczości. Wilder odebrał honorowego Oscara w 1988 roku.

To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 13

  1. Już dawno mam w planie obejrzeć, ale jednak ten sztafaż 'głupiej komedii’ zawsze sprawiał, że oglądałem co innego.

    Z Wildera uwielbiam 'Bulwar zachodzącego słońca’. Mógłbyś o tym coś skrobnąć. Na marginesie Oscary aktorskie zgarnęli wtedy Burt Lancaster i Elizabeth Taylor. Wielkie gwiazdy, ale także znakomici aktorzy. A Kruschena nagrody pozbawił Peter Ustinov za 'Spartakusa’. Spod ręki twojego ulubieńca 🙂

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Ustinov był chyba trochę lepszy, ale może dlatego, że dostał więcej czasu ekranowego w epopei Kubricka.
      Kruschen dał tutaj klasyczny drugi plan – a więc postać niezwiązana z losem głównych bohaterów, ani z wiodącym wątkiem scenariusza. To też taka ciekawa obserwacja, jak się kiedyś traktowało te kategorie – bo dzisiaj mamy już pomieszanie z poplątaniem, wciskanie aktorów pierwszoplanowych do drugiego i na odwrót.

      „Bulwar” to wilderowski swansong, szansa na tekst jest, tylko musiałbym sobie przypomnieć ten film. \

      „Garsonierę” szczerze polecam, zdecydowanie komedii jest tam najmniej, to w gruncie rzeczy gorzki dramat podlany niepopularną już dzisiaj melodramą.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
    1. Ja mam do niego ogromny szacunek za rzeczy, które robił już w podeszłym wieku, w innej erze aktorstwa i kinematografii. „Grumpy Old Men”, „Glengary Glen Ross” – dwa kapitalne duety, które tworzył z Walterem Mathau i Alem Pacino.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  2. 1959 – Pół żartem, pół serio
    1960 – Garsoniera
    1961 – Śniadanie u Tiffany’ego

    W trzy lata powstały największe romantyczne klasyki wszechczasów, może jakaś seria o tym okresie? :>

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Idąc tym tropem, trzeba by było omówić (zrecenzować) całą Złotą Erę Kina 🙂

      Ale fakt, że wymieniona trójka to giganci. W dwóch pierwszych grał zresztą Lemmon, a reżyserował Wilder – chociaż gdybym miał prywatnie je oceniać, to „Śniadanie…” byłoby chyba na szczycie listy.

      O wszystkich warto pamiętać, wszystkie obejrzeć. Zasługują też na teksty, ale obecnie mam plan zmienić nieco klimat i następny chyba będzie…. film cyberpunkowy, który nie jest Blade Runnerem 😉

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
        1. Cytując klasyka, jakim niewątpliwie jest Tadeusz Sznuk: Otóż nie. 🙂

          Johnny Mnemonic jest całkiem niezły, ale to taki film na raz. Po jednym obejrzeniu niespecjalnie mam ochotę do niego wracać. To, co mam na myśli jest zdecydowanie bardziej klimatyczne 🙂
          I mniej znane. To będzie kolejna ciekawostka.

          To mi się podoba 0
          To mi się nie podoba 0
          1. myślę, że jednak będzie bardziej opisowy tekst o filmowych cyberpunkach, na liście znajdzie się film o którym myślałem wyżej 🙂

            Mnemonic być może też. Inne propozycję, kolego Atos?

            To mi się podoba 0
            To mi się nie podoba 0
            1. Moim zdaniem, to dobry pomysl, o ile dobrze rozumiem. Proponujesz serie o filmach z cyberpunkiem?

              Ja bym dosyc luzno wymienil Brazil, oryginalne Total Recall, moze jeszcze Teorie Wszystkiego Gilliama, ale w sumie duzo nie znam. Czasami trafiaja sie obrzeza cyberpunka w filmach, choc to raczej i tak wyjatki. Dlatego bardzo podobal mi sie nowy Blade Runner, naprawde klimatycznie wyszedl ten film.

              'Garsoniera’ jednak poczeka, wybralem sie na nowych Avengersow. Jestem w miare zadowolony, chociaz film momentami sie dluzyl. Plus za koncowke, bo w trakcie spodziewalem sie jednak tkliwego happy-endu, przynajmniej tak to wygladalo. Niemniej, warto obejrzec, a jak ktos nie jest jeszczze przemeczony Marvelem to moze sie bardzo spodobac.

              To mi się podoba 0
              To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button